Friday 27 February 2015

(258) facilites

Każdy kij ma dwa końce, a kartka dwie strony. Także ta żółta, o której wczoraj. Można nawet powiedzieć, że oddaje to dwie sanżilowskie strony językowe, choć Ana Martin zawsze przypomina, że w Belgii są ich trzy. Języki oficjalne. No ale w piłce nożnej liczą się tylko dwa. Francuski i ten trudny.
Pewnie, jakby zaczęli po niemiecku szwargotać, jak się to w Galicji mawiało, to francusko- i flamandzkogadający nie mieliby wiele do powiedzenia, podśmiewuje się Roman. Kto jest miszczem świata w końcu? Kto pokazał szkołę Francuzom, Holendrom i Belgom? No kto?
Niemcy. Tak jest. Jawol w wymowie. Obcej, tego, co nam nie będzie dzieci germanił. Dlatego mniejszość niemiecka nie podnosi głosów w narodowym belgijskim sporze o język na boisku, bo tu nie jeszcze Polska. Za to napływają nowe informacje o zajściu w Rhode Saint-Genese. Zdradzę wam sekrety meczu. Wszędzie mam swoich ludzi, a co! Polak potrafi.
Nasi są bowiem wszędzie, wiadomo. Także na lokalnym meczu w podbrukselskiej gminie, co do której nie mogę się do końca zorientować, czy leży ona po tej, czy po tamtej stronie językowej. Roman, może ty zrozumiesz, co donosi ta swojska informatorka, bo mi się to jakoś nie nijak nie łączy, a wręcz sobie zaprzecza: na boisku należy mówić po flamandzku, bo obie drużyny z tej grupy, za to treningi drużyny odbywają się po francusku, bo ten język zna większość graczy. Graczyków. Bądź tu mądry Roman, i wywnioskuj, w jakim języku otwierać przysłowiową gębę.
Mali gracze, a wielki problem, całkowicie niezgodnie z przysłowiem, niemieckim zresztą, wtrąca się Ana. Chyba chodzi o to, że Rhode Saint-Genese to tzw. komuna z ułatwieniami. Co? Commune a facilites plus akcenty. Czyli taka, która geograficznie należy do jednego obszaru językowego, ale jest zamieszkana przez osoby, których językiem ojczystym lub matczynym jest ten drugi język. Dobrze rozumuję, ej ty? Na moje oko dobrze, odpowiada Roman. Warto dodać, że zazwyczaj oznacza to sytuację, w której w gminie flamandzkojęzycznej mieszkają Walończycy lub napływowi, którzy jednak lepiej mówią po francusku. Zawsze to o ciupkę łatwiej, kiwam głową ze zrozumieniem.
Moim zdaniem powód jest inny, twierdzi Roman. Mianowicie: podatkowy. Taki podatek gruntowy przykładowo jest dużo niższy. Podatek za silnik auta też. Do tego czyściej na ulicach. Mieszkaniec z zagranicy to docenia, w końcu brudno miał już u siebie. Skąd wyjechał.
No tak, a Polak już w ogóle lubi, by było czysto, w tym rasowo. No co się tak na mnie patrzycie? jakbyście nie wiedziały. Pamiętacie tego palanta komisyjnego, co się cieszył, że odkąd się wyprowadził poza miasto, nawet śmieciarz jest biały?
Debile są wszędzie, tak to widzi Ana. I prostacy. Ten tu był do tego głupi, bo zmieszkał w jednej z communes a facilites, mówiąc - jeśli już - po francusku - a tam śmieciarz napisał do niego po flamandzku. To i się zdziwił. Odpowiedzieć nie umiał.
Bo te facilites właśnie tak działają, nie działając. Bo jak zwykle wszystko zależy od tzw. czynnika ludzkiego.
Że też skończę o tym meczu młodzików wreszcie. Nasza informatorka podejrzewa, że chodzi o nic więcej, jak o wynik meczu. Najdziwniejsze jest to, że ta drużyna z francuskogadającym chłopcem nie przegrywała, tylko wygrywała. 7:0. To strasznie wysoko, co? No tak, ale informatorka twierdzi, że bywało, że i 15 bramek zdobyli. I wtedy padło zdanie po francusku, pewnie rodzice nie zgadzali się z wynikiem, jak to często bywa. Za mało im czyli było, dopytuję? Widać tak, tak głodni bramek, śmieje się Ana. Ambitni.
I wtedy chłopiec zagadał po francusku. Do rodziców. Sędzia się wkurzył, a że nie mógł ukarać publiczności - no to zwalił na syna i zdzielił żółtą kartką graczyka.
Jasne jak słońce czyli. Nie tyle języki, co chore ambicje rodziców, którzy uważają, że ich dziecko może tylko wygrać. I to wysoko. No ale tym razem wyszło, jak wyszło. Jeśli faktycznie kartka jest za język, to nie wygląda to dobrze w świetle belgijskiej tolerancji językowej. Śmiech nie tylko na sali, bo w świat mediów poszło. 
No nic, sędziowie go ocenią, gazety to opiszą, a dzieci? I tak będą mówić do siebie w takim języku, jak im się podoba, obojetnie, co tam każe komuna, czy są w niej fasilite, czy nie. A media jutro będą żyć już czymś innym.

Thursday 26 February 2015

(257) żółta kartka

Że sport to nie zdrowie, udowodniono już nie raz, i wystarczy policzyć przypadki astmy, alergii, złamań, a przede wszystkim - ilości leków, jakie sportowcy muszą zażywać - by od razu się zniechęcić. Ale żeby za to zaraz człowieka po trybunałach ciągali? To pewna przesada, chyba nawet domowy prawnik by potwierdził, co Roman?
Może przesada, może nie, Roman to jedna wyważony i zrównoważony człowiek, nie rzuca słów na wiatr, i sądów też. W sądzie w końcu występował nie raz i nie dwa, ale nie jako sędzia. To i nie wiem, czego go na tych studiach uczyli i czy będzie w stanie ocenić, czy ten sędzia z gminy mówiącej w innym języku ma rację, czy nie. Sprawa jest zbyt paląca, by rozsądzała ją historia. 
A co zrobił ten sędzia? Przekupny? Nie niezawisły, czyli zawisły? dopytuje Ana. Zawiśnie to on dopiero, ale w swoich czynnościach, jak mu udowodnią głupotę, a może dyskryminację. To sędzia boiskowy, Ana, spokojnie, jeszcze system sprawiedliwości jakoś działa w Belgii, choć taki pałac sprawiedliwości faktycznie nie., stoi i straszy za to od lat. Na horyzoncie, widać ze spaceru po dudenie, parku, i foreście zresztą tez, że dodam dla ciekawych świata.
Wracając do sędziego, sprawa wydawała się lokalna, a w międzyczasie jest państwowa. Mianowicie był sobie mecz. Rhode Saint-Genese pisze się, gdzie to było, wiem, że dziwnie, ale to Belgia, heloł, nie wszystko musi być jasne i wymawialne łatwo jak w Polsce, heloł!
A więc jest mecz. Dwie drużyny. Młodzików. W lidze nie wiem, o jakim numerze, ale zapewnie nie była to ekstraklasa, legia przeciw górnikowi czy innemu śląsku. Gracze kolorowi, to i wszystkie języki świata. Kiboli też nie było, za to rodzice młodzików, więc spokojnie można się było koncentrować na meczu, a nie gasić pożary, bić pałami czy polewać wodą. Przynajmniej z założenia było spokojnie. 
Za spokojnie może, wieszczy Ana, i potrzebny był skandal. No i powstał, jakbyś wykrakała normalnie. I zatoczył kręgi. Walońsko-flamandzko-belgijskie. A teraz powoli wypływa na wody międzynarodowe. Ach ten internet i globalizacja!!!
Chodzi o to, że drużyny były niekompetentne językowo. Tak to się mówi. Niekompatybilne, jeśli już, Ksenia, ale dlaczego? Bo jedna z tego obszaru językowego, a druga z tego. Każda uważa, że akurat ona z tego lepszego. Jak to w Belgii. A sędzia, arbiter, że się posłużę gwarą z tiwi, arbiter lubi tylko jeden z nich. A za drugi - daje kartki. W kolorach tęczy.
No co ty, to chyba niemożliwe? nie dowierza Ana. Jak bumcykcyk, klnę się. Na murawie - tak to się fachowo nazywa, przynajmniej na stadionie w Polsce A i w samej Warszawie na dodatek, gdzie tę to murawę non stop wymieniają za pieniądze podatnika, jak się zżyma i wyżyma Ana - jeden z młodzików krzyknął coś do rodziców. Po francusku, zdradzę. W tej samej chwili leci do niego sędzia, gwiżdżąc, ile sił. I już kartkę wyciąga. Żółtą. 
Maluch w płacz. Rodzice w krzyk. Mecz przerwany.
I co teraz? Teraz badają, co i jak, pewnie komisja, jak to zawsze w takim przypadku. Pełna działaczy. Póki co, wysłali skargę do związku piłki nożnej. Na młodzika? Jak to na młodzika, na sędziego! Że dyskryminuje. Że głupi, powinni byli napisać w skardze, tak to widzi Ana.
Takich słów się w skargach nie używa, Ana, poprawia ślubną Roman. Byłoby to niegodne sądu. A kartka za francuski to godna? No nie, fakt, ale to już wyjaśnią działacze. Sądy to jeden wielki cyrk w końcu, dobrze, że peruk nie noszą. A sądy koleżeńskie to już w ogóle. Utną sprawie głowę, mówię wam, sport to nie zdrowie, za to biznes. Ręka rękę myje i swojego nie skrzywdzą. Jak w Polsce zupełnie bywało. Murawy się zmieniają, ale sędziowie - nie.

