Thursday 28 November 2013

(96) słoń

Słoń a sprawa polska. Ni stąd ni zowąd, po prostu tak padło z ust Any Martin dzisiejszego poranka, o co chodzi - wie tylko ona chyba, ewentualnie Roman, taką wiedzącą minę zaprezentował przynajmniej. Może literatura, może taniec nowoczesny, a może muzyka. Kto wie. Chodzi mi o tę sprawę polską, bo słoń, owszem, jest na agendzie sanżilowskiej, i to nawet w szerszym wymiarze, słoniowym można by powiedzieć, bo obejmującym swym słoniowym zasięgiem kilka nieznanych mi dotąd komunogmin, w tym Terwury i Maliny. Tak, Maliny, ale nie te nasze znajome, pachnące nalepiej pod słońcem, bo polskością wyssaną z mlekiem matki, lecz takie niezbadane, nasze z punktu widzenia belgijskiego tylko. Aha, i słonia.
Bo słoń tam teraz zamieszka. W Malinach, nie w malinach. W gminie, nie w krzaczorach. Zresztą jakby się tam miał zmieścić i nie pokłuć przy okazji? Jak to w chruśniaku, wiem z doświadczenia. Zaraz, jaki słoń, można by spytać przytomnie, i nie byłoby to pytanie nieuzasadnione, w końcu jesteśmy tu w sercu Europy, nawet jeśli trochę na północ, co wypada w aorcie albo innej żyle chyba, ale z całą pewnością nie w Afryce. Gdzie słonie żyją normalnie, choć są i tacy, którzy sytuują je, lokalizując je w Azji. Nie wiem. Ten słoń tu jest bardziej z Afryki, a raczej był. Bo nie żyje, zabity podstępem. I wypchany. I przetransportowany tu, do Terwurów znaczy się. Z Kongo, z daleka czyli. Ciekawe jak?
Jak to się może zresztą jeszcze dowiem. Bo oto nadarza się kolejna okazja do transportu. Do Malin. W Terwurach zamykają muzeum, gdzie słoń rezyduje. Na nogach, wbity na fest w podłoże, stoi od XX wieku i stałby pewnie tak bez ruchu jeszcze kilka stuleci, gdyby nie trzeba było wyremontować muzeum. Bo niby stare. Jasne, że stare, a jakie ma być, skoro muzeum? Też mi nowość...
No ale to jest naprawdę nieprzyjemny budynek trochę, brrr, wzdryga się Ana. Stare, ciemne, przerażające, ale i tak to nie jest najgorsze. Bo najmniej miłe są eksponaty. Z Konga cytowanego powyżej zwiezione, które kiedyś nie było Kongiem, tłumaczy Ana, tylko prywatnym państwem króla Belgii. Belgów! poprawia Roman. Belgów, ciągnie Ana, i za tego króla, z dawien dawna, działy się tam okropieństwa. Ale w Europie uważano, że tak można, byle by forsa, kasa znaczy się, płynęła. I płynęła szerokim strumieniem. Czyli dużo? I gdzie ona? No, a z czego te kamienice na Sanżilu, pyta Roman z uśmieszkiem. Retorycznie to się nazywa. No nie wiem, teoretycznie i retorycznie, ale coś mi świta, że z kasy tej. Ale słoń?
Bo oni wywieźli stamtąd, co tylko chcieli. W tym słonia. Nie patrząc na koszty. Biedne zwierzę stoi odtąd i straszy nieco. Przypominając, że było bogato jednym, ale ciężko drugim. Oj Ana, aleś surowa, łagodzi Roman. No nie, tak sobie myślę, że owszem, solidny eksponat, pieknie spreparowany, a teraz nawet zapakowany w europalety, że też tak można, ale po co to wszystko? Iwonek też woli słonia w książce, przynajmniej można po nim porysować. A tak to tylko nowy kłopot. Dla wszystkich, w tym słonia. Bo w Terwurach to już słoń wie, co robić, stać i stać jak kołek, ale czy się zadomowi w Malinach? 

Wednesday 27 November 2013

(95) primadonna

Spytałam Any, co znaczy to słowo w tytule, i klnę sie, spytałam bez błędów, bo mam je przed oczyma, więc przeliterowałam, stosując między innymi nasze własne imiona domowe, pri-ma-donna wdzięczne n, więc pytam, co to znaczy, otrzymuję odpowiedź i już widzę, że coś nie gra. Bo Ana mówi, że primadonna śpiewa. A co, Ksenia, nie gra coś? No tak, skoro śpiewa, strzela sama sobie taki żarcik, nucąc sto lat, co w lot podchwytuje Iwonek plątający się w okolicach podłogi, sto lot można by zaryzykować taką frazę.
Ale czemu primadonna ma nie śpiewać? W operze śpiewa zazwyczaj, gardło sobie zdziera i tak zarabia na życie. No tak, ale tu widzę zdjęcie nie gardła bynajmniej, nie podgardla nawet, tylko znacznie niżej. Klatki piersiowej, mówiąc ładnie, a będąc szczerą - piersi bez klatki. Do tego olbrzymich. Ubranych w ładny materiał. 
Nooo fakt, potwierdza Ana, masz rację, olbrzymie to one są i ładnie ubrane też, jakby w koronkę brabanckobarbancką, pokaż no, co to? Ach, wszystko jasne, primadonna tu to firma, choć z takim biustem ta modelka mogłaby pewnie niejedno nam wyśpiewać, Ana coś dziś w wyśmienitym humorze, no właśnie, primaklasse, czyli pierwsza klasa, tłumaczy z obcego od razu, by było szybciej Roman. I pokażcie mi też to zdjęcie, wyrywa gazetę. Hmm, hyma z uznaniem, o czym mowa?
O operacjach brrrr, już wszystko wie, ale tym razem nie z głowy, lecz z czytania, Ana. Że operują coraz więcej biustów, i o ile kiedyś w dół, w sensie, na mniejsze, to teraz na jak największe. To u tych, co piersi nie rosną jakoś tak w myśl hasła pierwsi w narodzie. Bo to nie po tutejszemu, może dlatego. Stąd konfucjusz z primadonną. Ksenia, konfuzja! Dobra, niech będzie. Bo oto ta primadonna ze zdjęcia służy za wizualny przykład, że nie tylko czasy się zmieniają, ale i biusty. Rosną albo chirurg sprawia, że rosną, i to wtedy jest szybki wzrost. Statystycznie oczywiście tylko, nie u nas na Sanżilu, ściśle u nas w domu, śmieje się Ana, spoglądając w dół. Cóż, wyjątki potwierdzają regułę, pcieszam ją, choć Ana w tym zakresie bez kompleksów. 
Omijając milczeniem Sanżil, primadonna to jednak żywy, falujący przykład, że biustów jest coraz więcej. Nie tylko dlatego, że ludzi coraz więcej, chyba już to powoli idzie w miliardy, ta masa ludzka, bo granica miliona padła już dawno, chyba jeszcze w XX wieku, ale też dlatego, że każdy poszczególny biust i pierś pojedyncza też, są większe. Kiedyś liczyło się to do D, potem do E, do F, G, H, teraz do I, a w nowym roku będzie i J. A potem zapewne K, za którym tłoczy się L. I tak dalej, do końca alfabetu.
Hmm, ciekawe, ciekawe, mruczy Roman, skąd to? Z tego, co jemy? Myjemy? Tyjemy chyba. Ach, znam takich, co by ci odpowiedzieli od razu, znad talerza kiełków, że hormony, i że dokąd to prowadzi, prosta droga do grobu, no ale z drugiej strony, naród rośnie w górę i w siłę, mówi Ana. Narodowcy się cieszą. I coś trzeba jeść. Wszędzie, w Polsce i Belgii, choć to różne narody i różnie mogłyby teoretycznie wyrosnąć. I różne tajemne siły z tego powstać.
Nie ma tu lekarstwa. Nawet pani od marketingu rozkłada ręce na rozkładowce i mówi, że inaczej się po prostu nie da. Że biusty rosną i rosną, i gdzie to zajdzie? I gdzie się zmieści? E tam, nie będzie tak źle, myślę sobie, trochę liter w alfabecie jeszcze zostało. Ł pewnie na razie nie zrobią, po L by wypadało w Polsce A i B, ale tu kto by to wymówił, nawet jakby taki jeden kupujący i drugi miał to fonologicznie spisane na kartce, no to jednak nie, to by zdecydowanie nie było marketingowe posunięcie. Nawet jakby kobiety tylko dla siebie kupowały z pamięci, bez wymawiania. Zdecydowanie nie.
Ale sądzę, że nadejdzie jeszcze czas na tryumf Polski, wspomnicie mnie. Jak już dojadą z numeracją do XYZ, znajdą się w szczerym polu, to sobie przypomną o abecadle. Polskim. Cienko będzie śpiewała primadonna bez naszych liter. I nadejdzie nasz czas, czas Ą, Ę, Ć, Ł, Ń, Ś, Ż, Ź, opuszczonych w gonitwie za pieniądzem. Do opery by się nadawało.

