Thursday 18 December 2014

(230) alkomat

Udało się! Nie mi co prawda, bo do prawa jazdy jeszcze nie dobiłam, za to Anie Martin jak najbardziej! I to jeszcze przed 40-tką! I do tego w grudniu, w świątecznej atmosferze! Co? Dmuchnąć w alkomat całkowicie za darmo i z zaskoczenia się udało! Bo mogła tak dalej żyć, i nie wiedzieć, co traci, a tak bogatsza w doświadczenie.
Zdziwienie było wielkie, to fakt. Bo po pierwsze Ana nie pija napojów alkomatowych właściwie i bez Groszka. Po drugie - bo Sanżil i Iksel, gdzie to zdarzenie miało miejsce - a dokładniej Flaga - uchodzą za tolerancyjne, kafe belga i te sprawy, no i nawet jakby Groszek już się eksmitował, a Ana nabrała lokalnego zwyczaju popijania obiadu, ups - lanczu, obiady wyeliminowała ojromowa, jak zawsze się krzywi Roman - kieliszkiem wina, to chyba by uszło, skoro większość tych, co siadają za kółkiem o 13 lub 14 jest już po kilku głębszych. Po trzecie - bo na Fladze i w mieście w ogóle ciężko uświadczyć policję, jeszcze trudniej ją zatrzymać, a żeby ona cię zatrzymała - to wręcz można pomarzyć. Oczywiście zależy, o czym kto marzy, dodam, a tak na marginesie: co oznacza, jak się śni policjant? Czyli marzy? Bo nie maże?
No i po czwarte, bo Ana jest przeciwniczka wożenia się autem, jak można wieźć się tramwajem, starym lub nowym, i wygodnie czytać. Więc małe były szanse,że na nią trafi. No ale tu był gość, ważny gościu z Luksemburga, gdzie to bez auta ani rusz, bo lalajów nie znają, więc nawet Ana poszła na kompromis. I stąd ten alkomat.
Jedziemy więc sobie wygodnie rozparte i rozparci, Ana szusuje, chce zakręcać, z prawej już przepuściła, całkiem przepisowo, a tu: miły pan w granatowej marynarze, białym kasku i z białą pałą, choć chyba była pomarańczowa, stwierdzam po namyśle. I każe zjechać na bok. Ana nie wierzy własnemu szczęściu, chyba, bo pyta: to on na mnie kiwa? To samo tłumaczy na obcy dialekt, bo gościu ważny nie z byle skąd, z Włoch na oko. Po si poznałam. Więc on: si. Więc Ana na bok. Otwiera okno, a policjant, miły, młody i przystojny: dokumencik proszę.
No owszem, mogła Ana się z nim zabawić i spytać: jaki dokumencik? I on by pewnie zdębiał, szczególnie, jakby spytała po polsku, ale szczerze mówiąc, nie wykazała się przytomnością umysłu i po prostu dała, co tam miała. Dwa wielkie papierzyska. A on: a prawko? A Ana cała w nerwach, sięga po ten nafoliowany portfelik z komuny, jak to mówi, i czerwona jak burak przyznaje: nie mam. Mój synek wyciągnął. Tyle to i ja zrozumiałam.
I zamarłam na tylnym siedzeniu, bo ani chybi więzienie za coś takiego, a mandacik i przesłuchanie na komendzie - to na pewno. Tymczasem na tym Ikselu normalnie nic, tylko każą się Anie nie martwić, bo na pewno się znajdzie, i ile lat ma synek, i że to normalne. Gadają i gadają, coś tam kasują na takim bankomacie, i nagle ten miły mówi: no a teraz proszę dmuchnąć. Ana na to: dobrze, ale nie wiem, jak. I że wysiądzie, bo w pasie nie może zaczerpnąć oddechu, gdyż wiadomo, pasażer Groszek nie pomaga. 
Wygrała, od razu zobaczyłam. Trzeba było widzieć, jak Ana się tarabani w swoim starym futrze zza kierownicy. Wielkie, okrągłe oczy niebieskich, jak stanęła z nimi w całej krasie z Groszkiem pod futrem, a oni byli na tyle lotni, że w mig zrozumieli, że to badanie alkomatem będzie na darmo. No ale cóż, do końca musieli grać w swoją grę. Ana dmuchnęła. Oni sprawdzili. Wszyscy uśmiechnięci i mersi-mersi z dwóch stron. Myślę, że wyszło zero.
Bilans: Ana zadowolona, bo już wie, co robić z alkomatem. Policjanci zadowoleni, bo lepsze statystyki trzeźwych. Gościu zachwycony Ikselem, że policjanci tacy mili. Ja szczęśliwa, że sama wszystko zrozumiałam, i że nie mam prawka, więc i nerwów mniej. Roman dokształcony, bo od razu doczytał, że te kontrole to element strajku policji. Bo to zwalnia trafik, taki ruch czyli. Czyli same zmiany na plus. 
Tylko Groszek bez zmian, ale w końcu jak coś postanowi - to będą emocje dopiero, niech się alkomat schowa!