Wednesday 25 February 2015

(256) dieta

Wiosna idzie, trąbią w radiu od rana, ptactwo leci tu i ówdzie w tę i tamtą stronę, ukazują się marcowe twojestyle i inne ele - a w nich co? To co zawsze w marcu. Dieta. Musowo cudowna. Ale nam na Sanżilu i tak już nic nie pomoże. Jemy źle, stwierdziła nauka. W Belgii, znaczy się.
Rok w rok to samo w gazetach faktycznie, nawet nie trzeba kupować, by wiedzieć, co będzie na okładce, no i wewnątrz też. Straszak na brzuszyska, udziska, ramioniska i pupska. Wszystko to ma zniknąć, najlepiej w miesiąc, bo - jak przypomina Ana Martin - już w kwietniu pojawi się moda plażowa, i dobrze, jeśli nie będą to kostiumy kąpielowe o nazwie bikini, lecz nieco więcej zakrywające chusty i bluzki, czy też kapelusze lub okulary, pod lub za którymi się można schować ze wstydu. Że znów się nie udało schudnąć na marcowej diecie: białkowej, roślinnej, dukanowej, tysiąckaloriowej lub innej. Efekt i tak ten sam. Głównie żaden, twierdzimy zgodnie we 3. Czyli przysłowiowe zero.
Na szczęście w Belgii mamy rozgrzeszenie, uwaga uwaga! donosi Ana. Oto badacze z kembridż, co jest takim miastem podobnym do okswordu, jak myślę, odkryli, że w Belgii je się bardzo źle. Tak źle, jak nigdzie indziej w Europie, i w całym świecie prawie też. 
Co to za bzdura nowa, dziwi się Roman. Dopiero co donosili, że czekolady wcale nie idzie aż tyle na głowę, a jesli już - to tej szlachetnej. Nie dalej jak wczoraj wyczytałem, że już spokojnie można jeść cholesterol w wątróbkach i innych francuskopodobnych wyrobo-podrobach, gdyby ktoś chciał. Dobra, croissanty gotowce może faktycznie nie są najzdrowsze, ale czy lepsze są dmuchane bułki z biedy?
Za te fryty się pewnie dostało lebelż, a nam wraz z nimi. Za ten podwójny tłuszcz z wołu. Za tę karbonadę skąpaną w piwie i krokiety z krewetek. Bo za co?
Ciężko wyczytać konkrety z tego sprawozdania, każdemu z innego powodu. Mi głównie, bo to po angielsku, ale już taka Ana uczona, więc by szło zrozumieć, a też nic nie dostrzega takiego strasznego, oprócz mięsa niehalo oczywiście, no ale o tym już było i nie sądzę, by tolerancja religijna lub jej brak odegrały rolę w kembridż.
Niezła ściema, coś mi się wydaje. Anglicy postanowili się rozgrzeszyć na moje oko, za te produkty z sejnsburasa i tesko, gotowce lajt i inne świństwa. Bo nikt mi nie wmówi, że za kanałem je się lepiej. O czym świadczy wygląd przeciętnego obywatela. Na Sanżilu dominują ludzie szczupli, przynajmniej na oko. I chyba nie z niedożywienia, o czym świadczą pełne od rana bary i knajpy, w tym te z piwem.
Piwo ma dużo kalorii, wpadam na pomysł. Może za to piwo nas ukarali?
Moim zdniem cel jest jeden - podnieść morele. Morale, Ksenia, samopoczucie czyli. Bo jakim cudem, powiedzcie mi, i jest to cud niby-naukowy, nie dietetyczny, wychodzi, że najlepiej je się w czadzie, a najgorzej w Armenii. To takie kraje Ksenia, uprzedzam pytanie. Jeden w Afryce, drugi w Azji albo w Europie, to niecałkowicie jasne. W obu lubią powojować.
Zawsze mi sie wydawało, że tam, gdzie wojny, raczej trudno o jedzenie, a tu okazuje się, że nie można zdrowiej. W czadzie skąpanym krwią, za to pewnie poprawnie politycznym. Względem Anglii. W Armenii za blisko od Putina, by dostała brawa. Polityka, polityka.
Ale co komu szkodzi Belgia, pytam, w sensie dietetycznym bynajmniej? Też polityka pewnie, by trafić na przykład w belgijską czekoladę. Niech za dużo nie eksportują, przyszło zamówienie z góry. Niech jedzą katberusy, czekoladopodobne, jak my za komuny kiedyś, i teraz zresztą też w Polsce święcące tryumfy. I niech piwo belgijskie się tak nie rządzi w świecie. Zawsze jest przecież jakiś ogólnoświatowym hajneken czy inny karlsberg. Kto wie, jaki polityk w jakiej fabryce ma udziały. Ach, ta polityka, wzdycham, nigdy nie wiadomo, kiedy kogo dorwie. I złapie. A po zimie jest za co.
Oj sadełko sadełko.
Nie zmienia to niestety faktu, że marzec idzie. Gęsi leca właśnie nad głową, o. Kilogramy za to nie lecą. W dól przynajmniej nie. Trzeba sięgnąć do pani. Oj sadełko sadełko. Zdrowe czy nie, polskie czy belgijskie, rok w rok problem ten sam.

Tuesday 24 February 2015

(255) halo halal

Po kilku latach na Sanżilu każdy głupi i głupia wie, że mięso może być halo albo bardzo nie halo. W lokalnym dialekcie: halal lub nie halal, i z tego, co wiem, nie jest to ani francuski, ani ten drugi trudnawy dialekt, tylko narzecza z Azji. Mniejszej. Przejść po takim Alsembergu wystarczy, by jednym rzutem okiem to stwierdzić, a uchem - zasłyszeć. Po szyldach i klienteli. Halal halal, że trochę pohajluję z rana. 
Z tym mięsem to w sumie niby jak w Polsce A i B, gdzie zdaniem matuś też często niehalo jest, bo wiadomo, już nie te czasy, co dawniej, kiedyś to mięsa i inne potrawy zresztą też, to dopiero były! Palce lizać, wiadomo było, co człowiek je, nie to, co teraz, chłam i wodą pani szynki pompują, świnie antybiotykiem skarmiają, ale ja dam pani specjalną taką bez, pani, to czyste mięso, jakbym dla siebie robiła normalnie. Nie raz i nie dwa słyszałam, jak ojce narzekali, że tego to się już chwilami jeść nie da i co ty mi na talerz nałożyłaś matka. 
W kraju idzie się jednak przyzwyczaić i sama widziałam, że taką niehalo kiełbasę mimo wszystko nawet najprawdziwszy Polak zje. Zresztą Polak na Sanżilu też nie pogardzi nowoczesnym salcesonem czy goloneczką. Szczególnie w święta, gdzie i tak obojętne, co załaduje do żołądka pod wódkę, ważne, by tłusto było, Ksenia pamiętaj, ojce mówili. No i nikt nikomu w talerz nie pluje, bo świnię tam ujrzy. To by było uznane za bardzo nie halo nawet po kilku głębszych.
Na Sanżilu natomiast inaczej. Na tym polega różnica między tzw. tym krajem, a Belgią, gdzie jedna dziesiąta ludności pochodzi nie stąd, za to z Azji i tej drugiej Afryki już tak. Choć biali są często, jak najprawdziwsi Polacy, to hajlują na całego. Jedząc przykładowo. 
Ana mi wytłumaczyła, bo bez znajomości arabskiego ani żydowskiego nijak nie szło zrozumieć, o co chodzi z tym hajlowaniem. Że mianowicie w kwestii mięsnej to, co nie halo, to od razu wykluczone. Nie dla mnie, bo ja ogólnie uważam, za Aną, że mięsa się już objadłam w tzw. kraju, więc mu nie mówię mu haloooo, lecz raczej : baj baj, ale na Sanżilu są wśród nas też tacy, co to mięsa niehalo nie zjedzą, choćby ich skręcało z głodu lub ochoty na sam widok piętrzących się w jatkach kiełbas, jelit, golonek, kiszek i innych podrobów. I niektórzy tacy mniejsi do szkół chodzą. Państwowych. Niereligijnych nawet. I zaczął się problem dla tolerancji.
W Brukseli zbadali więc ostatnio, jak kwestia halo halal wygląda na stołówkach. I widać, że nie bardzo wygląda. Że robi się z tego kwestia już nie tylko sanżilowska, ale także brukselska, a nawet międzynarodowa, biorąc pod uwagę inne kontynenty, skąd przybyli, mówiąc: halo! I tak demokracja cierpi z powodu mięsa. 
Ano tak, wykluczenie społeczne, wzrusza ramionami Ana. I to w obie strony od razu. Kto by pomyślał, że jedna świnia zrobi taki problem.
A problem jest, i to dwustronny, jak ten przysłowiowy nieświeży kotlet. Na pewno nie wieprzowy, bo ten to dopiero jest niehalo, lecz taki bezpieczniejszy, ze świni na przykład. To jedno i to samo, Ksenia, akurat, ale pal sześć. Chodzi o to, że są szkoły, gdzie 90% uczniów w domu nie jada wieprza albo świni, bo to niehalo zupełnie. I w ramach tolerancji religijnej szkoły powinny dostosować swoje jadłospisy. A nie robią tego, powątpiewa Roman? Co to w końcu za problem, wyeliminować jakąś świnię? Okazuje się właśnie, że duży. Tzn. samo wyeliminowanie świni problemem nie jest, ale zastąpienie jej inną zwierzyną - już tak. W rezultacie ci, co nie chcą jeść świni, jedzą po wegetariańsku. 
Zdarza się też, że jakiś uczeń niehajlujący je sobie mięso niehalo, uszy się trzęsą, cieszy się na całego, a tu podchodzi ktoś hajlujący i pluje mu lub jej w talerz. Z pogardy dla świni. I ten ktoś jedzący nie chce dalej jeść. I bójka gotowa. I kwestie religijne, i bogowie nasi i inni wzywani nadaremno, i do dyrektora na dywanik, i do gazet sprawa trafia. Jednym słowem - problem dla kraju. Świeckiego w swoim zamyśle i w imydżu międzynarodowym.
Te wegetariańskie wymysły to jak Ana Martin prawie, cieszę się. I Rita, i wiele innych. No tak, ale my to z wyboru, a nie z powodu przekonań religijnych. Nie chcemy, a nie to, że sobie odmawiamy mięs i podrobów. Brr zresztą. Natomiast dzieci z kręgów halal mięsa niehalo zjeść nie mogą. Inne by natomiast może i chętnie pochłonęły, natomiast okazuje się, że na stołówce często wybór polega na świni lub niczym. Mięsnym zerze. A już na pewno w środy, kiedy to zwyczajowo w szkołach labelż się mniej gotuje, więc już nic poza tą świnią nie uświadczysz. Tylko warzywa.
Okazuje się więc, że kwestia bycia labelż kończy się i zaczyna w ubojni, tak, podsumowuję? Która też może być halo lub niehalo, tak na marginesie. Sama widziałam na Anderlechcie.
Jak na przednówku niegdyś bywało, przypomina sobie Roman. Wszyscy o jedzeniu mówią. Bida panie. Coś tu śmierdzi. Śmierdzi w obie strony potakuje Ana; to kotlet dwustronnie niewysmażony i jeszcze o nim usłyszymy nie raz. Mięso a religia. A już myślałam, że raz na zawsze wyeliminowałam ze swojego życia te obie sprawy. A tu one mówią: halo! Świnia a kwestia belgijska, że też tego dożyłam.