(94) mydło

Kiedyś się oburzyłam, jak usłyszałam, że Polaka za granicą można poznać po zapachu. Brzydkim, domyśliłam się sama, bo przecież jakby po ładnym, to by nie było się o co bić. Albo o kogo, o tego Polaka przysłowiowego właśnie czyli, w tym przypadku nie ma mowy o równouprawnieniu, ani o szklanym dachu, ewentualnie suficie, bo przecież kto jak kto, ale Polki to inna klasa zapachowa niż Polacy. I chyba nie chciałyby równać w górę, co w tym wypadku byłoby w dół. Choć raz! Ale niech mają, co wywalczyły myciem, ogólnie wyższa półka, czy to dezodorantowa, czy perfumiarska, ale kwiatowa, nie potowa, to pewne. 
Co mnie przy tej okazji zastanowiło, to kto tego Polaka miałby rozpoznać. Za granicą. Z daleka nierzadko. No bo jeśli rodaka, to musowo musi być to ktoś zapoznany z tym zapachem z kraju rodziców jeszcze, czyli rodak albo rodaczka. Cudze chwalicie, swojego nie znacie, tę zasadę można by tu w sumie zastosować, gdyby nie znaczyła akurat czegoś na odwrót. No ale jak to miałoby być niby bez znajomości źródła, zapachowego? Czyli wychodzi na to, że swój rozpoznaje swojego. 
Ana Martin bez pytania jeszcze wtrąca swoje grosze, trzy grosze, czy grosze, że to się jej zdaniem niestety sprawdza. Że w przeszłości udało się jej rozpoznać nie raz i nie dwa swoich, zwanych też naszymi, po odorze. Po czym? No po smrodzie. Ale to było głównie w innych krajach, gdzie było więcej słońca i możliwości spocenia się. Tu Ana rozpoznaje naszych na oko, radarem wzrokowym, i faktycznie, rzadko kiedy się myli, chyba że ich już wszystkich zna i tylko udaje, że pierwszy raz ktoś jej się rzuci w oko. Ach, ma się ten pamięć i to oko właśnie, dodaje skromnie, choć oko to ma u nas Iwonek, jedno niebieskie, a to ciekawsze - dwukolorowe.
Roman mówi za to, że nawet jak nie ma kataru, to na Sanżilu i w okolicach zapach nie działa za dobrze, bo wilgoć i zimno, i zapach siedzi w kurtce. Czyli w skrócie - zadziałał jednak czynnik pogodowy i znów nie jest łatwo. Ale nie tylko my tu mamy pod górkę. Belgowie rodowici też. Rodowici, ale za granicą, tak więc nieznani w kraju. Jest taki jeden, w biznesie wielkim działa w Chinach i okolicach, co bogaczem został już dawno, a mało kto o tym na miejscu wie, aż musieli napisać, że kupił mydlarnię i będzie eraz to mydło sprzedawał. Dystrybuował i rozpowszechniał, mówi się w tiwi. Mydło nie nasze wcale, nie zachował się więc patriotycznie po belgijsku, za to patriotycznie w wymiarze unijnym, bo mydło z kraju obok, z Marsylii. Kseniaaa, pomyśl trochę, Marsylia to nie kraj, no gdzie leży? Nie wiem, za miedzą? W Niemczech? No nieee, we Francji nad morzem przecież. I tam od lat się produkuje słynne mydło. Marsylskie, od Marsylii, nie od Marsa czy Marysi. Nazwa taka piękna, a mydło nie. Takie jakieś niewygładzone, niekolorowe, szare, grubo ciosane. Nie pachnie za bardzo coś. Jak za komuny zupełnie.
Ha, nieładne, za to drogie! I dobre chyba, twierdzą obie teściowe, czyli dobre, bo mówią z doświadczenia. Już przed wojną się go używało. Do prania np. Nie wiedziałam dotąd, że obie teściowe takie stare, wyglądały góra na 50, a mają ze 100 chyba, skoro już przed wojną prały, tylko którą, ale z szacunku dla starszych nie dopytam. 
Tak więc to mydło francuskie z dziada pradziada trafia teraz w belgijskie, schińszczone jednakże, ręce, i będzie myło i prało Azję. Tam leżą bowiem Chiny. I tam się teraz opłaca je sprzedawać, twierdzi tatuś biznesmen, który na przeszpiegi zapachowe do Europy wysłał jednakże synków. Mają się uczyć sprzedawać, choć mówią, że zjechali do ojczyzny przodków, zwabieni kulturą. Że podobno jak się dorasta, to się to zaczyna cenić. To i cenią. I wyceniają dobrze, skoro fabryka już ich. Wszystko nam zabiorą, naprawdę, wywiozą precz, i tylko ten zapach zostanie.