Thursday 11 December 2014

(229) kapuczino

To już prawie pewne, że w tym roku będziemy mieć zimę. W tiwi mówili, polskiej. Przynajmniej tę astrologiczną, bo pogodowo jeszcze wszystko możliwe. Jak to na Sanżilu, niczego nie można być pewną, w Polsce to było zupełnie inaczej, a kiedyś to już w ogóle, inne czasy, inna młodzież i wartości, ech, to senewrati, słucham właśnie. No ale co robić, jak tu człowieka rzuciło? Leci na żywo przy stoliku obok.
Nie tylko tego słucham, bo są oczywiście typowo polskie ozdobniki, Ana Martin, cytując matkę swoją, brzydzącą się tego rodzaju twórczością, mówi, że to tak zwane przecinki. Ucho więdnie, powiedziałaby matka. Norma, wzrusza ramionami Ana, starająca się wyłowić wśród przecinków wiedzę, kto kogo wykiwał i na ile. Jedno pewne: tamci dwaj oszukali tych dwóch i oni teraz muszą się tłumaczyć przed madame, że dostawa będzie, ale później. Tamtym się udało, ale ci nie popuszczą. Trochę nieładnie może w przededniu zimy i świąt, no ale święta świętami, a biznes biznesem. No i przed madame trzeba się teraz wić, a kto by tam chciał i umiał po francusku. Zupełnie niepotrzebne to, oceniam.
Ana Martin jednak zadowolona nawet, bo jej zdaniem nastąpił postęp. Po pierwsze, w Polsce może i kiedyś to już w ogóle było życie, inne czasy, inna młodzież i wartości, ech, to senewrati, za to niektórzy z nowych Sanżilaków zrozumieli przynajmniej, że jednak nastało nowe i Polak za granicą może wejść nawet na kawę do włoskiego baru, gdzie właśnie przebywamy, czekając na koniec deszczu grudniowego, nowember rejn, to był przebój kiedyś, ech, kiedyś to była muzyka, a nie jutjub i wyginające się dzieciaki. Do tego Anę cieszy, że Polak jeden z drugim włazł do baru na samej Luizie, co to już leży nawet w samym Tysiącu, na tałzenie, powiedzieliby w Katowicach, jak zawsze się śmieje Stefan, co to pochodzi z tej dziury. Nie wstydził się znaczy ten Polak jeden z drugim, my zresztą, Polki dwie, też nie, a wszyscy pijemy to samo, znaczy się kawę włoską w różnych odmianach, a nie polską białą lub turecką czarną z fusem. Proszę bardzo, dla porządku podam nazwy: kapuczino-epjeso, jak mawia Iwonek-late i nawet makjato. To się dopiero porobiło, ech te nowe wartości.