Monday 23 February 2015

(254) epi-end

W noc pełną oskarów i braw także dla nas, Polaków i Polek szczególnie, aż chce się zakrzyknąć: nigdy nie wiadomo, kiedy przyjdzie sława! Nie traćcie nadziei, że to akurat was nagrają i czy chcecie, czy nie, staniecie się gwiazdą. Lub gwiazdorem. Może nie od razu kina, ale internetu - na początek dobre i to, poprzednie pokolenia nie miały takiej szansy. Jak ten złodziejaszek z Erpe-Mere zupełnie. Ale mu się udało! Tylko podziwiać.
Co mu się udało, pyta Ana. Niespodziewana sława nadeszła, ot co, odpowiadam. Popularność. Wyświetlenia, komentarze, trochę hejtu, a trochę podziwu, jak to w internetowym świecie. Ważne, że o nim mówią. Tylko czekać, jak zgłoszą się wielkie wytwórnie, agenci, ajenci, no i pieniądze popłyną szerokim strumieniem. I pomyśleć, że już myślał, że nic z tego bogactwa nie będzie, a tu taki traf, że akurat były kamery, i tantiemy już pewnikiem lecą. Szkoda, że skoro go szukają, to się pewnie nie ujawni na ściance, od razu by mu stawki skoczyły. A jakby blog otworzył, to hoho, kasiatusk normalnie druga by była.
Nadal nie rozumiem, kręci głową Ana. Kseni chodzi o wideo, które robi furorę w Belgii, wtrąca się Roman. Widziałem dziś onlajn, że naród żyje filmem. Co naród, to film, można by powiedzieć w ten pooskarowy ranek, że pozwolę sobie nasunąć się takiej refleksji.
Film wyprodukowano w Belgii, we Flandrii właściwie. Same kamery wyprodukowały właściwie, bez człowieka, pełna profeska i nowoczesność. Spiszę dane, gdzie to: Erpe-Mere z akcentem, które leży koło Barnbrugge w Oost-Vlaanderen. Co oznacza wschodnią Flandrię, dopowiada Ana. Aha, już wiem, to tam, gdzie mówią tym trudniejszym językiem. To i dobrze może, że film niemy, to i nie trzeba ucha nadstawiać nadaremno, ani oczu wysilać, bo napisy po francusku też nie za łatwe. Nikomu, kto na Sanżilu nie muszę chyba mówić, że tu w filmach nie mają przyjemnego faceta zwanego polskim lektorem. A szkoda. W Idzie mają. 
Ano tak, w Polsce i Ameryce idy lutowe zamiast marcowych, a w Belgii - we Flandrii właściwie - internauci pasjonują się filmikiem z kamery ochroniarskiej, czyta Roman. Też niezły, że sobie pozwolę na małą krytykę, krytyczkę krytyczki. I też czarno-biały, zupełnie jak ten oskarowy produkt. Z tym, że krótszy i z większą dynamiką jakby, tak to się chyba nazywa, gdy więcej ruchów. Ksenia, zapominasz o najważniejszym: że tu to dokument. Do tego - komedia właściwie. A tak, taka czarna komedia nawet. 
Akcja rozgrywa się bowiem w ciemnościach. Nocy. Przedoskarowej chyba. Jeden aktor. Taki wandam na mniejszą skalę jakby, śmieje się Roman. Kto? Van Damme, tak napisz, to słynny karateka chyba jakiś był, stąd pochodził, znaczy z Belgii, a nie Sanżila, a w Ameryce w filmach kopał. I dokopał się niezłego majątku. Ale ten tu, to jakaś marna kopia, ocenia Ana. Patrzcie: osiem kopnięć drzwi i nic. Słabeusz. Arnold już byłby w środku.
Jaki Arnold, gubię się? Taki inny kopiący siłacz. Z Austrii. Ale to wszystko lata 80., za młoda byłaś Ksenia, a właściwie - nie byłaś, to i nie wiesz, czym żyliśmy za komuny. W każdym razie - ten aktor z filmiku jutjub tu nie ma nic z holyłudzkiego gwiazdora. 8 kopów i nic. W Hameryce by nie przeszło. 
W co on tak kopał w ogóle? W drzwi leonidasa. Tego faceta od czekolady? Tego samego, choć kto to wie, czy to facet, śmieje się Ana. Widocznie uznał jednak, że warto zrobić skok na kase sklepową, ale nie przewidział, że sił może zabraknąć. I technika kopu nie ta. Ach, gdzie te lata 80., rozmarza się Ana. Zaraz mi się tu rozmaże z tęsknoty jeszcze! 
Jak się kończy ten film? Na razie bez hepiendu, z tego, co widzę. Epiendu właściwie, tak się mawia na Sanżilu. Ani dla złodziejaszka - bo nawiał z pustymi rękami, ani dla Leonidasa - bo go nie znaleźli. Za to naród ma używanie. Do wczoraj filmik obejrzano aż 600 tysięcy razy. Wyobrażacie sobie? Sukces światowy prawie.
To 6 razy więcej niż widzów w Polsce miała oskarowa Ida, uprzytamnia nam Ana. Teraz w tzw. kraju każdy się mądrzy, że widział, ale tak naprawdę - mało kto. Bo za długi, za smutny, od razu mówiłam, pozwolę sobie na nową krytyczkę. Wzięliby ci Polacy przykład z Belgów - krótki film akcji z elementami komediowymi, do tego czarnymi, to się sprzedaje! Śmiech to zdrowie w końcu. 
I epi-end będzie zapewne - nawet jeśli go złapią, to kiedyś wyjdzie, a na koncie w banku już będzie niezła sumka za odsłony w sieci. A Ida smutna na zawsze zostanie. Dobrze, że ten oskar na pociechę przynajmniej. Bynajmniej nie za późno na karierę.

Monday 16 February 2015

(253) macki

Wybuchło. Wiedziałam, że tak to się skończy. Ile można ukrywać prawdę, nawet jeśli się jest królem? I nawet jeśli się jest królem nie jakiejś małej Belgii, ale połowy Europy w postaci Hiszpanii? Sięgającej niegdyś od oceanu do oceanu, za to teraz już tylko od morza do morza. Której macki jednak Belgii sięgają nadal, i to już nie historycznie i politycznie, lecz aktualnie, bo w wieku XX., i to macki dosłownie? 
Z zastrzeżeniem, że nie wiem, czy tak wypada mówić o rękach królewskich, czasami zamieniających się jednakże w macki w znaczeniu wiecie jakim. Jakim, dopytuje Roman? Ksenia, nie bójmy się się tego słowa. W znaczeniu macającym. Na poziomie międzynarodowym, a oprócz tego - seksualno - królewsko-arystokratycznym. Stąd już prosta droga do skandalu.
Prawdziwie wybuchowa mieszanka, stwierdzam. Wielki kaliber Ksenia, sprawa wagi państwowej. Gdzie, u nas na Sanżilu? Nie, głównie w Hiszpanii, ale za sprawą jednej labelż. Czyli w grę wchodzą stosunki międzypaństwowe, unijne, odpowiedzialności przed sądem, nie wiadomo jakim, przed historią i wyborcami. Galimatias się narobił. Będzie skandal, prorokuje Ana.
Może któraś mi wreszcie objaśni, o co chodzi, dopomina się Roman, niegustujący w skandalach, albo tak dobrze udający, bo jak żyję, a trochę tych lat się nazbierało, nie tyle, co u Any, ale zawsze; a więc póki i póty żyję nie widziałam nikogo, kto by się w głębi ducha nie interesował skandalami, albo skandalikami na skalę lokalną. A tu skandalisko międzynarodowe.
Chodzi o to, zaczyna Ana, że były król Hiszpanii znalazł się w opałach. Który, Hułankarlos? Owszem, Don Juan Carlos I o nazwisku de Bourbon, przepisz Ksenia bez błędów. To on już były? Tak, niby nie musiał abdykować, ale uległ namowom, by jednak odejść, bo trochę mu się nagromadziło za skórą. Kochanki, polowania, wystawne życie, niejasne poparcie polityczne w przeszłości, szwindle zięcia, córka oszustka - trochę dużo, jak na jednego króla. Wiadomo było, że lubi kobiety. Krążyły plotki, że ma nieślubne dzieci. Póki był królem, nic mu za to nie groziło. Ale teraz nie jest. I wybuchła bomba.
Wszystko zaczęło się od telewizji, doczytuję. Mama Ingrid ogląda sobie kiedyś tiwi belż, pokazują króla, a ona do córki: oto twój tatuś. I teraz ta córcia, Ingrid Jeanne Sartiau oskarża króla Hiszpanii, że jest jej ojcem. 
Nie po raz pierwszy go to spotyka, ale gdy był królem, chronił go całkowity immunitet. Ksenia, to znaczy po ludzku, że był praktycznie bezkarny. Hasał, oj hasał, wszyscy wiedzieli. Zofia w zamian rozmodlona, no ale wierności sobie nie wymodliła. Widać zła modlitwa, wtrącam, licho wie zresztą?
Teraz też dwór wpłynął na parlament i prędko uchwalono, że i po ustąpieniu z tronu króla nadal chroni częściowy immunitet, ale parlament chyba nie przewidział, że będą go ścigać za seksualne harce z przeszłości i zdaje się, że hiszpański sąd będzie musiał się poważnie zająć tą sprawą. Bo Ingrid przeprowadziła testy DNA. Wraz z nią - jeden taki Alberto z Hiszpanii, który także oskarża króla, że jest jego tatusiem. Dodajmy, że niezwykle czułym i kochającym, skoro skłonił matkę biologiczną chłopca, by ta oddała go do adopcji. 
Spłacili ją jacyś dworzanie, wzrusza ramionami Ana. Ohyda. W każdym razie testy Alberta i Ingrid wykazują, że są oni rodzeństwem w 91%. Co oznacza, że brakujące 9% wynika z różnych matek, a 91% - że są blisko spokrewnieni. Przez tatulka właśnie - prawdopodobnie, bo ten milczy. Znaczy się - rzecznik dworu milczy, bo co ma powiedzieć? Wstyd i hańba, a najgorsze to uciszanie i załatwianie spraw pieniędzmi.
Już mu tam świętobliwa Zofia kołki na głowie ciosa, stwierdza Roman. O, słusznie mówiłam, że i Roman całkiem nieźle zna się na rodach królewskich i takich tam plotkach. 
Pociosa dopiero, jak to się oficjalnie okaże prawdą! Na razie robią wszystko, by nie doszło do procesu. I dzieci burbonki pewnie dołączą, bo to będzie oznaczać, że po Europie, a kto wie, może i po innych kontynentach pląta się nie wiadomo ile burbonowej dzieciarni? Hułan lubił zapolować w Afryce na słonie, to może przy okazji i na co innego - kogoś właściwie - ustrzelił? Lub złapał na lasso, że umaję ten wpis od siebie. A czego by się jego oficjalne dzieci burbonki miały bać? Raczej nie tego, że Alberto, Ingrid czy nieznane bliżej potomstwo sięgnie po koronę. Co to, to nie. Ale pieniędzy mogłyby zażądać. Dużych. W ramach sprawiedliwości dziejowej, kojarzę?
Raczej tzw. zamknięcia buzi, tak Ana. Oficjalnie - w ramach spadku. Król jest stary, Hiszpania jest bogata, nawet jeśli w czasach kryzysu niby biedna. Podobnie jak Belgia, podobno. Pic na wodę, tak to widzi Ana. Do tego dochodzi rozgłos. Można napisać książkę, zagrać w filmie itp. Tantiemy lecą. Można sobie do końca życia wygodnie żyć z odsetek. Podobnie jak oficjalnie uznane dzieci od najwcześniejszych lat, zresztą. 
Czyli nie będzie labelż na tronie espańol? To i tak by było trudne, choć może mniej, bo podobno po zmianie konstytucji hiszpańskie królewny będą mogły zasiadać na tronie. Jednakże tylko te z prawego łoża, póki co. Urodzone w Hiszpanii, a nie w Belgii, nawet jeśli tu kiedyś Hiszpania była. Czasy się zmieniają, granice przesuwają, królowie umierają, ale etykiety trzymają się mocno. Nie dopuszczą Ingrid do królowania. Za to będzie bogatsza. 
Ale czy to oznacza jakiś polityczny problem dla nas tu, na Sanżilu, chcę wiedzieć? Albo tam, gdzie pałac, w Brukseli tysiąc? Póki co, nie. Przede wszystkim dlatego, że rodzina królewska zrobi wszystko, by sprawie ukręcić łeb i by macki Ingrid nie sięgnęły królewskiego skarbca w Madrycie. Gdyby były problemy, pewnie będzie interweniował dwór brukselski, gdzie przecież znają się na załatwianiu spraw z nieślubnymi dziećmi, kpi Ana. W Ingrid widzę jednak jakiś upór. I dobrze. Oko za oko, ząb za ząb. Macka za mackę.