Friday 15 November 2013

(93) tybet

Demokracja zaskakuje mnie co krok, bo jednak działa! Że w dzisiejszym świecie jeszcze coś potrafi tak zaskoczyć, to się chyba nawet najstarsi górale nie spodziewali. Tymczasem w Belgii, we Flandrii, czyli nie do końca u nas, ale w granicach normy, doszło do cudu. Oczywiście, co kraj, to obyczaj, i nie należy się od razu spodziewać, że Matka Boska ukaże się na szybie lub na ściętym pniaku, czy też grzanka to tak naprawdę twarz Jezusa przedstawia, a nie spalone okruszki, no ale cóż, nie będę wymagała zbyt dużo od Zachodu. Dobre i to, co mamy, szczególnie zważając na to, że nie zaszło to pod wpływem naszej prawdziwej religii, tylko jakiejś innej wiary. Polacy słyną jednakże od kilku wieków, albo i dłużej, z tolerancji, to i ja nie będę przecież jakimś młotem na czarownice i szczerze opiszę, czegom się dowiedziała.
Otóż - nie krzywcie się, żem niewierna nagle - są na świecie takie religie, którym świętym w niebie się nie śniło. Jak tybet. Tajemniczy, niedostępny, z łysymi mnichami w czerwonych sukniach, które nazwałabym nawet szatami albo płachtami. Barwy mają one ogniste, piekielne nieco, bucha z nich czerwień lub pomarańcz i ładnie kontrastują z ciemnawą skórą mnichów, bo to oni w ten tybet wierzą. Ale oto pojawił się jeden jasnoskóry kandydat. Objawił się, znaczy się. Cudem. W Gent. Gand. Gą. W Gącie? Gencie? Hencie? Nie zgadniecie, ale ...Gandawie po polsku podobno, ale czy to aby nie Handawa?
Ksenia, po pierwsze Gandawa, po drugie Tybet to państwo, państwo bez państwa do końca. Niestety. Duchowa stolica buddyzmu. I to też religia bez religii. Jak? No tak, to bardziej stan ducha, niż wiara w istoty nadprzyrodzone, o których nic nie wiadomo. Moim zdaniem oczywiście, broni się i zarzeka Ana. W każdym razie Tybet i tybet to taka metka buddyzmu. Co za metka znowu? Ach, mekka dziewczyno, to porównanie. Jaka religia bez religii? Oszaleć mi przyjdzie w tym domu! 
Dobra Ksenia, pisz dalej, nie musisz rozumieć, zresztą kto rozumie te sprawy. To fakt akurat. A więc Tybet, obojętnie, co to, charakteryzuje się tym, że leży daleko i są w nim klasztory. W tych klasztorach można się zamknąć na wiele lat i medytować. Ana, to by ci się przydało, wtrąca ze śmiechem Roman, Ana Martin niby też się śmieje, ale nie do końca jednak, obawiam się. 
Do jednego z tych klasztorów zapragnął wyjechać młody Belg. Imienia nie wspomnę, ale młody. Bardzo. Lat 15, pięt-naś-cie. Czy pię-tna-ście? Ach ten polski. Rodzice Belga nawet pozwolili, ale podniosły się głosy, że ma zostać tu, na Sanżilu albo obok, i tu się może zamknąć dobrowowolnie, ale dopiero, jak będzie pełnoletni. A on chciał już teraz. I w Tybecie, już tak piszę, z wielkiej. Na piętnaście lat też albo dłużej, jak pozwolą. No i on wytrzyma.
Co było robić? Tylko sądy pomogą. Wysłali sprawę do Handawy. I tu wkracza cud. Bo sędzia damski lub męski pozwolił lub pozwoliła mu jechać. Do Tybetu uczyć się tybetu i buddzymu. Młody szczęśliwy. Na zdjęciu wygląda na zrównoważonego, więc myślę, że ta decyzja zaowocuje dla Belgii samymi plusami. Może jakąś wizytą międzypaństwową. Może wzmożoną wymianą handlową. Może tęczą na ręce. Bo taki cud mieliśmy ostatnio na Szumanie. Ale to w naszej wierze się zdarzyło.

(92) szaro - biali

Mariaże, gdzie człowiek się nie obejrzy, już nawet straciłam rachubę, który to raz dreptamy w weekend do ratusza. To ci z łapanki, okołoczterdziestoletni. Tym razem to coś wyjątkowego, bo zostaliśmy zaproszeni do samego miasta Brukseli A, a nie do znów do jakiegoś podrzędnego Skarbka czy innego -bka; to oznacza z kolei, że przemaszerujemy odświętnie ubrani przez sam plac centralny. No. Zadowolonam. Przynajmniej raz w święto nie tylko ja z całej rodziny będę odświętnie ubrana, ale cała reszta też, nawet wózek przybrany kwieciem. Szkoda co prawda, że nie w niedzielę, tylko takie pomniejsze święto sobotnie, ale dobre i to, rozumiem, że i urzędnicy, normalnie bardzo deborde, jak Ana mawia złośliwie o swoich kolegach z pracy, muszą kiedyś odpocząć i samemu/samej też się odświętnie przyodziać. To i żalu toć nie mam.
Zastanawia mnie tylko, czy takie małżeństwo, mariaż po staropolsku, a dziwnym trafem i po belgijsku, tylko że nie wiem, czy w starym, czy nowym narzeczu, dialekcie czyli, a więc czy takie małżeństwo międzynarodowe i międzyreligijne, do tego porozwodowe z obu stron, czy to jest małżeństwo całą gębą? Czy ono czasem nie kwalifikuje się aby i klasyfikuje tym samym do grupy małżeństw szarych? Albo białych? Wbrew nazwie niewinnej i czystej - nielegalnych?
Tak, będzie ich mniej. Tych biało-szarych, szaro-białych oraz osobno szarych i białych mariaży. Ana robi co prawda zdziwioną minę, nawet ona nie wiedziała, co zacz, co jednakże wyjątkowo nie oznacza, że to coś nie istnieje. A istnieje w dość dużym rozpowszechnieniu, na Sanżilu, w sąsiednich komunach, gminach, oraz poza nimi, w Brukseli A, B i jeszcze we Flamandii i Belgii. Flandrii, poprawia Roman, ale mów Ksenia, o co chodzi, też nie wiem, zainteresował się? To wyjaśnię, choć też mi sporo zajęło zrozumienie.
Mariaż biały występuje w Belgii w liczbie większej niż szary, a oba wykazują tendencję zwyżkową. Wszystko przez to, że nie ma powiązania komputerowego między urzędami. To znaczy niby jest, lecz źle i za wolno działa, tłumaczą się urzędnicy, to chyba nie-Polacy zakładali, bo wiadomo, że jak Polak zrobi, to na mur beton dobrze. I w murze betonie siedzi bezpiecznie takie łącze. Ale rozumie się, Belgowie muszą swoich chronić, to i Polaków nie zatrudniają, tym bardziej, że to było pewnie jeszcze w XX wieku i wtedy nie było oficjalnych stałek. W każdym razie komuny nie mogą sobie przesłać danych, czy ktoś już jest w małżeństwie, czy nie, czy jest skazany, czy jeszcze nie, czy płaci alimenty uczciwie itp. I wreszcie - czy nie chodzi aby o mariaż nie z miłości, tylko dla pieniędzy. Albo papieru, w rodzaju paszport. Albo fikcji, czyli obywatelstwa. Unii, Belgii, a czasami po prostu Sanżila.
Jak w dawnych czasach czyli, z książek historycznych trochę, kiedy też brać ślub to nie było takie hop siup, tylko zawsze z jakimś zamysłem. Piękne swoją drogą, że tradycja tak nie ginie.
Naiwni urzędnicy nabierają na tych niewydarzonych żonkosi w ten to sposób, że jak im odmówią w jednej komunie, to do drugiej jeszcze nie zdążą przepłynąć dane, i tam można na szybciora się związać. A potem trzeba to rozwiązać, pobrani umywają ręce i wot zagwozdka dla urzędnika. Wtedy jest białe - niby zawarte, dwie osoby na kobiercu chcą, ale nie mogą w świetle prawa, mówiąc językiem Romana. 
Ale to i tak jeszcze nic, bo najgorzej mają ci od mariażu na szaro. To już w ogóle problem na całego dla wszystkich. Narzeczonych, urzędników, krajów, z których pochodzą wżeniani w Belgię. Nie wiem, jak to się dzieje, że osoby naiwne się nabierają na tych niewydarzonych żonkosi. Przecież każdy ma oczy i nosa, a jak one zawiodą - to miej serce i patrzaj w serce. I nic to nie daje, bo tylu zrobionych na szaro na prawo i lewo. Cierpią znów urzędnicy, co im dane nie wpłynęły na czas z zagranicy, z Unii albo z komuny. Uff, jak się ma tyle do rozwiązywania, to naprawdę nie ma się ochoty potem komuś umilać życia i celebrować ślubów na ratuszu w niedzielę.
No proszę, a ja myślałam, że białe, to nieskonsumowane, a tu taka niespodziana! cieszy się jak dziecko Ana. Nowe czasy, nowe znaczenia, mówię z wyższością, także dlatego, bo nie wiem co nieskonsumowane do czego. Lub z czego. Jedno pewne - Belgia wydaje wojnę małżeństwom szarym i białym oraz łączącym te oba kolory. Będzie jak dawniej, normalnie, że nie opuszczę cię aż do śmierci.