No i latte to po włosku mleko, a kawa o tej nazwie - to chyba import lub eksport z USA, czepia się Ana. Ale i tak dobra.
Po drugie Anę cieszy, że Polacy siedzą sobie tu na włoskich ławach jak paniska, nie wstydzą się, wiedzą, gdzie toaleta, nie boją, że wygonią. Że mają tyle w kieszeni, by nie zastanawiać się, czy wybrać bagietkę, czy jednak pozwolić sobie na zbytek w postaci kapuczino, z punktu widzenia odżywczego wydatek zupełnie bez sensu, choć i tak lepszy, niż na epjeso, bo ma w sobie przynajmniej trochę mleka, nie tyle co prawda, co makjato czy late, ale zawsze wzmocni. Tym bardziej, że zima idzie. A Polak proszę, nie patrzy  już praktycznie, tylko łyka łyk epjeso i siedzi dalej. Jak jakiś Włoch czy inny Grek, doprawdy. Nowe, nowe wszędzie.
I cieszy Anę w końcu, że Polak jeden z drugim tłumaczy się po francusku przed madame, znaczy: nie boi się. Czuje, że może się spóźnić, że już nie odeślą z misiem w paszporcie, że rodacy wykiwali, ale spokojnie, odbije się na na kapuczino jeszcze będzie. Dobry znak, ocenia Ana. Dobry rok.
I zima będzie, więc też dobrze, wirusy wymrozi. Co ma zasnąć, zaśnie, co ma się urodzić, urodzi. Jakby co, i nie było gdzie spać, wtrącam, zawsze jest nowość. Bar sjestowy mianowicie. Gdzie gdzie, dopytuje Ana, co to już mało co śpi przez Groszka. A na Szumanie, koło Romana. Właśnie wielkie otwarcie. Pauzzzz się nazywa i oferuje fotele. Fotele? A tak, takie do spania. Od 15 do 45 minut, od 7 do 17 ojro. Na zimę.
Jak to, zakładają, że ktoś się skusi zapłacić za 15 minut, w czasie których być może nawet nie zaśnie? Tak. Hmm, co to za interes? Nie wiem, ale w Azji się sprawdził, czytam na głos. I wtedy ci obaj ze stolika obok już wiedzą, że my też nasze. I kiwają głowami, że ludzie poszaleli. Płacić za spanie w fotelu. Gdzie ten zachód i Sanżil doszedł doprawdy. I wszyscy we czworo kiwamy głowami nad naszymi kapuczinami, bo w Polsce, kiedyś, to było, inne czasy, inna młodzież i wartości, ech, to senewrati, nigdy, a już na pewno nie na Sanżilu.