Friday 13 February 2015

(252) rekordy

Dobrze, że w roku nie ma 70 milionów dni, tylko około 300-400, jak mi się pałęta po pamięci. To i tak aż zanadto, jeśli chcieć wybrać dzień urodzin. Nie swoich, lecz swojego potomka lub potomkini, dodam dla pań na ef. Co z kolei trafia do konkursu na najpopularniejszy dzień urodzin. W okolicznościach Sanżila. Czego to ja dziś statystycznie nie wyczytałam!
Dni jest 365 lub 366 evtl., przypominam. I skąd wzięło ci się porównanie do 70 milionów Ksenia? Jakiś absurd, stwierdza Ana Martin. Nie bez kozetki to cytuję, odparowuję: przeczytałam wczoraj, że z gugla czy innego fejsa wyciekło 70 milionów rekordów. Bardzo mnie to zastanowiło, że co i jak, dotąd myślałam, że rekord to coś pojedynczego. A może chodziło o 70 milionów kategorii? Ach, to po prostu fatalne tłumaczenie z angielskiego, tłumaczy Ana. Szerzą się teraz takie nowinki językowe, bo piszącym nie chce się wysilić i poszukać polskiego odpowiednika. Stąd rekord, a chodzi o zapis. Cyfrowy zapewne. Czyli taki, którego nikt nie widział, ale który wycieka. To dopiero absurd.
Rekordy też wyciekły. Inne, w Belgii. Do prasy wyciekły. Mianowicie rekordy urodzin. Dane osobowe noworodków? Nie Ana, przecież dobrze używam, co to, niby złą tłumaczką jestem? Rekord w sensie najwięcej lub najmniej. Na dzień. Prasa, a za nią inne media ogłosiły, w jaki dzień w Belgii rodzi się najwięcej dzieci. I są rekordy w jedną i drugą stronę.
Ciekawam wielce, co wygrało? Ana. Jaka Ana? No święta Anna, Ana, Andzia, Anusia, Aneczka, Anka, Ania, Anulka i inne wersje, do wyboru, do koloru. Czyli 26 lipca. Ach, to nie sama Ana, ale także Grażyna i Mirosława, albo Mira i Sława osobno, plus mniej znane imiona, które co rusz dorzucają do kalendarza, dba o sprawiedliwość Ana nasza nieświęta. Ale też nieświętobliwa, uzupełnia sama zainteresowana. A ile to dzieci rodzi się w tym dniu? Średnio, statystycznie, rekord w sensie zapisu wynosi 1743 sztuk dziecka jednej lub drugiej płci, bez dyskryminacji.
Piękny wynik! cieszy się Ana. A potem, jakie dni? Kolejno: 20 grudnia, 20 września, 19 lipca i 6 września. Wszędzie ponad 1700 dzieciarni na dzień. Śmiesznie. Co śmiesznie? Że ten lipiec i wrzesień tak dominują. Nijak nie można tego połączyć z jakimś dniem wolnym 9 miesięcy wcześniej. 20 września to jeszcze od biedy zwalamy na Boże Narodzenie, 20 grudnia na Wielkanoc, jeśli korzystnie wypadnie. Ale 19 lipca? To ci zagadka dopiero! 
Może początek jesieni, proponuje nieśmiało Roman. Konieczność grzania się w domu, czyli? W łóżku nawet. Hmm. Kto wie, kto wie, zastanawia się główny urząd statystyczny w postaci i osobie Any. Biorąc pod uwagę lokalny poziom ogrzewania domów, to możliwe. Za to 20 grudnia to moim zdaniem pic na wodę, wywoływane porody, by na święta być w domu. Że też w niewierzącej Europie taki zabobon jest możliwy w ogóle.
Ojroka! Ksenia, Eureka, ile razy mam powtarzać, zżyma i wyżyma się Ana. Co cię tak olśniło? Ano, dlaczego na 25 grudnia przypada z kolei absolutny dołek urodzinowy. Bo 20 szczyt, to już nie ma się kto rodzić, tylko te najbardziej oporne na namowy lekarskie matki się ostają.  Faktycznie, tylko 877 nowych lebelż lub potencjalnych lebelż, którymi staną się  - lub nie  - w wieku 18 lat, bo póki co - nieświadomych pochodzenia obcokrajowców, spogląda do tabeli Roman. 
No tak, nikt nie lubi spędzać świąt w szpitalu, to pewnie wywołują porody na siłę, by razem do stajenki lub żłobka. Bo nie sądzę, by to dało się naturalnie osiągnąć. Lekarze stosują tzw. delikatny nacisk, bo chcą mieć wolne w święta..ale ja się nie dałam, dumnie podkreśla Ana; i teraz wiem, że lajkuję święta w szpitalu. Bardzo sobie chwalę, chwała chwała i to nie na wysokościach wcale, była, tylko dołach statystycznych! I Groszkowi też to na dobre wyszło, choć na całkowitą depresję nie chciał trafić, więc tylko na pochyłą, z 23 grudnia w paszporcie.
Ana, a przecież i Iwonek też w świątecznej atmosferze się pchał, przypomina Roman. Dobrze, że świadom statystyk widać, opóźniał, jak się dało i nie dał się namówić na 15 sierpnia, lecz zgodził  - po długotrwałych negocjacjach - na 16. Trudne to były negocjacje, ale doszło do porozumienia, cha cha, święta i świętobliwa prawda. 
Ja też dobrze, że nie belż się rodziłam, ani Roman, oblicza Ana. Same doły statystyczne zapełniliście, kiwam głową. Olśniewa mnie znów: to i nic dziwnego, że z Martinów ślubni, mimo że bez ślubu prawdziwego, ale lepsze to, niż nic. Szuka swój swojej i na odwrót wicewersa, to i znalazł i znalazła. Mniejszości ciągną do mniejszości. Statystycznie. Wszyscy oboje świąteczni, dobrze, że dzieci nie dały się wpuścić w kanał i siłą walczyły o inne daty. 
Z kanału się raczej dały wypuścić, jeśli już, uśmiecha się Ana. Ale nie na święta. Jak to ktoś powiedział: przynajmniej będą mieć urodziny. Bo co za (u)rodzina bez urodzin. Po datach - święta prawie. A po słowach - nieświętobliwa wręcz. Też rekordy bije. I jak to zapisać rekordem w jednym zdaniu?

Thursday 12 February 2015

(251) chusta

Chustowanie jako słowo może i nie znajduje się jeszcze w słownikach języka polskiego ani belgijskiego, w tym onlajn, za to jako działalność - czy to matczyna brzuchem, czy babcina głową- od dawna jest przecie praktykowane. Tradycyjnie przez kobiety. A teraz nieoczekiwanie chusty na Sanżilu i w okolicach belż w nowym natarciu - i to w nie byle jakim wydaniu, bo polityczno-uczniowskim.
Wszystko za sprawą szkół. Wiadomo, zbliżają się ferie, to i polityka się zainteresowała nauczaniem, by wyrobić kilka punktów wyborczych rzutem na zimową taśmę. A że nie ma się szczególnie do czego przyczepić, bo i oceny dobre, i miejsca w kreszach i przedszkolach jakoś starczyło dla wszystkich chętnych, a nawet niechętnych, nauczyciele chwilowo nie protestują na ulicach i nie palą samochodów - to rozejrzał się jeden i drugi polityk, zarówno ten mówiący tym łatwiejszym akcentem, jak i trudniejszym - i powiedział do siebie w cichości duszy: mam! Chusty! Regulujmy!
Tak się przedstawia w skrócie diagnoza społeczna 2015 Any Martin. Niechustującej.
Nie chustuję, nie chustuję, ale nie z przekonania, tylko ze starości, dopisz koniecznie! dopomina się o sprawiedliwy obraz swojej skrzywionej osoby Ana. Plecy już nie te, nie te od dziesięciu lat, to jak miałabym nosić dziecko? Groszek to wcale nie Groszek, tylko Groch wielki w końcu, nie mówiąc o Iwonku, który w chustę po prostu nie wejdzie, co najwyżej w wersji owiniętej na węża, mówię z mądrą miną. Zdradzę ci Ksenia, nie było cię z nami wtedy, że nie wchodził nawet w wersji groszkopodobnej. Protest malował się mu na twarzy? Żeby to protest. Krzyk!
A Roman nie chciał chustować? Trudno w końcu o nowocześniejszego ojca. Chciał, a jakże, liczne próby podjął, ale poległ. Pokonany przez chustę? Tak. Po prostu go osaczyły metry tkaniny i już. Z pięć metrów całych. Nie dał rady być ojcem na wysokości oczekiwań ekobjo, trudno. Ale lepszy taki ojciec, niż żaden, pocieszam, jak mogę.
Za to teraz Martinowie będą mogli nadrobić chustowanie, i to także w atrakcyjnej drodze protestu. Albo przyklaśnięcia. Bowiem należą do grupy rodziców prawie uczniów. A w szkołach znów rozgorzeje spór, czy dopuszczać w nich chusty, czy nie. Tak coś czuję, jak czytam media. Niezły bałagan panuje w Belgii pod względem chustowania. Chłopaków to co prawda nie dotyczy, co najwyżej wzrokowo, gdy na te chusty pochylone nad zeszytami będą patrzeć. Lub nie
Chodzi bowiem o chustowanie głową, ale nie przez babcie, tylko przez uczennice. Wszystko się zmienia, wiek chustujących też, co się dziwicie. I reguły w szkołach. Tam, gdzie się mówi trudniejszym dialektem, wśród Flamandów, by nie powiedzieć Flamaków, chusty w szkole nie uświadczysz. Chyba że schowaną w tornistrze (a czy są jeszcze tornistry?), bo oficjalnie, na głowie, nie można się z nią pokazać. 
No tak, chusta jest traktowana jako symbol religijny, i w szkołach świeckich nie wolno jej nosić pewnie, rozumuje Roman. Nie mówiąc o szkołach katolickich, gdzie prędzej przydałyby się krzyże, co? dodaję. A nie, niespodzianka! odkręca wszystko Ana. Belgia to jednak Belgia, zawsze zaskoczy, co zresztą dobrze świadczy o tolerancji religijnej a la belż: to w katolickich szkołach flamandzkich chustować można, lub nie, w zależności od dyrektora, natomiast w tzw. szkole libre, wolnej czyli, czyli świeckiej, nosić nie można w żadnym wypadku. Co jest dziwną interpretacją wolności, tak na marginesie.
Jeszcze dziwniej u Walonków, ciągnie Ana. Tu to dopiero bałągan. Jak zwykle, komentuje Roman. Bo oto każda szkoła może uznać, czy zezwoli na chustowanie czy nie, w specjalnym regulaminie. Czyli zazwyczaj zabraniają, tak? uśmiecha się Ana. Nie to, bym była za chustowaniem głową, feminizm mi na to nie pozwala, ale wolność to wolność. Demokracja to demokracja. A belgia to Belgia, kwituej Roman.
Okazuje się, że to taka wolność na niby. Bo choć niby chustę nosić wolno, to w rezultacie regulaminy sprawiają, że chustujące uczennice można policzyć na palcach jednej ręki. Tej czystej, zapewne, komentuje Roman. Czystej od czego? Od dotyku szatana, stwierdza Ana. Ach, ci niewierni, wzdycham. Ciężko ich zrozumieć.
Teraz sprawa chustowania wraca na wokandę, jak widzę, doczytuje Roman. We Flandrii podnoszą się głosy, że trzeba by coś ustalić na poziomie kraju; i założę się, że chodzi o zupełny zakaz chustowania w ławie szkolnej, zgaduje Ana. Zgadza się. Wszystko pod płaszczykiem wojny, bo podobno każdy może sobie chustować, nawet terrorysta męski, słyszałam nawet ja, Ksenia. I wnieść pod chustą bombę. Na przykład.
To jest ta wolność chustowania, czy nie, pytam. Zależy, wzdycha Ana. Jak ze wszystkim, gdy chodzi o kobiety. Niby wolność jest, ale sama widzisz: jak się chustuje brzuchem, to dobrze dla dziecka, źle dla kręgosłupa. Jak się nie chustuje, to dobrze dla pleców, źle dla imidżu ekobjo. Jak się chustuje głową, to źle, bo się drażni polityków, ale dobrze, bo się nie drażni ojców i braci. Zawsze jakiś problem. I zawsze dla kobiet.
Bo chusta to przykład opresji. Opinii publicznej wobec kobiet, wygłasza Ana. Nigdy nie może być dobrze, jak ze wszystkim w macierzyństwie i kobiecości zresztą. Niby jest wolność, a jej nie ma. Zawsze pod pręgierzem, czy to opinii publicznej, czy to polityków, czy religii, czy rodziny. CZy to w Polsce, czy w Belgii. Ciężko zachować spokój, który przy chustowaniu, a szczególnie motaniu chusty na brzuchu i ozdobnym upinaniu jej na głowie, jest jak najbardziej pożądany. 
Kiedy się to skończy, narzeka Ana. Kiedy wreszcie będzie można chustować z głową wolną od chusty na własne, a nie polityczne życzenie, z brzuchem na wierzchu lub nie, a przede wszystkim z poczuciem, że własnym ciałem rządzę ja?