Wednesday 13 November 2013

(91) zwierzaki

Wszystko tu inaczej działa, na tym naszym Sanżilu, nawet zwierzęta; rośliny pewnikiem też, ale zapadły akurat w sen zimowy, taki letarg, więc na razie na tym froncie cicho sza, za to zwierzęta szaleją jakby się wściekły! I to nie gołosłowne groźby, te słowa z poprzedniego wiersza, bo z rana gruchnęła wieść, że oto mamy na Sanżilu, albo - oby! - gdzie indziej w Belgii, nie sprawdziłam detalu, wściekłego kotka z importu. Kotek został zaimportowany z Maroka przez obywatelkę Francji, która jednakże, zamiast lecieć na rodowite w jej przypadku lotnisko orle pod samym Paryżem, do centrum świata mody, mekcy projektantów i celebrytów, wybrała skromne i mniej sławne lądowisko w Zawentę. I tak to wścieklizna wjechała, a gdzież - wleciała! do Belgii.
Zaventem napisz lepiej Ksenia, poprawia Ana, byś już sobie wbiła do głowy, co wpisywać w dżipies, jak będziesz jechać po rodziców. Oj, fakt, to daleko od nas, to Zaventem, cała Bruksela A i B na wskroś, a i to tylko na mapie, bo jak jechać ringiem, okręgiem takim, to zgodnie z polską nazwą obwodnica jedzie się po obwodzie, co daje średnio drugie tyle kilometrów i korków. Zaventem leży na północnym wschodzie, a my na zachodzie, nieco scentralizowanym, ale zawsze to peryferie, periferik po francusku parysku. To by pasowało do tej pani z orlego, co tu wolała lądować, bo zapewne była nie stąd, lecz z centrum Europy; jakby stąd była, to by się dwa razy zastanowiła, zanim w Maroku wsiadła na pokład z panem chorym kotkiem, nawet jeśli był tremińą. Był zapewne, i jego brat też, co to już wcześniej poleciał na orle prosto i już zaraża orły i inną zwierzynę; 10 przypadków naliczyli. Chorych lub podejrzanych. Na razie zwierza, ale kto wie, co będzie dalej? Podobno lokalni weterynarze nie umieją już rozpoznawać wścieklizny, odzwyczaili się po prostu przez te wszędobylskie szczepionki. 
Na pomoc mogliby przybyć nasi z Łap. U nas co roku jest wścieklizna, raz w lesie u lisów, raz w piwinicy u szczurów. Kto by tam nie znał różowej trutki, wyglądającej zresztą jak cukier gronowy za komuny, pamiętasz Roman? kręci się łza w oku Any. Jaki cukier? gronowy? w życiu nie jadłem, dziwi się Roman, a fu! No, takie różowe robaczki pyszne, z ręki zjadane prosto językiem, łatwo było z trutką pomylić, ale może u was w Polsce B tego nie mieli, wydyma wargi Ana. Co nie zmienia faktu, że wścieklizna jest i była i znają się na niej. 
Na Sanżilu, obawiam się, trzeba będzie zasięgnąć pomocy u psów. By pogoniły. One też sławne od rana. I też na lotnisku, mają jednak inne zadania, niż zaadaptowane kociaczki, bo to tu się robi ze zwierzętami, adaptuje lub adoptuje, zamiennie. Psy adoptują mianowicie do wykrywania pieniędzy. I działa! Niucha muszą mieć niezłego, skoro dzięki ich nosom w Belgii zostały 4 miliony, i to ojro! Leciały se luzem, bez nerwów, do Bejrutu jakiegoś. Bezpańskie, nikt się nie przyznał. A pies wywąchał. Bo pekunjaolet, jak mawia Roman  w takich sytuacjach. Albo nonolet? Olet olet farbą drukarską, potwierdza Roman, hmm, co jak?
4 miliony tak rozochociły celników, że od razu w try miga lub trymiga, też będzie poprawnie, bo sprawdziłam onlajn, więc kic szybciorem do schroniska i już znaleźli 6 kolejnych kandydatów na celników. Bezpańskich jak te przytoczone miliony. Jeden pies będzie nawet celnikiem niuchaczem pasywnym; jak się dowiem od Any, co to mogłoby znaczyć, to napiszę; dla niej takie wyjaśnienie, to nic, takie trymiga/try miga, jak się wie wszystko, to tak jest, a nie jak ja, musiałabym się aktywnie i pasywnie męczyć nad słownikiem.
Teraz sobie myślę, że te psy, owszem, pieniędzy niech szukają i dokładają się do bogactwa nas tu wszystkich, ale jeszcze lepiej, jakby pieniądze nie odciągały ich jednak od prawdziwej natury, to jest tropienia kotów. Przecież wtedy w ogóle nie byłoby tego problemu z zaadaptowanym kotkiem? Wystarszyłby się i nigdy w Zaventem łapy nie postawił, tylko zmykał do tego Maroka, gdzie pieprz rośnie. Prawdziwy pies, taki eko, żyjący w zgodzie ze swoją psią naturą, od razu by mu pogonił kota, nie wzruszyło by go nawet wysoki stopień faktora mińą. Od tego psy są i koty, by żyć jak pies z kotem, w tym na wściekłej, pasywnej stopie.