Monday 8 December 2014

(228) frytki z msz

Strajk za strajkiem. U nas, na Sanżilu, owszem. Jakiś taki trend nastał, że solidarność górą, no ale co w końcu może dziać się w grudniu, jak nie wszyscy święci, sylwestry czy generał w tiwi? Trzynastego coraz bliżej, ale że głupio strajkować w dzień wolny, czyli sobotę, to i się zorganizowali na dwa poniedziałki. Buch naród strajkiem w głowę.
A mówią, że Polska nie potrafi się sprzedać. No na pewno nie w tym temacie, strajkowym znaczy się. Tu promocja gwiazdkowa udała się wyśmienicie. Dwa w jednym, 8 i 15. Więcej tego tu, w Brukseli, Belgii i na Sanżilu, niż w Polsce ABiC razem. To się dopiero nazywa promocja kultury i tradycji za granicą i wiem, że są na to specjalne dotacje z rządu. Przez emeszet idą, ale sz czytamy oddzielnie, bo to s i z, co coś znaczą. Szkoda tylko, że poszły akurat na utrudnienie życia rodakom za granicą, bo przecież i Polacy, i nawet europolacy i posłowie, też muszą chodzić do pracy. Nawet ten, co nam na radzie nastał.
Moim zdaniem lepiej by było jednak, jakby ten emeszet, w skrócie napiszę: msz - przeznaczył swoje dotacje i fundusze na wspieranie czegoś bardziej wymiernego, niż strajk. Jadalnego, pijalnego, dotykalnego jednym słowem, i nie musi być od razu wódka czy bigos. Mogłyby być frytki. Tak jak robią lebelż. Nie to, by Polak i Polka, ukłon w stronę Any Martin, musiał i musiała od razu odgapiać, ale skoro to i smaczne, i ładne, i lubiane w całym świecie - to czemu by się nie podpiąć pod promocję?
Tym bardziej, że ostatnio zrobiło się w tej kwestii międzynarodowo, frytkarze wzięli się do roboty i już się nie zadowolą byle czym. Czym było niepromowanie frytki  - nie jednej, ale symbolicznej - jako produktu stąd. Z Sanżila np., z budki koło fontanny, szerzej zwanej barierą. Takich budek ostało się już na przestrzeni kraju nie za wiele, i to sprawiło, że na naród belż padł blady strach. Mianowicie, że dziedzictwo zostanie zagrabione przez zagranicę.
A konkretnie przez Francuzów, i to nawet nie ich, bo akurat tu są w porządku i nie żądają priorytetu, ale przez ich, jakby nie było, odwiecznych wrogów z południa, Anglii, którzy upodobali sobie nazywanie produktu belż produktem frencz. I tak się to rozniosło stopniowo po świecie po angielsku, jeszcze w czasach przed fejsem i instem, dodam, więc dłużej trwało, że nasza symboliczna frytka pochodzi z Francji. Niby obok, ale boli.
Najbardziej boli Flamanda, twierdzi Ana. Stąd te starania, by ratować, co się da, i czym prędzej wnosić do junesko, unesco się pisze Ksenia, wniosek o rejestracje frytki jako produktu belż. Pewnie co niektórzy by woleli, by zostało po flamandzku, czysta krew, ale na szczęście poszli po rozum do głowy, udali się do Walonii Niemców i jest sukces! Ogólnonarodowy konsensus, można by powiedzieć, śmieje się Roman, że frytka jest belgijska i jako taką należy ją chronić w całym świecie.
Do tego teraz napiszą na północ Francji, by i oni się dołączyli do wniosku. Podobno już tak było w sprawie beffroi  - wież strażniczych - i smoków procesyjnych, ogólnie mniej znanych w świecie, przyznacie mi chyba rację. Francuz się zgodził i zapadło porozumienie ponad granicami; bardzo cenione w Unii, dodaje Ana.
Czyli Francuz zapunktował tu na plus, podsumowuję. Ale czy zgodzi się na odjęcie z frenczfrajs słowa frencz? Hmm. Frajs jak hajs, myślę na głos, takie byle co. Krótkie. To już to podwójne smażenie w tłuszczu zwierzęcym trwa dłużej, niż wypowiedzenie tego słówka. Pewnie, że trwa dłużej, i tego właśnie bronią zjednoczone siły Flamandów, Walonów i Niemców. By frytką było tylko to, co dokładnie wymoczone w smalcu. Brr.
To brr to romanowe. I na pokaz, i na wyrost, bo frytkę lubi, owszem. Sama widziałam, jak Iwonkowi od ust prawie że odbierał, więc niech teraz nie udaje, że tradycja mu nie leży na sercu i że tylko będzie popierał polskie strajki. Ja tam popieram tu akurat tradycję sanżilowską, a nie solidarnościową. Frytka górą. 