Wednesday 11 February 2015

(250) kosmos

Kosmos, mruczy nadal Ana Martin, kosmos normalnie! Już cały weekend tak ma kosmicznie, bo to najpierw zlądowała z nieba literatka z Polski A jak najbardziej, a teraz okazuje się, że i lokalni brukselscy obcy pozazdrościli, i się wzięli za polską sztukę. Kosmos. I to nie wiadomość z kosmosu bynajmniej, o Kosmosie co najwyżej.
Też nie wiedziałam, o co Anie chodzi, bo jednak czego nie doczytałam za młodu, to i na starość nie będzie łatwo sobie wbić do głowy. Grzechy młodości będą się za mną ciągnąć i za granicą, nie ma ucieczki i na Sanżilu, ale cóż, braki nie do odrobienia w dorosłym życiu między kreszem, kaszą i ciągłą obserwacją sanżilowskiego życia. Bo w kwestii kosmosu znów o literackie książki się rozchodzi.
Kosmos to polska książka bowiem, nawet jeśli tytuł jak najbardziej  międzynarodowy, a nawet międzyplanetarny, jak zauważa słusznie Roman. Polak to napisał, ale zagraniczny, w kraju zwanym jakoś tak egotycznie...zaraz ...zaraz...mam! Argentyna! Wiedziałam, że z czymś się to kojarzy, a mianowicie z pieniędzmi.
Tak tak, są kraje rozwinięte, nierozwinięte, Japonia i Argentyna, jak twierdzi mędrzec, donosi Roman. A w Argentynie Gombrowicz i jego kosmos. Tzn. obecnie w Brukseli, jak pisałam.
Proszę Ksenia, nawet nie tak egzotyczne skojarzenia jednak, chwali Ana. Tym bardziej, że nasz lokalny twórca, znaczy się - nie aż tak bardzo lokalny, bo posługujący się zdecydowanie tym drugim dialektem, albo go przetłumaczyli na potrzeby mediów, o pieniądzach właśnie mówi. Ruben ma na imię, Desiere na nazwisko. Znaczy się nie Polak autor, bo ten to Głąbrowicz był. A Ruben - w swoim filmie mówi. O tym, jak kosmos trafił do klasztoru. I Jezusa o nazwie Gesu.
Gombrowicza sfilmował? Otóż nie. Sfilmował słowackich Cyganów o politycznej nazwie Romowie. Hmmm...dokumen czyli? Nie, opowieść z czasów, gdy Romocyganie wdarli się do klasztoru i w nim zamieszkali. Tworząc w ten sposób taki mały kosmos. Rubenowi sytuacja skojarzyła się z Gombrowiczem. Ale dlaczego, dopytuje Roman.
Ja tam nie wiem, rozkładam ręce. Jak mówiłam, nie czytałam i pewnie nie przeczytam. Ana twierdzi natomiast, że Romowie to dla lebelż kosmici, i tak się Rubenowi skojarzyło. A może o co innego się rozchodzi, co trzeba by swoimi oczyma zobaczyć. I będzie nawet można, w Brukseli Tysiąc. Z biletem, bo bez biletu za darmochę już było, no ale kresz i kasza uniemożliwiły wizytę w gminie Eterbek. Albo w Holandii, za granicą czyli, bo tam to trafi Ruben z Głąbrowiczem w kieszeni.
Sprawdźmy. Hmm. Wedle gugla, film opowiada historie kilku słowackich rodzin w 2013 r., teoretycznie więc to dokument. W casie kręcenia filmu coraz bardziej realne stawało się widmo usunięcia Romów z kościoła. Oto cała historia, doczytuje naprędce Roman na guglu. Polaka ani Głąbrowicza tu nie widzę za bardzo, zresztą z tego wywiadu wynika, że i sam filmowiec za bardzo nie. 
Tytuł się ostał. To ci kosmos dopiero.
Brawa dla młodzieńca, 24 lata i taki sukces! Roman, dziś to jest dopiero zdolna młodzież, co? śmieje się Ana Martin. Festiwal w Rotterdamie to nie byle co, mówi z miną znawczyni. Cieszmy się chociażby z tego, że dziennikarze pytają o tytuł, i wtedy nie ma szans, by uciec od polskich akcentów. Zawsze coś skapnie, i tak Gombrowicz idzie w świat. Pozytywny pi-ar dla Polski taki, czyli, podsumowuję, powstaje.

Tuesday 10 February 2015

(249) w literatce

Kosmos normalnie, mówi Ana Martin; nie no, słuchajcie, nigdy bym nie pomyślała, że dożyję czasów, gdy za granicą wręcz nie będzie się można odpędzić od przedstawicieli polskiej sztuki. Przez s różnej wielkości co prawda, ale zawsze co es, to es. Albo co ESZ, to ESZ. Jak sztuka właśnie, dodaję od siebie, też sroce pod ogon nie wpadłam.
Fakt, że od początku roku u nas na Sanżilu i na sąsiednim Foreście, zwanym lasem, jak i niezbyt sąsiednim Eterbeku co rusz tylko ląduje jakaś polska gwiazda. Gwiazda oczywiście w mniemaniu Any, która ma swoje artystyczne wymogi, i to przez duże oraz wielkie A, że pozwolę sobie to trzykrotnie podkreślić dla większej jasności treści dla tych, co to gwiazd upatrują w kim innym, a nie w jakichś literackich zjawiskach, jak to pisano w podręcznikach za moich czasów, całkowicie niedarmowych, za to całkowicie zajechanych przez poprzednie pokolenia, w tym pokolenie Any i Romana. Ale nie wykluczam, że jakieś celebrytki to sumasumarumem są, sądząc po liczbie zajętych krzeseł na wieczorkach w ambasadzie. Ani jedno się puste nie ostało. Dobrze, że ustało pod naporem emocji, co je tam pani gość w literatce wywołała.
A mało co, a byśmy żeśmy nie dojechały, nie wiem, jak w lepszy sposób można kilkoma trybami zaledwie dostępnymi w mowie ojców oddać towarzyszącego nam w piątek ducha zwątpienia w moce stibu. 
Niezłomnego ducha i żelazną wolę, podpowiada Ana, może tak. Bo jazda z Sanżila na Odergem no raczej, czy też na sam Tysiąc może, tam koło Montgomerów docelowo w każdym razie, z Groszkiem na brzuchu, wózkiem w zanadrzu, strachem w dołku, wizją nieprzekraczalnych dla wózkowych kół krawężników w głowie nie należy do najprzyjemniejszych. Dobrze, że towarzyszyły nam obyte w nosidłach Rita z Hilcią, bo inaczej to nie wiem, jakbyśmy dały radę. Ana fizycznie, a ja - psychicznie, duszą. Na ramieniu zasiadła. Bo toż to nerwuska z Any chwilami wychodzi, choć się stara, a Roman uspokaja jak może, no ale widać każdy może, jak orze. Lub orzeł, nie pamiętam, jak było w tych zajechanych przez Martinów podręcznikach, sami sobie winni, jak źle cytuję, bo druk wyblakł jakoś. Komunistyczna jakość, choć to za postkomuny chyba już poszło na drukarnię, bo ja wiem.
W każdym razie dojechałyśmy, Ana i Rita świadomie, w co się pakują, a reszta, znaczy się ja - Ksenia, Groszek i Hilcia chyba niezbyt, ale efekt sumasumarumem ten sam. A nawet lepszy. Włazimy bowiem se na pięterko, bogato opasane nosidłami i wózkami, a tu - niespodzianka! Stoi sobie oto ot tak pani od książek literackich, włos kolorowy, spódnica rozłożysto - falbaniasta, but na obcasiku gustownym, nie powiem, torebunia, jak się patrzy, nie to co Ana, zawsze to samo i nie po damsku dobrane - a ta stoi oto ot tak i się uśmiecha, i to do nas. Grupowo. Znaczy się - my grupowo, ona sama jedna. I jak nam nie zacznie dziękować, a właściwie: Groszkowi i Hilci. Że ona jest dumna z faktu, że na spotkaniach z nią zawsze są jakieś dzieci. Że to znaczy, że atmosfera podpasowała jak najbardziej. Że dziękuje nam, żeśmy to pieluchowe bractwo i siostrzeństwo przytachały.
Patrzę se zdumiona, co ona tak przemawia, i czy to do mnie, zwykłej Kseni, aby na pewno skierowane, ale widzę, że tylko ja się dziwię, a Ana i Rita w swym żywiole, już rozbierają dzieciarnię, komentują i sadowią się w pierwszych rzędach. Koło kumpelek Any, widzę, że wszystkie z tego grona na ef. I triumfalnie wiodą wokół wzrokiem, mówiąc: ten teren należy do matek i kobiet na EF właśnie.
Niektórym nie na EF opadła chyba tak zwana szczena, ale co było robić, nawet najbardziej oporni dzieciom przyjęli ze spokojem fakt, że w ambasadzie rządzi Groszek. Tym bardziej, że na cześć gościni, jak mnie pouczyła Ana, oddał sześć salw. Pupą. W ciszy. I nikt nie protestował, jak zawartość salw usunięto na marmurowym stole. I to na kawałku Polski się działo, pod flagą albo godłem kto ty jesteś Polaku mały, przypominam.
Bowiem okazało się, że ta pani w spódnicy od książek literackich to nie tylko pisze, ale także działa. Głównie może nawet. Na rzecz matek, mam, kobiet, feministek i Warszawy, która w końcu też jest rodzaju żeńskiego, czyli kobietą. I z tego słynie, że woli, gdy są dzieci, że się ich nie boi i głosi, że bać nie należy. Znaczy się nie Warszawa, tylko pani w literatce. Tak samo jak feministek, które mi nawet w międzyczasie niestraszne. I stąd jej sława, taka, że wszystkie krzesła z tego zajęte. Głównie przez damskie pupy jednakże, mężczyzn jakby wymiotło. A może to po prostu, bo piątek był, i mecz pewnikiem niejeden dawali, jak to przy sobocie, to gdzie będą się z babami bratać. Lub zasiostrzać, zaryzykuję, by podlizać się Anie oraz ewentualnie pani w literatce, o ile to czyta.
Najfajniejsze było to, że wieczór zamknął się w klamrę, jak to ujęła w nawias Ana. Bo zaczęłyśmy od obliczania z Ritą ilości krawężników, wind, schodów ruchomych oraz braku wymienionych, i skończyłyśmy tak samo. Tyle że na poziomie światowym, i sztuki przez duże ESZ, bo w ambasadzie, pod godłem i orłem. Bo pani w literatce walczy właśnie o brak krawężników oraz nadmiar wind i schodów. W Warszawie, a my - u nas. I pytała, jak to u nas, na naszym nowym u nas, na Sanżilu. Wyrwało mi się nawet, że na Sanżilu to całkiem źle, wiem z autobiografii, za to na Iklach lepiej, poobniżali w roku wyborów to widać było. To może i w Warszawie jakiś poseł pójdzie po rozum do głowy, zadumałyśmy się. Warto, w końcu Polska A to A. Nie obroni się sama, jak ta sztuka przez duże ESZ.