Tuesday 12 November 2013

(90) drang

Drang albo drank, zależy od wrażliwości ucha na dźwięki - takim to słowem, z dodatkowym elementem obcojęzyczno-wyrazowym na końcu, Ana Martin skomentowała zmianę geologiczną, do której doszło w ramach stosunków dobrosąsiedzkich z sąsiadującą z Belgią Holandią. 
Ksenia, nie geologiczną, tylko geograficzną, lamentuje Ana, jeśli już, do zmiany granic doszło po prostu, przesunięcia małego, i dlatego powiedziałam, że to trochę jak w dawnych czasach wojennych, gdy jeden kraj chciał zawładnąć drugim, tylko że wtedy to było w ramach zbrodni, a teraz odbyło się pokojowo, włącz tiwi historia, to się dowiesz. Jaka zmiana, nic nie wiem, naprawdę nic nie wie Roman? Nic takiego, rzeka zmieniła nieco bieg, to i zwołali specjalną komisję belgijsko-holenderską z elementami niderlandzkimi w swoim gronie, by ustalić, co zrobić teraz z tym fantem, wzrusza ramionami Ana, zupełnie jakby się nic nie stało. 
Nie rozumiem jej obojętności, przecież to oznacza, że już nic nie jest takie, jak dawniej. Kto kogo przesunął i kto jest teraz większy? Mapy trzeba będzie zmienić. Tymczasem ładna była na papierze ta nasza Belgia, ciekawe granice, porwane, liczne zagłębienia i rowki, tu woda, tu góry. Dużo zieleni na mapie, to wyżyny, gdzieniegdzie leje się żółć, co za słowo, tylko polskie litery najlepsze w świecie, to chyba doły. Depresja. Morze zawsze niebieskie, choć to tutejsze, płynące na północy kraju i Brukseli, raczej szarawe. Bo w niektórych miejscach zabetonowane na amen, śmieje się Roman. Jeziora może i są , ale ja niedowidzę.
Tak, nasza Belgia to trochę jak ta przysłowiowa koronka barbącka wygląda. Brabancka dziewczyno, to od Brabancji przecież, nie Barbancji czy Barbary, czyli od krainy takiej, gdzie od wieków robiono najdelikatniejsze koronki w Europie, mądrzy się Ana; albo przynajmniej tak utrzymywano, bo przecież Polacy też nie gęsi itp.itd. Fakt, nawet w Łapach można było trafić na ładne egzemplarze do stawiania pod telewizor, radio, porcelanowego pieska, przykładowo wilczura, albo sztuczne kwiatki. Ale skoro brabąckie bra bla bla niby elegantsze, niech tak zostanie, gdzie tam Łapom do wielkiego świata. 
Który jednakże za pomocą zmian na mapach stał się mniejszy. Za to Holandia większa! O jakieś łąki albo poldery, jak to już nieraz widziałam napisane tu i ówdzie, gdzie to owdzie, to nie wiem, ale zawsze, dobre i takie ówdzie. Gdyby Polska miała na granicy jakieś rzeki, to by dopiero był prezent dla narodu na jego listopadowe święto. Za to trafiło się Belgom, no cóż, widać mieli lepsze chody w Wersalu, jak wybierali krajom miejsca na mapie. Nic dziwnego, że 11 też świetują. Nie tak pięknie i hucznie, z petardami, jak u nas w stolicy Warszawie, ale po swojemu, zamknięciem żłobków i przedszkoli, co z kolei sprawia, że święto zamieniło się w dzień dziecka 2, bo nagle były wszędzie. I rodzice też. I wszyscy razem jakoś pokojowo, nikt się nie martwił, że kraj im zmniejszyli jednym zamachem pióra. Widać wiedzą, że ten się śmieje...

Monday 11 November 2013

(89) klaps

Każdy, kto chociaż raz w życiu próbował być matką, zresztą zaraz, zacznę raz jeszcze: każda, kto choć raz w życiu próbowała być matką...od razu wyjaśniam, że równouprawnienie istnieje co prawda, a już o sprawiedliwszy dom, niż u nas na Sanżilu, to już w ogóle trudno w całym kosmosie i poza nim, ale jednak mężczyźni na razie nie mogą rodzić, a że Ana każe dbać o używanie form damskich, to podkreślam je swoim pisaniem w pierwszym akapicie. Każda z tych osób, o, tu forma żeńska nawet pasuje jak ulał bez zbędnych igraszek językowych, wie, że matką można być co najwyżej akurat na styk, ale dobrą - właściwie nigdy. Wiedzą o tym wszystkie matki i mamy, które mają za sobą lekturę książek, rozmowy z własnymi matkami, teściowymi, siostrami młodszymi i starszymi, koleżankami, a już szczególnie koleżankami o dłuższym stażu matczynym - dobrze się nie da. Można dawać radę, ale to już szczyt szczytów.
Ana Martin też tak ma, i Rita, i Nina i na pewno setka innych znajomych, co to próbują się jakoś zmieścić i umościć w ramach macierzyństwa. Oczywiście na moje oko wszystkie one, bo nie oni, popełniają błędy, a Ana to już tyle, że uff, ale po dzieciach jakoś ich nie widać, pewnie sie dobrze chronią, albo mają taką słoniową skórę, skórkę właściwie, że nic im niestraszne. Przykładowo klapsy. Co by się stało, jakby dostawały w przysłowiową pupę?
Ksenia, co za pomysł, brr, jakieś praktyki z piekła rodem, no wiesz co, nie myślałam, że w Twoim wieku można być jeszcze tak zacofaną, krzywi się Ana. Bić dzieci? Na pewno nie pod tym dachem, wypraszam sobie, Roman też, a zaręczam Ci, że Iwonek tym bardziej! Poza tym to prawnie zabronione. Właśnie, że nie, tryumfuję! I triumfuję przy okazji z drugiej strony. Bo okazało się, że jak w zeszłym tygodniu usunięto nauczycielkę za danie klapsa, w miejscu się to działo o dwóch nazwach Namur Namen, omen namen, z łaciny podpowiadam, to wszczął się nagle narodowy raban, tak Ana mawia malowniczo, że co to się dzieje, by już dziecku nie można dać klapsa tzw. edukacyjnego. No co ty, Ana na to, umknęło mi to, i co dalej? No nie wiem na razie, dziś święto, nie dowieźli gazet, albo nawet nie wydrukowali, to nie mam jak sprawdzić. 
O już mam, tu piszą, pokazuje Roman. Faktycznie, kto by pomyślał, że Belgia, Zachód pełną gębą w koncu, może nie kolebka cywilizacji, za daleko od Bizancjum i Afryki, ale zawsze to i król niejeden nawet, i Unia, i gofry, i frytki, sroce spod ogona nie wypadli, ci Belgowie lebelż, a dzieci biją. Wstyd tym większy, ciągnie Roman, że nie podpisali konferencji przeciwko przemocy wobec dzieci! Konwencji Ksenia, konwencji, co niewiele zmienia dla samych dzieci, rzeczywiście oczywiście. Francja też benenota nie, wtrąca Ana, notabene ups, ta wielka mądra siostra w wierze i polityce. Starsze siostry są zazwyczaj głupie, komentuję z kąta, wiem coś na ten temat, to jak i we Francji głupio robią, trudno, by tu było lepiej, młodszy zawsze odgapia; ale czasami się buntuje, prawo młodości, czyli wręcz przeciwnie postępuje, to by lebelż mogli być w awantgardzie i podpisać przed Francuzami, na złość tak trochę, ale małym na dobre by wyszło, kłóci się Ana. Bo włos mi się jeży, jak czytam tu, pod artykułem w lalibr, jak jakaś sława psychlogiczno-terapeutyczno-analityczna broni tej nauczycielki, że ona miała prawo uderzyć, że to był na pewno przemyślany klaps edukacyjny. I że on popiera dialog, usrukturyzowany dialog z dzieckiem popiera, szukanie płaszczyzny porozumienia na przestrzenie międzyludzkiej, no ale czasami nie wychodzi, i trzeba najzwyczajniej po ludzku przywalić. I wtedy to już nie jest międzyludzko.
Jaki, pytam, bo edukacja to była w ministerstwie za mojej młodości, edukacyjny, czyli uczący czegoś? A czego niby? No widzisz Ksenia, sama widzisz, że ta sława o nazwisku belgijskim skomplikowanym, więc nie spisuję, choć należałoby go publicznie napiętnować pod pręgierzem opinii, bredzi coś facet od rzeczy, chyba się wszyscy zgadzamy, co? groźnie toczy wzrokiem Ana. Ana, no pewnie, nie zaperzaj się tak; chyba nie myślałaś, że klapsy i lanie porządne wyginęły, co? uspokaja Roman. To fikcja. Niestety.
No właśnie, w tych wszystkich książkach dla matek i ojców też piszą o tym, by tego nie, tamtego nie albo tak, ale o biciu - najmniej. A to właśnie powinni wydrukować wielkimi literami na okładce. Nie bij! Nie bij drugiego, co tobie niemiłe. Małego nie bij. Reaguj, protestuj, a nie drukuj, jeśliś w gazecie, bredni o tym, jak to czemuś służy. Chyba tylko temu, by strach siać, a w efekcie pożogę. Oj, niedobrze się dzieje w państwie belgijskim, zgniły ten Zachód jednak i od komuny niewiele lepszy w gruncie rzeczy.

