Saturday 20 April 2013

(53) kamienie

...są gorące, można by zaśpiewać, jak kiedyś, gdy byłam mała, ale komuna się już skończyła, musiało to być w czasach młodości Romana i Any, więc jak kiedyś śpiewał pan Robert o kobietach. Ana, to chyba nie Robert, tylko Norbi mu było, od Norberta, woła Roman. Norbi, Norbi, Ana wie wszystko oczywiście, ale przyznać muszę, pamięć to ona ma. Wstydzę się zapytać, ile mogli mieć wtedy lat, ale Ana sama oblicza, że to chyba było w liceum, czy jednak na studiach Roman? Ale Roman ma gorszą pamięć, niestety, poza tym nie zaśmieca jej sobie byle czym, więc chyba cichcem poszukam w internecie, choć wtedy internetu pewnie jeszcze nie było? Ciężko sobie wyobrazić takie życie, musiało być nudno, tylko telewizja zostawała, i to nie satelitarna.
Zaczęłam z tym gorącem, bo Sanżil nie przestaje mnie zaskakiwać; nigdy nie wiadomo, na co się trafi w kolejnej bramie, szczególnie na ulicach, gdzie rządzi Arabia, bo nie ma sił, by tak z powietrza zrozumieć, co mówią albo piszą, to i zaskoczenie większe. Dziś trafiłyśmy (powinnam napisać: trafiliśmy, bo był z nami Iwonek, i mimo że ma tylko ułamek naszych lat i doświadczenia, to w czasie przeszłym automatycznie wskakuje po polsku na 1. pozycję, Ana zżyma się na to nieustannie, ale nawet ona nic nie poradzi na reguły gramatyczne) na masarze kamieniami. Ksenia, bądźże uważna, zżyma się i wyżyma prawie Ana, przecież to nie masarz od mięsa, nie ufaj komputerom; już poprawiam: masaże. Tak, kamieniami (bez błędu było). I to jakimi! Gorącymi! 
Rzadko się zdarza, by Ana Martin miała podobnie głupią minę jak ja, ale na gorące kamienie nie było mocnych, nikt z nas trzech (trojga, poprawia wiecie kto) nie miał (znów punkt dla Iwonka) pojęcia, o co chodzi. Stałyśmy z wózkiem z pięć minut przed wystawą, wreszcie Ana postanowiła wejść i dowiedzieć się, o co się rozchodzi. Wyszła rozpromieniona i wręczyła mi kupon, zwany też bonem, mówiąc, że to dla mnie i bym się niczym nie przejmowała, tylko spokojnie dała wymasować, a ona już sobie pochodzi z Iwonkiem. Ja na to, że naprawdę, nie trzeba, niech ona się masuje albo ją masują, a ja spokojnie z Iwonkiem pokrążę. Prawiłyśmy tak sobie uprzejmości, póki Ana nie sięgnęła po ostateczny argument z repertuaru Romana pt.: masz to w Polsce? no masz?, który zwala z nóg, bo co tu odpowiedzieć mądrego, szczególnie, że w Polsce B tego czegoś zazwyczaj nie ma, tak więc wzięłam głęboki oddech, przeżegnałam się i w myśl mądrości ludowej: raz kozie śmierć, wkroczyłam do kabinetu.
Gabinetu! Wiem, sama wiem, ale po tych kamieniach nic nie jest takie samo. Ana nie wie, co straciła. Przywitała mnie nastrojowa muzyczka, która by pewnie Anę zdenerwowała, bo ona nie lubi takiego uduchowionego rzępolenia, jak to nazywa. Do tego zapach; Anę zapaszki orientalne też irytują, nie ma mowy, by postawić kadzidełko lub świeczkę. Z oparów zapachu wyłonił się pan: młodawy, przystojny, czarny, higieniczny, ach. Złożył ręce jak do modlitwy, ale naszej, nie tej ich, skłonił głowę,  spojrzał prosto w oczy gorejącym wzrokiem i zaprosił do salki. Nie wiem, skąd był, od nich pewnie, ale nie szkodzi, od razu mi się zrobiło gorąco, a gdy powiedział, by się rozebrać - wręcz się zagotowałam, sama nie wiem, czy ze wstydu, czy z radości?
Potem było niebiańsko. Pan wzdychał, masował, odprawiał jakieś rytuały, kładł na mnie gorące kamyki, naciskał, oliwił, gładził po włosach...Jezuniu, ale miło! O mało co mu z tego stołu masarskiego nie spadłam. Godzina minęła jak z bicza trzasnął właśnie, chyba mylę przysłowia, ale mam prawo, jeszcze nie doszłam do siebie po takiej dawce dotyku i kamieni też. Nie muszę chyba pisać, że idę tam znowu, tym razem bez Any, jeszcze by mi wszystko popsuła kręceniem nosem, a tam, w samym sercu sanżilowskiej Arabii, szkoda tracić czas na wybrzydzanie, wystarczy dać się ponieść masażom i ukamieniować na gorąco.