Monday 9 February 2015

(248) krym i rzym

A gdzie Rzym, tam i Krym, mówili kiedyś matuś i ojce, cytując nie wiadomo kogo z przeszłości. Dziś odpowiem im z podniesioną brwią nad czołem: gdzie Rzym, tam i Bruksela. A Rzym nawet za nią. Z Arabami razem. W takiej jednej międzynarodowej klasyfikacji miast.
Co to za statystyki? zaciekawia się Ana Martin. A tu takie napisali. Rozpisali w tabelach. Znany ekonomista podobno je stworzył, a lesłar odtworzył w lokalnym dialekcie już, to i rozszyfrowałam z rana, jak nas widzą. Bo jak nas widzą, tak nas piszą, brzmi stara prawda, więc lepiej mieć oczy wokół głowy szeroko otwarte. Licho nie śpi, i wróg też nie. 
Nie ekonomista, tylko magazyn o nazwie The Economist, poprawia Roman. Takie pismo po angielsku, czy też hamerykańsku, czyli elitarniejsze w zamyśle, bo dla wtajemniczonych; dla tych, co chcą błysnąć na imprezie mądrym i chodliwym cytatem, niby to mimochodem podając źródło. Albo udawać, że gazeta tylko tak przez przypadek wystaje z torby, oczywiście ze srebrnym makie, ajpodem i ze skóry. Czarnej lub brązowej, wyglansowanej, z dyskretną metką drogiego sklepu, dodaje Ana. Torba ta, znaczy się. Znamy to, co Roman? uśmiecha się złośliwie. Także z obserwacji młodych kandydatów i kandydatek na komisji. Ciekawe, czy rozumu od tej lektury przybywa, czy tylko cytatów.
Och, puchnę więc w dumę i ja, bo będę miała się czym pochwalić jutro na balu! Nic to, że dla dzieci, i będą same lokalne Polki A i B z dzieciarnią, też z komisji niejedna pewnikiem, to doceni moją wiedzę. A przybyło mi jej od tej lektury, że hej!
Na tematy lokalne, sanżilowskie z natury i charakteru, a nie ekonomiczne, ale lepszy rydz niż nic. Nawet jeśli ocena boli, oj boli. Wychłostali trochę nam tę Brukselę panowie ekonomi. Nic nie jest w sumie dobrze oprócz liczby łóżek na pacjenta. Tu stolica świata na podium, na trzecim miejscu, jak jakiś Małysz czy inny Stoch, ale zawsze. A ja zdrowa akurat. Szkoda!
W reszcie konkurencji już tylko gorzej: Bruksela jest 17. pod względem bezpieczeństwa tak zwanej infrastruktury - co mieści w sobie i złe drogi, i katastrofy naturalne, tak jakby tu trzęsienia ziemi były dosłownie; a prawdziwa katastrofa nienaturalna dla mnie to, że aż 42. pod względem bezpieczeństwa dla ludu. Pracującego i turystycznego.
Znam takich, którzy by temu przyklasnęli. Że podobno strasznie tu. A najgorzej - na Sanżilu, Skarbku i Anderlechcie. Czyli tam, gdzie mieszkają Polacy i Arabowie. Oraz my, jako Polacy oczywiście. Nie raz i nie dwa się nam dziwili, że chodzimy bez karabinu, i to wieczorem, fakt, śmieje się Ana.
Poczekajcie, uspokaja Roman: ekonom chłosta więc Sanżil na prawo i lewo, ale daje i pociechę, w myśl: nic tak nie cieszy, jak krzywda bliźniego. W tym przypadku: podobnie złe miejsce Rzymu. Już nie jest, tam gdzie Krym, bo Krym to nawet nie miasto zresztą, mądrzę się, tylko tam, gdzie Bruksela. Czyli w tyle. Juhuu!
Za nami nawet, spogląda mi przez ramię Ana - za to w doborowym towarzystwie: Teheran, Sao Paolo i o dziwo Kuwejt. Czemu o dziwo, krzywię się, tam też przecież Arabowie mieszkają, to każdy Polak przecież w lot pojmuje, że bezpiecznie być nie może. To samo Irak czy Izrael z Teheranem i to miasto inne, coś o Pawle, o ile właściwie rozumuję. Tam z kolei tacy niebiali raczej, no to jak tu mówić o bezpieczeństwie, błagam was?
Moim zdaniem - obwieszcza Roman -  największa bomba to jednak wytłumaczenie hamerykańskiej komórki doradzającej turystom, gdzie to się udać, albo nie udać na urlop: oto przedstawiciele państwa, gdzie każdy może sobie trzymać w szafie arsenał, ostrzega, by w Brukseli zachować ostrożność, bo przestępczość jest chlebem codziennym, w tym strzały na ulicach. Aaaa - krzyczy już Ana, niech żyje hipokryzja! Kocham naszą brudną, niebezpieczną Belgię!
Hipokryzja niech sobie żyje, myślę sobie w cichości ducha, a ja tam cieszę się, tym co mam. Tym nawet, że mam co cytować jutro wśród dziecięcych harców. I to z jakiego źródła! Amerykańskiego bez ha, jak się okazuje! Pańskiego! I w domu w Łapach jest się czym pochwalić, bo nie mówiłam jeszcze, że ekonom po batach na koniec złagodniał i przyznał Brukseli 12. miejsce. Czyli ostatnie, za jakie się należą punkty w pucharze świata, o ile dobrze pamiętam z czasów tiwi. Sanżil górą! 

Friday 6 February 2015

(247) prawicowo

Po raz kolejny okazało się, że nikomu powyżej 18. roku życia wierzyć nie warto, nawet jeśli najstarsi górale twierdzą inaczej. A facetom to już na pewno nie. Omotają na piękne oczy, zbałamucą i nawet jeśli nie porzucą, to i tak same z tego kłopoty. Na prawo i lewo.
Na prawo i lewo to trzeba się rozglądać, jak się jeździ po Sanżilu autem, a nie poluje na męża, zgryźliwie kątempluje Ana Martin. A o czym ja niby mówię, wydymam wargi? Właśnie o tych stronach świata. Lewicy i prawicy i która ważniejsza. A o tym, że Roman się nie zna na przepisach, tacy to prawnicy nam nastali, że lewacy lepsi. Omotał i zbałamucił - to już tylko tak na marginesie dodaję. Na skraju drogi wręcz.
Ale co ten biedny Roman ma wspólnego z kodeksem drogowym? Ana ujmuje się za ślubnym, choć jak ti ślub bez błogosławieństwa? Każdy sobie rzepkę skrobie, nie moja sprawa. Ale prawa nie odpuszczę. I donoszę, że jak ostatnio ćwiczyliśmy się w jeździe autem onda, jak to mawia Iwonek, co czynię, by śmigać po kreszach, a jakże; a więc jak po Woluwach i innych luksusowych dzielnicach się rozbijaliśmy, gdzie tak spokojnie i wykwintnie, że nawet świateł nie instalują, Roman tłumaczył, że wystarczy spoglądać na znaki. I jechać, bo w Belgii już wszystko oznaczone i nic się nie stanie. Więc prułam przed siebie jak głupia.
A co, zmiany? Nie...też słyszałam, że znieśli już najdziwniejszą regułę świata motoryzacji, a mianowicie, że auto z prawej zawsze mają pierwszeństwo. Doprowadzającą do szału obcokrajowców i innych cudzoziemnców, jakby już nie starczały same jednokierunkowe ulice, auta poparkowane na jezdni, ciasnota i jazda na wariata. Pamiętam, jakżem tu zjechała lata temu, przypominam, z Polski A, to nigdy nie było wiadomo, czy kierować się znakiem, czy brakiem znaku, czy też po prostu jechać na chama. Lub chamkę. Ale ostatnio znaków gęsto nastawiali, więc reguła sama z siebie umarła naturalną śmiercią.
A właśnie że nie, tryumfuję triumfalnie. Nic nie znieśli, to Roman nagadał nam tylko, że to już nie obowiązuje, tak go te inwestycje w znaki zbałamuciły i omotały. Co go jednakże wcale nie tłumaczy, dlaczego mnie źle szkoli. Nowe pokolenie. Dobrze, że mam swoje oczy i rozum, i jeszcze coś tam nieco wyłapię, nawet jeśli część prasy używa drugiego dialektu.
I co wyłapałaś? Że w całości kraju, obojętnie, czy jeden dialekt, drugi, czy nawet ten pruski, nadal obowiązuje zasada pierwszeństwa z prawej. Czy droga główna, czy mniej główna - jeśli nie ma znaku, trzeba ustąpić. Co z tego, że czasami znak o główności był na początku drogi, a szusuje się szosą już przy numerze 1400, jak na łoterlo przykładowo. Nie patrzyłaś - sama sobie jesteś winna. 
Co prowadzi do tego, że nigdy nie wiadomo, czy lepiej pruć do przodu, czy też zatrzymywać się grzecznie i sprawdzać co po prawej. Co prowadzi do tego, że masz ewentualny wybór: albo na ciebie wpadną z boku - zgodnie z prawem, bo z prawej, albo z tyłu - ich zdaniem też zgodnie z prawem, bo pruli główną. I bądź tu mądra, i kalkuluj, gdzie lepiej zostać stuknięta. I zachodź w głowę, czy czegoś nie przeoczyłaś. Co prowadzi do wariactwa.
A teraz dojdzie jeszcze zastanawianie się, czy Roman lub inny specjalista czasami nie zbałamucił znowu i czy zasada zniesiona już czy nie. Bo co to oznacza, że wkrótce mogłaby zostać zniesiona, jak ogłosili na szczytach. Ile to wkrótce ma trwać? No i czy nie przebiją się jednak ci z frakcji starców, jak to się mawia w partiach, którzy uważają, że ta zasada się jednak sprawdza na takich Woluwach przykładowo. Mieszczańskich i bez świateł. Rezidąsjel, jak mawia się. Tylko jak tu czuwać w ondzie czy innym wozie, czy jeszcze się jedzie woluwem, czy już nie? Mam tylko jedną parę oczu, litości!
Chyba lepiej, by znieśli, donosi w ramach pokuty Roman. Obliczyli, że można by uniknąć nawet 10% wypadków, warto! Problem tylko w tym, czy nie będzie innego 10% - ze strony tych, co nie doczytają, że nastąpiła zmiana. Bądź tu mądra.
Przezorna zawsze ubezpieczona - to zawsze działa - w ramach be-ha-pe lepiej przestanę jeździć i poczekam na jasne wytyczne z komisji. I to nie przekazaną ustami Romana, tylko sama muszę ujrzeć. Drektywę jakąś napisaliby, co robić, czym się kierować, kierując. Dobrze, że tam na szczytach władzy zasiadła ostatnio jedna z naszych, w sensie i polskim, i żeńskim. Trochę jasności wniesie, i to nie tylko dzięki farbie na włosach. Moi panowie, koniec motania! 