Friday 8 November 2013

(88) nędznicy

Nie jest łatwo, ale kto powiedział, że będzie, mawiał tatko. I że wszyscy jedziemy na tym samym wózku i że nie znasz chwili. I to wszystko prawda najszczersza, przez co najtrudniejsza do zniesienia dla tych, co na ten wózek buzek dopiero wsiądą. Albo spadną. Z wyższych sfer w niższe, choć Iwonek wątpię, by się zgodził w tym zakresie, on wszak całe życie na jednym wózku, o pardą, już drugim, różowym za to w całej krasie, i nie narzeka na nic. No ale nie był królem.
Od zawsze podejrzewałam, że wbrew temu, co twierdzi Ana Martin, królowie wcale nie są nieprzyzwoicie bogaci. Przynajmniej król w Brukseli. Okazało się mianowicie, że król zbiedniał, i to znacznie, ale od razu uspokajam, nie ten, co ma na utrzymaniu polską królewnę i damskie królewiątka, co teraz nam, chyba mi już wolno tak napisać, miłościwie króluje i panuje, tylko jego tatuś. Starzec taki, półstarzec właściwie, tak go nazwę, by nie obrażać starców sędziwych prawdziwie; już się zdążyłam przyzwyczaić, że na Zachodzie starcy wyglądają o wiele młodziej, niż ich przeciętni równolatkowie u nas w Łapach, tylko słownictwo na razie nie nadąża za tymi zmianami społeczno-socjalnymi.
Ana Martin jest oburzona na całego, jakby normalnie była rodowitą Brukselką i płaciła podatki w Belgii A i B, na tego króla czyli. Na wydatki jest oburzona, które wczoraj wyszły na jaw, wypłynęły dzięki tajnemu źródłu z pałacu, tak to się zwie w tiwi, a jak mi ktoś jeszcze kiedyś każe pisac źródłu/ó, to chyba też wypłynę, albo mózg mi wypłynie...co za polszczyzna. Ksenia, protestuje Ana, no ale powiedz sama, czy to normalne i ludzkie wprost, by ten pan staruszek król miał do swojej własnej osobistej dyspozycji milion ojro i jeszcze publicznie wyrażał swoje niezadowolenie, że mało, i groził, komu popadnie, oczywiście pozostając cały czas w sferach rządowo-arystokratycznych, że on się wyprowadzi za którąś z granic, jak mu nie zwiększą budżetu. 
Ależ Ana, on nie ma wcale miliona ojro, tylko raptem 970 tysięcy, żartuje Roman, bo widzi, że Ana się zaperza. Racja, daje się obłaskawić Ana, ach, nędzarz on tym większy powiem wam, że podatki nałożyli niedobrzy poddani na jego lasy, pałace, zamki i statki, jachty to się nazywa w przypadku bogaczy, i to nawet nie te nędzne 970 tysięcy ma teraz, o ile uczciwie zapłaci, tylko zostaje jakieś 700! Za dobra w matmie nie jestem, ciągnie Ana, nie umiem sobie poradzić z technikami relaksacyjnymi, gdzie każą liczyć piętnaście procent od 343 , by zasnąć, od razu się denerwuję co najmniej tak, jak teraz i sen jeszcze dalej odpływa, no ale tu wam obliczę szybciorem, że to daje jakieś 60 tysięcy na miesiąc już na czysto, to faktycznie, jak tu żyć? 
A pamiętasz Ana, wtrąca się w ramach techniki relaksacyjnej Roman, taki obraz Maciejewskiego, jak tu teraz żyć? Mogłem kupić go kiedyś za bezcen, a teraz to chyba by budżet tego króla półstarca nie wystarczył, zastanawia się Roman. No, jak tu żyć? A ile miał król, jak jeszcze zasiadal na tronie, przypomnij mi Roman? 11,5 miliona ostatnio. Noooo, to nic dziwnego, że teraz się czuje jak nędznik jakiś bezdomny, mówię. Jak nie miał podatków, to miał na miesiąc tyle, co teraz na rok, więcej nawet, liczę co najmniej tak szybko jak Ana. 
I mógł utrzymać ten jacht, benzynę do niego właściwie, którą teraz chce przerzucić na poddanych, by za ich kaskę poszusować po falach. Ze swoją włoską żoną do tego, ukochaną przez lud podobno niegdyś, jak nie było pudelka, a jak się pojawił, to już mniej, mówi Ana, co to i owo jednak o celebrytach wie. Serio, śmieje się Roman? Serio serio. Myślę, że mu tej forsy nie dadzą, myśli na głos Roman, to chyba też taka technika; myślę, że zrobią to, co kiedyś w Luksemburgu tym dolnym, pamiętasz Ana, jak książę, bo tam mają takich arystokratów nieco niższego rodzaju, jak mu zabrakło na fatałaszki, to sprzedał las krajowi swemu własnemu, co za absurd, krzywi się Ana. Myślę, ciągnie Roman, który nie lubi dyskrecji Any, ale nie zraża się, wręcz relaksuje, że król stary po prostu sprzeda poddanym trochę swoich włości, lud to kupi, bo co ma robić, premier nie straci twarzy, że w czasach kryzysu się tak daje wodzić za nos, albo muszkę, wtrącam, bo lubię tę czerwoną muszkę bardzo, a król półstarzec w swoich własnych oczach będzie mniejszym nędznikiem.