Friday 19 April 2013

(52) dzień ojca

Z dawnych czasów pamiętam jeszcze, że rodziców, owszem, miało się dwoje, ale głównie miało się mamę, a tatę to jakby bardziej od święta, w rodzaju komunia, pokazywanie świadectwa, wyjście do wujostwa czy zakup nowej pralki albo lodówki. Na co dzień tato był tylko tak trochę, w przelocie wszedł do domu, usiadł na kanapie, w milczeniu zdjął buty, w milczeniu włożył kapcie, rozejrzał wokół i już do niego skakałyśmy, to gazeta, to obiad, to herbata, to cukier, tu tego za mało, to niedogotowane, to rozgotowane, to za słodkie, to za kwaśne, a tak w ogóle dajcie mi wszystkie święty spokój, cały dzień człowiek haruje na was, przychodzi do domu i jeszcze mu trują, spiski jakieś knują, jaka matka, taka córka, niedaleko pada jabłko od jabłoni, ale ja wam pokażę. Co w ogóle w szkole, poprawiłaś oceny? Nic nie słychać? Znaczy dobrze. No już Ksenia, włącz teleekspres i zostaw mnie samego, no już, dobra, masz tu, kup sobie coś dobrego, no idź już.
I tak całe życie, matuś mnie wychowała, nie powiem, by tatko się udzielał. Dobrze Ksenia, że masz tego świadomość, podkreśla Ana Martin, bo jak tu inaczej prowadzić rewolucję, jeśli wszyscy twierdzą, że polscy ojcowie są, jak ich tak naprawdę nie ma? grzmi Ana i ma rację, i Roman też tak uważa, szczególnie od kiedy ma Iwonka i widzi różnicę ze swoją młodością, co była dawno i przeszła jeszcze w ubiegłym stuleciu chyba; bo co było, a nie jest, niby nie pisze się w rejestr, ale jednak się pamięta, nawet jeśli się ma tyle lat, co oni, czyli niemało. 
W każdym razie Roman zawsze podkreśla, że i sam po sobie, i po Sanżilu widzi, a także po Stefanie, Staśku i innych, że ojcem obecnym można być i wcale to nic nie kosztuje, a wręcz sprawia radość. Jemu sprawia od 8 miesięcy, i Iwonkowi też, i kontakt mają, mimo że koledzy rozsiani po Polsce A i B przestrzegali go, że przed ukończeniem przez malucha 3 lat to w ogóle zapomnij stary, bo to ani nie mówi, ani nie chodzi, niezdara taka mała, płacze i nie wiadomo o co chodzi, a tu sobota, człowiek by się wreszcie wyspał, odpoczął, a tu gonią do zajmowania się, tak jakby w domu nie siedziały...Cicho to może mówili, bo wszyscy wiedzą, że Ana bardzo nie lubi określenia "siedzieć w domu" i by znów się oburzała feministycznie i by się trzeba za nią nieco wstydzić, a może bardziej nawet przed nią, że się tej swojej nie pomaga i nie docenia upływu czasu w życiu malucha?
Ja, Ksenia, zaświadczam za to, że na Sanżilu się tak by nie dało, i to właśnie szczególnie w sobotę, która jest chyba takim nieforemnym dniem ojca. Nieformalnym, moja droga, mówi łagodnie Ana Martin, bo podoba jej się, o czym piszę. Brawo Ksenia, szerz oświatę! 
Bo faktycznie na Sanżilu co sobotę od 9 rano już można zaobserwować, jak ciągną hordy ojców z wózkami. Trochę zmęczeni, wiadomo, nienawykli do pchania pod górę, gdzie bar ze stołkami dla dzieci, no i siedzą w tych biurach, to i sportów wózkowych nie uprawiają, ale dają jakoś radę mimo wszystko się uśmiechać, pójść na zakupy, odpowiedzieć bonżur na bonżura, a nawet zrobić zakupy bez omyłki, odróżnić jedno warzywo od drugiego, fachowo i nieformalnie, za to foremnie, przewinąć pieluszkę z jedynką i dwójką też! Sama widziałam. I nie wstydzą się wcale, że koledzy patrzą, bo przecież koledzy, najczęściej też w podobnym podstarzałym wieku, też przecież właśnie wyprowadzają kogoś małego na spacer, ewentualnie psa, po którym też wypada posprzątać, choć nie na spacerze. I czapka im z głowy nie spada, a dzieci jak się cieszą! 
Bo jedno się nie zmienia: mamy są od przepisów, a tato od zabawy. Mama czyha z obiadem, a tato robi głupie miny. Mama myje mimo protestów, tato pociesza pryskaniem wodą. Cóż, czasami nawet Ana Martin musi ulec stereotypom, choć myślę, że Roman by sobie poradził z przepisami tak samo dobrze, szkoda tylko, że ma mało okazji, tak między nami mówiąc, i to nie tylko dlatego, że chodzi do komisji.
Ale ogólnie napisz Ksenia, i powtórz wszystkim w Łapach i tym, co tu spotykasz, też, że sobota jest od tego, by mamy odpoczęły, mówi Roman. Any się to co prawda nie tyczy, bo Ana zawsze ma jakiś plan dla siebie też, i nigdy nie jest to odpoczynek, ale Roman jest na dobrej drodze. Mówię wam, będzie gorąco!