Thursday 5 February 2015

(246) jednonogi

Kombinowania ciąg dalszy. Okazuje się, że wczoraj poruszyłam temat rzekę, a wiadomo, kto raz wstąpi do rzeki zapomnienia, to pantareji. Tak Ana Martin mruczy pod nosem czasami, w trudnych momentach. Ciekawe, czy tak samo westchnąłby ten jednonogi, co go zgarnęli pod kinem w Szarlerła, Charleroi dla obcych. Wraz z jego laską.
Panta rei, Ksenia, panta rei. Wszystko płynie, mija. A co ma minąć jednonogiemu? Co nakombinował? 
Tego to na razie nie wiem, ale grozi mu więzienie lub areszt. Nie znam się autografowo czy biograficznie na tutejszych zwyczajach, gdzie to się najpierw trafia z suki mianowicie, ale chyba jakiś porządek musi być, jakaś drektywa u-łe tym rządzi, z y lub bez, więc sądzę, że jednonogi już siedzi. Czyli robi w sumie to samo, z tym, że nie pod kinem, gdzie uwił sobie ciepłe gniazdko na zimę i dilował z laski, lecz na pryczy.
Dilował z laski? Nie panjatna, cytuje obcy język Roman.
Tak tak, w tym tygodniu w prasie pisali nie tylko o rowerach i politykach czy innym inwitro, ale także o mniejszościach w postaci jednonogich. W koncu trzeba dać czytelnikom odetchnąć od zadowolonych z siebie gąb partyjnych, co? Kto liznął trochę marketingu, ten wie. I ta. 
Co do jednonogich - świetnie nadają się na njusa, na pewno nie ma takich wielu, a już na pewno nie takich, którzy idą po rozum do głowy i swoją przypadłość wykorzystują w niecnych celach. Ale ten nasz, lebelż, akurat tak. Główka pracuje, i laska pracowała, że hej!
Ustalmy może, jaka to laska. Laska do chodzenia? No a jaka. Ale laska drewniana, czy też laska, nazwijmy to brzydko - ludzka? Czyli dziewczyna? No co ode mnie chcecie, broni się Ana, sami wiecie, że się tak mawiało, w Polsce A i B, całe lata. O mnie tak nie mówili pewnie, śmieje się, ale swoje wiem. Więc jak on to sprzedawał?
Z laski drewnianej, którą się niby miał podpierać, ale skoro siedział, to przecie nie musiał. Wydrążonej. W środku - koka. I to nie kola, tylko koka w proszku bez koli i wody. Mądrze w sumie, bo w końcu ile litrów by kto dał radę wlać do laski, nawet z wielką dziurą? I na co to by było przelewać? Jak z pustego w próżne doprawdy. I  - przede wszystkim, pytanie podstawowe - czy ktoś by to w ogóle chciał pić? Czyli kupić? Z zapewne wstrętnym posmakiem piwa? Przecież to przeciw wszystkim zasadom marketingu! Doprawdy bardziej opłaca się proszek.
Z tym, że za proszek się siedzi, a za napój nie, póki co. Kto go w ogóle wypatrzył pod tym kinem? Dziennikarze? Mi to wygląda na donos jakiegoś niezadowolonego z zakupów klienta, niucha pismo nosem Ana. Jakby proszek to było normalnie jakiś.
Naszego dilera z laską wypatrzyła dzielna kasjerka. Tacy ludzie zaufania publicznego pracują teraz w kinach! Brawo! Porządna osoba, na pewno wcale nie chciała zwrotu za złą kokę, działała bezinteresownie. 
E tam, ja myślę, że nie chciała raczej oglądać już tego pana pod swoim okienkiem i poprosiła, by polis go przegoniła. I kto wie, może laska była niezatkana i coś tam białego wyfrunęło. To i zdenerwowały się chłopaki, że podzielić się nie chce, a co, i przymknęli jednonogiego. Z laską.
Swoją drogą muszę się z czegoś zwierzyć, nieśmiało kwili Ana Martin. Bo jednonogi - unijambiste - uniżambist - to moje ulubione słowo po francusku, czyli po belgijsku też, Ksenia. Po włosku jeszcze piękniej - unigambista. Ach, poezja dla ucha, zachwyca się.
Jak dla mnie, wiersza w tym niewiele. Słowo trochę jak żaba, a trochę jak jednorożec. Dwa w jednym, ale nie pasuje. Jak ta laska do koli zupełnie.

Wednesday 4 February 2015

(245) bi-si mer-si

Technika idzie nonstop do przodu, w tym na Sanżilu i w okolicach. Kombinują ludziska, ile wlezie. Ta ponadczasowa prawda co chwilę znajduje swoje potwierdzenie w prasie i mediach, nawet zagranicznej, czyli tu. Belgijskie nowinki w tym zakresie i dziedzinie są naprawdę zadziwiającej jakości. Belgia na czele świata,wreszcie!
No nie, może przesadziłam, w kombinowaniu to Polacy są lepsi, jak słusznie poprawia mnie Roman. I załatwianiu. Ana tłumaczka przypomina, że w czasach jej młodości, gdy pobierała nauki, były problemy z oddaniem w dialekcie, który w międzyczasie stał się naszym chlebem codziennym, słowa "załatwić" właśnie. Jedyne, co przychodziło na myśl, to właśnie kombinowanie, wspomina. I patrzcie moi państwo, ile to Sanżil zawdzięcza naszym! Nie tylko budowlańców i netłajaże oraz makijaże u Marioli, ale także nowe słowa. Piękny przykład międzynarodowej współpracy na poziomie europejskim.
Bardzo udany przykład wdrożenia kombinacji w życie lebelż: rowery. Bisi. W kraju tur de france, choć tu Belgia, a nie żadna franca, to akurat nie dziwota, że trafiły do prasy, ale tym razem nie chodzi wcale o kolaże, kolaży, ups, błąd w odmianie męskoosobowej, lecz o technikę podrasowywania. Za pośrednictwem użytkowników głównie męskoosobowych, a jakże, bo rowery same w sobie niewinne.
Okazało się bowiem, że w dzisiejszych czasach, gdzie nic już nie jest jak dawniej, bo dawniej to byli jednak inni ludzie zupełnie i inne wartości, jak mawiają starzy - i zesklerociali, komentuje zawsze Ana , bo nic się nie zmieniło w charakterach, tylko mniej pamięci się ostało - w każdym razie dziś rowery to prawdziwa formuła jeden. W cyfrze też. 1. I pamiętajmy, że nazwa przynajmniej nie pochodzi od 1 km, lecz od tych odciętych zer raczej, bo w formule 1 to wozy z tysiaka wyciągają, twierdziły chłopaki pod sklepem bynajmniej w Łapach. Rowery co prawda wolniej gnają, ale niewiele, skoro nawet policja belż, nienależąca przecież żadną miarą do najszybszych w służbie króla i ludu, nawet na kolarzówce, zauważyła problem. 
I oto będą kontrole. Rowerem, w tym bisi, nie będzie można jeździć szybciej niż 25 kilosów na godzinę. 
Ale ja znam takich, co jeżdżą szybciej, i to własnymi nogami protestuje Roman. Sori men! Podziękuj technice ty i ten LaPaż cały, co to się ćwiczy w jeździe na krakowskim bruku ostatnio. Miał nosa swoją drogą, że nawiał na wschód akurat, jak mają kontrolować.
On akurat 25 to nie wyciągnie, powątpiewa Ana. 
Jak to nie, oburza się za kumpla Roman. Nawet ja dałbym może radę. Ale skoro nie można...
Nie można, bo na ścieżkach rowerowych pojawiło się za dużo tych, co korzystając niby z rowerowego statusu pojazdu jeździli nim jak autem. Wymijali, potrącali, niszczyli i straszyli. A nie ma na nich paragrafu, bo rower to rower niby, bisi to bisi, sori men, nawet jeśli z motorkiem czy silniczkiem, jak chcecie. Na szczęście powstała społeczna inicjatywa i teraz będą ograniczenia.
Ale chyba tylko dla elektrycznych, i to podrasowanych właśnie, co? niepokoi się Roman. Może, choć belż jak Polak, potrafi, i moim zdaniem silniczek łatwo ukrzyje nawet w takim zwykłym, holenderka zwie się to chyba. Tak więc nie zdziw się Roman, i LaPaża uprzedź, jakby tu jednak chciał dojechać, że będą jednak wszystkich równo łupić. Mandatami oczywiście, bo tu policja jednak mniej kombinuje, niż w tzw. kraju, i łapówek nie bierze. Albo słowa nie znam, albo Ana nie wie, jak przetłumaczyć. Bo ja wiem w sumie, ludzie to ludzie w końcu.
Moim zdaniem od policji to w ogóle najlepiej jak najdalej, wtrącam jeszcze, więc cieszę się z góry, że z rowerem się nigdy nie zaznajomiłam. A teraz to jeszcze większy strach wsiadać, jakby już nie wystarczały tory tramwajowe do przejechania, samochody na ogonie i kierowcy debile, co już na Sanżilu były od zawsze. A teraz jeszcze mandat. No nie, rowerom już dziękujemy. Bi-si mer-si.