Thursday 4 December 2014

(227) pięciokąt

Nastały mgły i wilgotność z wilgocią, wreszcie można z zadowoloną miną narzekać na belgijską pogodę, bo dotąd mieliśmy raczej włoskie klimaty. Twierdzi Ana Martin, bywała w świecie. Za to teraz wszystko wróciło do mokrawej normy, a wraz z mżawką nadciągnęły zimowe przyjemności. Owszem, tak dziwnie i przewrotnie.
Plaisirs d'hiver nazywa się ta impreza, plezirdiwer mogłoby jak dla mnie, ale nie będę tu wprowadzać jakichś rewolucji gramatyczno-ortograficznych. Co ja jestem w końcu. Zimowe przyjemności, tak mi to przetłumaczyli Martinowie, dwa razy dopytałam nawet, bo trochę mi się to wydawało nieprawdopodobne. A jednak. Co roku lebelż organizują ją w najgorszej porze roku, czyli okresie przejściowym między jesienią a zimą, tradycyjnie przypadającym na grudzień. Zagadka, jak je przesunąć, jest, bo podobno musi być musowo przed świętami, a one zawsze i uparcie tkwią w grudniu. Siłą tradycji. A ona wiadomo - święta i nienaruszalna. Hmm.
Sanżil zaskakuje, co tam dużo mówić, mimo że pleziry odbywają się chyba w Tysiącu. Brukseli Tysiącu, co właściwie jest pięciokątem. Takie zimowe, przyjemne lub nie, komplikacje, zależy, jak na to spojrzeć. Pięciokąt mieści się w każdym razie w otoczeniu Bursy, czyli ścisłego centrum, które zdaniem Romana nie wygląda. A jednak to tu zajdą największe zmiany. W Europie, a może i świecie, jak chwalą się niektórzy radni.
Co, jeszcze nie słyszeliście? To widać nie trafiliście na pleziry. Tam aż huczy od plotek. I w gazetach też, dla tych, co wolą sprawdzać nie nogami, autopsją, tylko okiem i szkiełkiem w nim. Bo oto już postanowiono, że w pięciokącie, który jest wpisany w tysiąc, jak to się mawiało niegdyś i ongiś językiem matematyki, powstanie największy deptak...właśnie czego? Europy, świata lub kosmosu. Tak mi przekazała Ana Martin, dodając zarazem ze śmiechem, że niektórzy radni przechwalają się, że cała strefa będzie większa niż podobna niż w samym australijskim Wiedniu lub jakimś bordowym czymś, też chyba mieście, jak dociekliwie dociekam?
Bordeaux to się pisze, leży toto we Francji i dotąd nikt nie słyszał, by słynęło z deptaka, a nie win, ale niech radnym będzie, tłumaczy Roman. Marzy im się Tysiąc bez samochodów, bo prawda prawdą, po tych uliczkach i tak się nie da poruszać, mają raczej wymiary odpowiednie dla jeźdźców konnych, a nie samochodów dostawczych. To i postanowili jednym dekretem, królewskim może nawet, skreślić auta i wykreślić nowy, pieszy pięciokąt. 
Pięciokąt mój widzę ogromny, kątempluje Ana z przyjemnym uśmieszkiem, w końcu plezirdiwer. A co z tymi, co jednak zapragną dojechać do miasta samochodem? Będą mogli zaparkować na jednym z nowych parkingów, doczytuje Roman. Mają powstać na obrzeżach pięciokąta. A dalej jak? Więcej tramwajów i autobusów. Nogi. Hulajnogi. Rowery.
Ale nie tylko, cieszy się Roman, normalnie jakby był w wieku Iwonka. Będzie jeszcze kolejka! Elektryczna i darmowa. Pojedzie 5 km na godzinę. Ho ho ho, jak to w grudniu mawia taki jeden w czerwonym płaszczu, co to w grudniu szaleje po plezirdiwer. Będzie się działo. Tak, podobno już od czerwca. Takie tempo aż, dziwi się Ana? No, zagraniczne. Zachodnie. Jak im się uda - a podobno, twierdzi jakiś radny mądrala, lud się ma przyzwyczajać dwa lata - to znów nie będzie się na co skarżyć, że w tej Brukseli i Belgii taka beznadzieja, chyba że pogoda pomoże i będzie tradycyjna wilgoć z wilgotnością. I to nie tylko w plezirdiwer, ale także w plezirdete.