Thursday 18 April 2013

(51) autor

W sumie wiem, że Ana Martin to nie byle kto, uczona, z dyplomami i w ogóle pani, no ale że się zna na tyle na książkach, że ją poproszą o rozmowę z prawdziwym pisarzem, to mi się po prostu nawet nie śniło. Tymczasem w poniedziałek jak grom z jasnego nieba spadła na mnie wiadomość, że nie ma żadnego fajrantu, tylko bez protestów i kwękań następuje wymarsz nas obu na spotkanie z autorem. Najpierw nie zrozumiałam, bo czemu ja, mało oczytana w stosunku do Martinów, choć i tak już biję łapskie i polskie chyba też rekordy, więc dlaczego ja, a nie Roman, którego mały Łukaszek nazwał nawet czytadełkiem, mam się pocić pod wzrokiem artysty, strzelać mądre miny i czerwienić, jeśli przypadkiem o coś spyta? Wywijałam się, jak mogłam, a to, że prasować trzeba, a to, że głowa, takie tam babskie wymówki, ale nie było zmiłuj się, Ana już dawno postanowiła, że to Roman zostanie z maluchem, a ja się będę dokształcać, przy gorącym aplauzie naszych mężczyzn, jednym słownym, drugim machanym łapami, bo oni lubią przebywać razem, najlepiej w myjni, garażu lub windzie, bo Iwonek jest zawołanym windziarzem. Poza tym wiecie, jak jest, jak Ana coś sobie wbije do głowy, to nie ma na nią mocnych, i po prostu nie było jak nie pójść.
Ale nie było źle. Po pierwsze autor okazał się Polakiem, i mimo że personel, jak zwie go Ana, to nawet nienapuszony, miły wręcz i ludzki względem młodszych i głupszych pewnie, jak ja. Persona, persona, klepie mnie po ramieniu Roman, jak tam twój francuski Ksenia, chyba wiesz, co znaczy personel, a co persona? A jak nie wiesz, to nie szkodzi, młoda jesteś, masz czas, pójdziesz znów na spotkanie z Aną co najwyżej, śmieje się. Po drugie, kontynuuję dalej, bez dalej, poucza Ana, ale zostawiam, bo tak mi się podoba, autor był schludnie ubrany, miał normalne włosy, a nie jakieś pozlepiane kłaki do pasa, można powiedzieć, że niczym się nie wyróżniał. Jak zwykły człowiek! Pił i palił jak wielu, nie mogę powiedzieć, jak każdy, bo ja nie, i do tego polskie picie różni się od belgijskiego. O czym zresztą też była mowa, że tu wino, a w Polskach A i B wódka, choć jak mawia Ana, główny cel jest ten sam, a reszta to wymówki światowców.
Po trzecie przyznaję, że wcale a wcale nie był straszny, tylko bezpośredni i fajnie opowiadał, jakby nas od dawna znał i sam nie był znany, jak wielu takich, co ledwie się raz w telewizji pokażą i już są niby lepsi. Gdyby nie był starawy, co najmniej tyle lat, co Roman, to bym zaryzykowała stwierdzenie, że był fajny! Normalnie jak jakiś kolega.
Po czwarte mam książkę z autogramem! Odręcznym! Podpisem takim specjalnym! Autografem zresztą chyba, ale sprawdzę. Sam mi ją dał i okiem mrugnął przy tym, że to na dobry początek drogi w Belgii, skorom najmłodsza na sali, a książka opowiada o Belgii właśnie, choć tytułu nie rozumiem, to jak będę sprawdzać autograf, to od razu zerknę pod m. Na okładce czekoladki. Hmm. Dziwny koncept, ale nie każdy urodził się artystą, jak widać, podsumowała moje wątpliwości Ana Martin, i tym wypadało chyba zamknąć, gdyż podpatrzyłam u autora, jak to on robi na końcu rozdziału i wyszło mi, że musi być mocny akcent. Nie zamknęłam, bo dopisałam, ale uczę się.