Tuesday 3 February 2015

(244) salon z czekolady

Wiele cudów już tu widziałam i pewnie niejedno jeszcze zobaczę. Zimna krew jest czasami potrzebna, by ot tak zaakceptować wszystko, co normalne na Sanżilu. Ale że budują salony z czekolady, to już się w głowie nie mieści. I po co to?
Salon z czekolady? A gdzie to powstało, Roman też nic nie wie na ten temat. Dobrze, że już nie ma włosów na głowie, to i nie będzie stratny, jakby co. A ja tak, ale co tam, Mariola w salonie naprawi fryzurę. Tak jak ostatnio na moich oczach wycinała włosy wokół wlepionej we włosy gumę. Gustownie wyszło, a la kleryk, jak podsumowała Ana Martin. To co, z czekoladą sobie nie poradzi? Polce to naprawdę niestraszne, phi, też mi coś.
Nie salon z czekolady, tylko salon czekolady. Takie czekoladowe święto, gdzie producenci czekoladek wystawiają swoje wyroby. To w ten weekend na ekspo koło hejzel. Nie na Sanżilu, a szkoda.
Gdzie gdzie, dopytuję ciekawie? Na terenie wystawienniczym czy wystawowym, czyli expo przez x koło stadionu Heysel pisane nieco inaczej, niż wymawiane. Po raz drugi się toto odbywa. Pamiętam, że rok temu było wielkie halo, a potem wielki zawód. Dlaczego? 
No bo po pierwsze bilety. Ludzie pognali za darmo, w koncy lebelż czekoladą stoi, myśleli, że kraj się chwali przed ludem za darmo, a tu niespodzianka. Kasa! Całkiem drogi wstęp, w tym roku już podskoczył na 8 i pół ojro w tygodniu, co oznacza tylko i wyłącznie piątek, czyli z lokalnych mało kto przyjdzie, bo wszyscy w pracy, turyści może dotrą, jak znajdą na mapie, gdzie impreza; a na 10 w weekend. Za darmo mogą wejść, a raczej wjechać, tylko dzieci do lat 3. Ciekawe, czy sprawdzają dokumenta, swoją drogą.
No tak, trochę panie tam tego drogo, zgadzam się, a to, że nasze chłopaki mogą wjechać za darmo, to i tak tylko w połowie ma jakieś znaczenie, bo ewentualnie tylko jeden urządzi jakąś kąsampcję, gdyż ten drugi nie ma ani zębów, ani możliwości strawienia kawałka salonu, podkreślam. Więc to żadne oszczędności, ani zachęta dla rodziców. 
Owszem, żadna, tym bardziej, że w moim przypadku największy zawód polegał na tym, że konsumpcji njet. Ani kąsania kąsampcji, jak to fajnie nazwałaś Ksenia.
Jak to, to salonu nie można spróbować? Nie tylko salonu, bo tego chyba nikt nie wystawia, choć pomysł sam w sobie dobry, ale i w czasie salonu się nie je. Przynajmniej czekolady, choć jak znam lebelż, to i innego jedzenia i picia wnosić nie wolno, tylko trzeba kupować na miejscu, o ile i bynajmniej. 
To co się robi na tym ekspo? Ogląda. Spaceruje i podziwia produkty cukiernicze. Podobno jest co, bo rzemieślnicy od czekolady to prawdziwi artyści, sztukmistrze wręcz i niejedno potrafią. Formy małe i duże. Mleczne, gorzkie i deserowe, jak to się w Polsce A i B nie wiadomo dlaczego zwykło mówić. Czyli inaczej: jasnobrązowe, brązowe i ciemnobrązowe, tak? No co ty Ksenia, czekolada występuje teraz we wszystkich kolorach, jakich chcesz. Za sprawą E? Nie, nie tylko, podobno to naturalne farby, bóg i Bóg jeden wie z czego. Rzeźby, figurki i małe pralinki o innej nazwie pomadki lub po prostu czekoladki. Fontanny i proszki. Ach, czego tam nie ma. Podobno. Ja nie sprawdzam, bo szkoda tłuc się 51 z dwoma wózkami przez całe miasto po to tylko, by się oblizać smakiem. I jeszcze Iwonka odganiać od tych frykasów, jakby jednak zechciał spróbować lub wsadzić w coś palec. Dobrze, że Romana przynajmniej pilnować nie trzeba, bo on nie przepada za czołowym belgijskim wyrobem, no a Groszkowi wszystko jedno, bo śpi. O ile mu się nie zmieni oczywiście.
I bulić trzeba. Tego to Ana nie lubi, jak uzna, że nie ma za co, a jeszcze bardziej - za to, że inni się reklamują. Nawet się z nią zgadzam. Osobiście już wolę się przejść po Sablonie, z mszą w polskim kościele połączyć można, praktyczne z fajnym, i zajść do tego salonu, co tam zamontowali ostatnio pod sufitem lampy, które nie są lampami, tylko zieloną fantazją z czekolady. 
Co zamontowali? No fantazję. Tak sobie przetłumaczyłam francuski oryginał przez y. Nie Ksenia, nie całkiem, zerka Ana na stronę, rzeźba nie jest z czekolady, bo jakby świeciła? Pani inżynier, inżynierka, ups, się znalazła... Za to pięknie, czyli fantazyjnie w języku poezji tę czekoladę oświetla, fakt. Roman, w weekend się przejdźmy wózkowo.
I poetycko się nazywa to coś wiszące, czy szkło, czy czekolada, licho wie. Forest. Zupełnie jak ta dzielnica koło nas. I za darmo, jak spacer po Foreście. Może to nie salony, całkiem biedna ta komuna, twierdzi Roman, za to swojsko i przyjemnie, nie boi się człowiek nic dotknąć, w przeciwieństwie do salonu z czekolady gdzie niejedno można niechcący nadpsuć, nadtopić, nadgryźć i w rezultacie popłynąć na ojro.

Monday 2 February 2015

(243) rolnik sam

W dolinie, rolnik sam w dolinie, rolnik saaaam w dolinieee - krzyczy ostatnio po Sanżilu na cały głos Iwonek, co bardzo wzrusza Anę Martin, bo podobno tańcowała do tego kawałka w 1984 roku, czyli w zamierzchłej przeszłości za komuny jeszcze pewnie. W pierwszej parze z Tomkiem, z powodu niskości wzrostu - lecz wielkości ducha, uzupełniam sama z siebie. No i ten rolnik ją dorwał w Brukseli tysiąc. A mnie wraz z nią. I to nie byle gdzie, bo w teatrze.
Nasjonal, bo tam żeśmy poszły. Nie wiem, dlaczego Anę ciągnie w nacjonalizmy, widać takie wieją polityczne wiatry na komisji, to i rodzinnie przeszło na nią z Romana. Jaki mąż, taka żona, i tak być powinno jak najbardziej, od najmłodszych lat mnie tego uczono, i wydaje mi się, że to brzmi wręcz jak najbardziej w stylu programu partii i nacjonalizmu nasjonal. Podobnie jak sztuki o ziemi. Nie planecie, tylko glebie. Własnej, skąd nasz ród.
Nie tylko ciebie, wszystkim nam to próbowano wpoić, na szczęście niektórzy okazali się niezłomni jak skała, komentuje Ana. W tym ja. I ja, wtrąca szybko Roman. O te zależności rodzinne im chodzi, o których rozśpiewuje się Iwonek. O tego rolnika, co bierze żonę, ona bierze dziecko, a potem już zwierzęta lecą i płody rolne. W piosence - jak w życiu. Jak w Łapach niegdyś, oraz w Polsce A też, w 1984 na przykład. Oraz - jak właśnie wyszło jaw - i na Sanżilu, i w  Tysiącu, i jeszcze w wielu wsiach i wioskach w Belgii samej, co to dzisiaj w pełni nam wybrzmiało głosami aktorskimi. Na własne oczy słyszałam, przecież nie zmyślam.
Chodzi o to, że sztuka, co to ją Ana nam wypatrzyła, sięgnęła gleby. Roman coś tam bredził o jakimś bruku, ale skąd bruk na wsi? Puknij się w głowę, rzekłoby się bez szacunku do starszych, bruk to może w jakimś Krakowie czy paryski w Paryżu, ale na scenie nasjonal to była ziemia w czystej postaci. Wiem, bo dotknęłam. I na pamiątkę odsypałam, tak polubiłam od razu, co tam się działo.
Choć sama nie wiem, skąd mi się to lajkowanie teatru wzięło. Chyba z uniesień serca, że ktoś wziął się w końcu za temat z mojego życia, a nie tylko za same gwiazdy na łyżwach, w serialach i w drogich autach oraz na reklamach kremów. Na scenie ona i ona, czyli dwoje. Przed nimi stół, nad nimi lampa. Kawałek parkietu. Ana wytłumaczyła mi, że to taka skrótowa kuchnia. Czyli symboliczna. 
Siedzi więc tych dwoje, bo dwóch to nie na wsi, nawet w Belgii to by nie uszło, i żali się na politykę rolną. Unijną. Wiem to od Any, bo sama jeszcze lokalnych dialektów nasjonal aż tak dobrze nie łapię, by wyłapać szczegóły. Żalą się oboje na biurokrację, na kwoty, na coś, co Ana nazwała industrializacją i odhumanizowaniem rolnictwa. Zapisałam na żywo, teraz z kartki lecę, więc jest bez błędów. Czasami przybierają różne akcenty, jak to artyści. To po to, by pokazać, że problem jest światowy, twierdzi Ana. Fajnie grali, oj fajnie! Od razu widać, że z zachodu, no ale byle kogo by na scenę w nasjonal w końcu nie wpuścili.
Pozwoliłam się sobie nawet zdziwić, że rolnicy już tak mocni, że nawet sztuki o nich piszą, ale Ana sądzi, że to dlatego, że właśnie są słabi. Albo inaczej: że rolnictwo upada, bo rządzą nim wielkie firmy. I że jemy nie wiadomo co, i że nie wiadomo, na jakie choroby przyjdzie nam z tego wszystkiego chorować, oraz zejść ostatecznie. Ojej. Poważnie się zrobiło.
Podobno w któryś wieczór na widowni był sam szef z komisji, poszedł do aktorów i powiedział im, że nawet on nie może nic zrobić, takie te firmy mocne i bogate. Ojej. Jeszcze poważniej, już gorzej być nie może.
Ana mówi, a na sztukach z teatru to ona się albo zna, albo tak dobrze udaje, co daje jedno, że to było dobre przedstawienie. Odświeżające głowę. Że więcej by takich trzeba, nie tylko w stylu nasjonal belgijskim, ale polskim przykładowo też. Że pomyślimy, co by tu zrobić, by pomysł nie zniknął. To ona kazała mi w ramach reklamy napisać na blogu o naszej wycieczce. Podaję więc: Nourrir l'humanite c'est un metier. Kto chce, niech doda akcenty i pędzi nacjonalistycznym truchtem do teatru. Sam, z żoną i nawet dzieckiem, jak ten przysłowiowy rolnik. Gdyż wykarmienie ludzkości to nie byle jakie zadanie!