Wednesday 6 November 2013

(87) szymonis

Jadę sobie dziś i jadę metrem, jak zwykle nie wiem, do którego wsiadłam, ale jadę mimo to, w końcu linia jedzie w kółko praktycznie, to i zawsze można bez problemu zawrócić, a czasu mam, że aż za dużo. Obok Iwonek, śpi i podróżuje wte i wewte nawet o tym nie wiedząc, ale uznałam, że krążenie po okręgu w metrze lepsze, niż zataczanie kręgów po kałużach na powierzchni. 
Siedzimy pod ziemią, gdzie jeszcze trudniej zorientować się, jak idą ulice, i jak się nazywają, bo z tych napisów w dwóch dialektach to naprawdę wynika tylko bałagan. Czytam, bo stacje brzydkie i nie ma na co patrzeć. Dobrze, że jak słyszałam, w Belgii można już mówić oficjalnie w trzecim dialekcie, a mianowicie niemieckim, tak, tym samym, co za polską, lepszą, zachodnią granicą i częściowo w Polsce A, ale to daleko od Łap, nie wiem gdzie, dokładnie. Nie wierzę coś z tym niemieckim, to w końcu obca mowa, dla Belgów też, ale może prawem większego? A może dlatego, że po niemiecku da się zrobić lepiej porządek, tzw. ordnunk, albo odrunk, nie pamiętam, czy to od Odry, rzeki, czy od czegoś innego. 
W każdym razie porządek przydałby się, przykładowo w takim metrze. Mało linii w Brukseli, za to bałaganu dużo. Nie wiem, czy to wynika z kątpleksów, że mało, a niby Europa, czy czego, ale już gdy tu byłam, jedną linię podzielili na dwie. Niby fajnie, bo więcej, ale nie do końca. Bo owszem, jadą w więcej miejsc, ale na wyświetlaczu - w jedno. Szymonis. I teraz nie wiadomo, gdzie dojedziesz. A droga nie jest łatwa.
Po kolei leci to tak: zjedziesz z wózkiem w dół. Jak masz szczęście, windą lub na ruchomo. Schody jadą, a ja stoję i trzymam wózek w garści. Jak szczęścia nie masz, a zazwyczaj nie masz - schodek po schodku, czasami z niespodziankami w rodzaju jesienna szaruga w postaci mokrych, śliskich liści. Czasami zjawi się pomocna dłoń i pomoże znieść, albo wnieść - wtedy dobry uczynek liczy się za dwa. Ana bezczelnie zaczepia osiłków, a jak nie ma - to i nie osiołków, bo mówi, że lepiej się zbłaźnić, niż miałaby się podźwigac, ale ja nie mam odwagi. 
Zjeżdżamy. Na dole - przepychanka przez bramke, ale oddam bramkom sprawiedliwość, że działają prawie że dobrze, tylko raz się zacięłam i tylko dwa razy skasowało mnie dwa razy, tak jak w Polsce A u Any, gdzie dziecko w wózku, ale nie siedzące w wózku, bo tak pragnie akurat, liczy się jako osobny bilet, mimo że samo nie stoi; Ana się bardzo wkurzyła na świat na ten czas, bo była obecna i osobiście porównywała do Polski. 
A po bramce jeszcze jedne schody, nieruchome lub nie, czyli ruchome, i już się można pchać do wagonu. I ruszać na Szymonis, tylko który? I tu sedno. Chyba mi ktoś w myślach czyta, ani chybi duch albo inna siła nadprzyrodzona, bo oto okazuje się, że Szymonis nie będzie już Szymonisem. Albo inaczej: będzie, ale tylko jeden. Ten, co oprócz Szymonisa będzie miał nazwę Leopold drugi, de tak dziwnie wymówione po belgijsku, ale nie niemiecku Broń Boże! Ten drugi Szymonis, Szymek, albo Szymcio nawet, stanie się Elizabetą, czyli Elżbietą, Elżunią lub Elą, co kto woli. Żeby z Szymka była Ela, to w Polsce niemożliwe, ale tu, na Zachodzie, nie to widzieli.
Tylko nie wiadomo kiedy. Chyba dopiero wtedy, wtrąca Ana, jak w Brukseli zawisną nowe plany komunikacji. Mają być, na wzór paryski! Fiu fiu, to Roman,co natychmiast podchwytowuje Iwonek i dmucha w gwizdek. Fiu fiu, no no, wielki świat! Ale nie wiadomo kiedy, przypominam, ciągnie Ana. W każdym razie łatwiej będzie, bo dadzą kąty proste, a nie takie niekąty same dziwaczne, od których się aż roi na planach, i oczy bolą, jakby nie starczyło, że się nie da zrozumieć. Tylko że to trwa, takie odmierzanie, i sądzę, że bez pomocy niemieckiej się nie obędzie. Jednym słowem, rewolucja płciowa i nie tylko. 

(86) entre

O mały włos, a bym się zupełnie zagapiła i ominąłby mnie niezły spektakl. Wszystko przez to pisanie i iwonka, człowiek nie ma już nawet czasu na światowe życie. I wychodzi, żem niewychowana, że lekce sobie ważę, czy lekko? letko nie...że ważę niewiele króla i królewnę. A oni w Brukseli, sercu samej A, na wielkim placu. I to przecież raz na kilkaset lat.
Tak, tę polską królewnę do tego z krwi i kości naszą kochaną, naszego człowieka na Zachodzie, najlepszą wizytówkę polskości, można by napisać, w całej Europie, świecie, Kosmosie wręcz, galaktyce takiej! Kim ja jestem, Ksenia z Łap, żeby tak sobie robić swoje własne zapiski, podczas kiedy ona robią żłajez entre? Przy boku małżonka, jak się godzi w wyższych sferach? Ale się nie potrafię znaleźć z okazji entre, a fe, dobrze że matuś nie widzą! Ątre by było po polsku, ale po belgijsku nie ma ą, to tylko to pierwsze słowo zapisuję fonologicznie, jak słyszę, bo nijak nie potrafię wykombinować, jakby miało wyglądać gramatycznie, a to drugie, entre znaczy się, na komputerze widziałam. O, tu jest. A nie, enter! Ha, ale zostawię tak, tak też gdzieś widziałam.
W restauracji Ksenia widziałaś, ale z dwoma e i jak nie drukowanymi, to na dodatek z akcentem. Entree. Nawet nie ma zapisać w komputerze, miotam się po klawiaturze w prawo i lewo, ale nic. To nic, będzie z błędem. Ana, a to drugie słowo, pierwsze w kolei, to jak zapisać? Joyeuse. Jest. Udało się. Jeszcze tylko co to znaczy? I tu mnie masz, śmieje się Ana. Bo co to właśnie i właściwie znaczy dziś, zastanawia się na głos Ana. Dosłownie znaczy to coś w stylu: pełne radości przyjęcie. Albo wjazd. Wejście w lektyce, ups, lekkyce. Kogo przez kogo albo gdzie, odnoszę się w jednym równoważniku do obu wersji, jeszcze Ana zmieni zdanie albo tłumaczenie. Hmm, chodzi o prastarą tradycję, chociaż poczekaj, nie taka ona prastara, skoro belgijska monarchia, to znaczy królowie, uprzedza moje wątpliwości Ana, rządzą niecałe dwieście lat, nie cały czas ci sami oczywiście. W każdym razie jak się zmienia król, to potem łaskawie objeżdża swój kraj, kiedyś można by powiedzieć ładnie po staropolsku chyba, bo ś jest: włości. I tu właśnie ogarniają mnie wątpliwości, ciągnie Ana, bo jaki to jego kraj? Ludzie są wolni, a król ani lepszy, niż gorszy niż inni. 
Co ta Ana mówi, doprawdy, nespa po belgijsku...przecież król to nie jest taki zwykły ktoś, co to to nie. Przede wszystkim bogatszy. Gładszy na twarzy i rękach pewnie też, bo się nie napracował. Wszystko pod nos podtykają, wokół mnóstwo paziów i dziewek, kuchcików i ekonomów, pamiętam z historii. Nic nie musi robić, tylko rządzi. No właśnie, nawet nie to, wtrąca się Roman. Bo taki król właściwie nic nie może, tylko się pokazywać i podpisywać dokumenty, które mu podetka pod nos już nie paź albo stańczyk karzeł, tylko rząd, złożony ze zwykłych poddanych, którzy mogą jednak decydować więcej, niż on. Takie czasy przyszły na króli.
I dlatego chyba robią te entre, by mu czas zorganizować, wnioskuje Ana. Jeździ se po kraju, tu się pokaże, tam uściśnie ręke, tu pogłaszcze dzidziusia, tam obejrzy jakiś koncert, posiedzi se, poje i do domu. A lud ma się cieszyć, jak za dawnych lat, z czego, z tego, że to z jego kieszeni? Ech, bez sensu, dobrze Ksenia, że już się skończył spektakl dla publiczności, zdjęcia napstrykane, a król słucha cierpliwie pochwał z ust polityków. Nic tam po tobie. A królewnę, królową, jeszcze nie raz zobaczysz w akcji. Młodzi są, to długo porządzą, a zajęcia muszą im znaleźć na te wszystkie lata, bo przecież budżet naród przegłosował rękami posłów, a król sam podpisał. 

Tuesday 5 November 2013

(85) piechotą

Nie ma już chyba powrotu do czasów sprzed komputerów, ale czy to tak źle? Bo czego to nie można policzyć ostatnio? Nawet cyfrę pi wyliczyli, nie można co prawda powiedzieć, by to posunęło matematykę cokolwiek do przodu, bo to wyliczenie się nie kończy, jak na moje rozeznanie, przejrzałam kilka stron wydruku i nie wyglądało, jakby liczący dochodzili tu do jakiegoś ilorazu, ani do różnicy nawet, bo w końcu co to za różnica w stosunku do czasów bez kalkulatora? Taka, że wydruk porządny, przejrzysty, higieniczny i sformatowany, a jak ręką pisali, to jak kura pazurem niektórzy doprawdy skrobali. Ja nie. Ana Martin też nie, w swoim własnym mniemaniu, ale ja już nie jestem tego samego mniemania, widziałam próbkę jej twórczości ręcznej pisarskiej i nie było to do odczytania dla tych, co czytają głównie onlajn. Ale podobno kiedyś każdy miał swój własny charakter pisma, owszem, nawet w podstawówce jeszcze mieliśmy tego początki, ale potem weszły dzienniki elektroniczne, a z czasem tablety z darów. Pisać ręką pisaliśmy, ale większość tak samo jak sąsiad z ławki, i jak bolało potem! 
Romana, mimo że jest przedstawicielem najstarszego pokolenia u nas na Sanżilu, z kolei bolało właśnie tak, że aż się dał pokroić, to znaczy nie cały, tylko część nerwów sobie podciął, to się akurat u boku Any przydałoby każdemu! Szkoda w sumie, że też się od razu nie zoperowałam, można było przecież hurtowo, widziałam kiedyś takie masowe operacje na oczach, w Rosji chyba że, ale co to to nie, nawet jeśli do końca życia będę musiała w ten sposób patrzeć na Anę i co tu się dzieje ogólnie. Sodomia i gomoria czasami taka, że cyfra pi przy tym wysiada.
Na Sanżilu, chociaż nie, chyba w całej Brukseli jednak, bo przecież stib jeździ wszędzie, wte i wewte, Iwonkowi tylko głowa chodzi w prawo i lewo z zachwytu, że tyle tramwajów, te stare lubi szczególnie, w każdym razie w Brukseli wyliczyli, czym się kto przemieszcza. Normalnie, popodłączali ludziom? do ludzi? pod ludzi? się pod ludzi po kryjomu? takie minikomputerki chyba, żeby zobaczyć, czy ci wolą jeździć czy maszerować, a jak jeździć - to czym? W sensie stibem, autem czy rowerem. Chyba chcieli, by im wyszło inaczej, to znaczy bardziej przyjaźnie dla środowiska, takie ekobjo obliczeniowe, niestety wyszło zupełnie zmotoryzowanie, po zachodniemu: lud i naród w Brukseli głównie jeździ. Autem w 40 %. Potem, o dziwo, wpływ Polaków, bo na drugim miejscu: peichota! Raz dwa trzy cztery maszeruja oficery. Potem stib. Autobusy i tramwaje, jak w piosence pewnej. A na szarym końcu wlecze się rower. 3% tylko dostał, ale może dlatego, że wdał się błąd obliczeniowy jakiś. Statystyczny.
W tych badaniach chodziło jednak o to, tak Roman twierdzi, by rower się właśnie nie wlókł. Chcieli, by ci z podłączonymi komputerkami rączo mknęli na rowerach. A tu klops. I korek. I blokada z aut, to jak mają mknąć? Ścieżek brak. Ana boi się, to jeździ chodnikiem. Roman ulicą, ale już ma mniej do stracenia, pisałam o operacji. Ja unikam, a bo to nie po to do miasta jechałam, by na rowerze jeździć. Rower to był kiedyś, w Łapach. Teraz zresztą nawet w Polsce B rządzi auto, nie ma już wielkiej różnicy między wynikami zachodnio- i wschodnioeuropejskimi. Takie czasy globalizacji, że przemieszczenia robią się, tłumacząc wprost z belgijskiego, autem. I co, źle? Nie po to komuna dała nam w kość, byśmy teraz na rowerach jeździli i plasowali te rowery na wyższej pozycji w światowym rankingu!