Wednesday 30 April 2014

(174) dezole

Ana Martin wzburzona; wpadła właśnie do do domu z baru porannego, gdzie ma przenośne biuro i punkt obserwacyjny na sanżilowsko-forestowo-brukselską rzeczywistość, i opowiada.
Spotkała oto znajomą, głównie Iwonka, co to była się nim była zainteresowała już dawno, jak jeszcze nie potrafił mówić dziękuję w żadnym z sanżilowskich języków, czyli używać zestawu dekuje-mersi-gracje-grasja-obigao, i zakochała się prawie w jego nielicznych blond włoskach. Też ją znam. Ładna  nawet. Coś mi świta, że jest z kraju, gdzie trzeba odpowiadać obigao, ktore jednak naprawdę brzmi inaczej, mianowicie obrigado, tak się cieszyła bowiem, jak Iwonek obigował na całego w piekarni. I ten kraj to nie jest Hiszpania, bo tam przecież rządzi gracje. I gracja, jak piszą czasami w różnej maści czasopismach, co do których Ana zawsze twierdzi, że ich nie czyta, a jednak są u nas, więc kto, pytam w przestrzeń? Pożyczone, broni się Ana, ale włoska gracja rodem z Hiszpanii w nich rządzi, i choć pożyczone, to czyta się je i ogląda tak samo, jak swojskie własne.
Wracając do pani z baru, to Ana właśnie powiedziała, że jest z Portugalii. Tu mnie ma, po imieniu bym się w tym życiu nie zorientowała, bo ma takie zwykłe, nasze swojskie, Joanna mianowicie. Z h lub ch, czyli nawet bardziej po niemiecku. Asia nasza lub jo. Co u niej w kraju, który już od 40 lat nie jet jej krajem, z pewnością robi się Azją lub jo, i wtedy sprawy się komplikują. 
Zostańmy przy Asi. Ana z nią rozmawiała, bo w czasie spacerów znalazłyśmy dla niej mieszkanie. To znaczy tak myślałyśmy. Bo Asia jest w nieciekawej sytuacji. Mianowicie nie lubi, jak się nią pomiata. Jak my wszyscy. A tam, gdzie mieszkała, po sąsiedzku naszym, na Alsembergu, uwziął się na nią właściciel, że czemu niby przeszkadza młodym robić imprezy. Że jest przeciwko młodości i patriotyzmowi. On chciał, by sobie u niej pod oknem dziarsko świętowali, szczególnie jak była piłka nożna. W wydaniu rodzimym dla tych świętujących, czyli portugalskim, co łączy się z ich własnym piwem i prosiakiem na grilu. Piwo mogłoby być nawet polskie zresztą, twierdzi Asia, i mięso też, szczególnie jak pijani i wygrani, tylko ryki własne. I to się Asi nie podobało.
A właścicielowi mieszkania nie podobało się, że to się nie podoba Asi. I pokazał jej drzwi, tak to się tłumaczy na polski teraz z obcych języków. I musiała się wyprowadzić. I teraz się błąka, a my jako znajome osobiste Iwonka, pomagamy, szukając z wózkiem.
Wzburzenie Any bierze się stąd, że oto z rana mówi Asi, że jest mieszkanie. Koło więzienia, bezpiecznie. A Asia smutna: że za drogo. Że ona 600 ojro nie zapłaci, bo na szomażu już siedzi niestety od lat. Ale okazuje się, że to nawet nie problem. Bo problem w tym szomażu właśnie, że nikt jej nie chce na lokatorkę. Że jak tylko spytają o jej sytuację finasiery, jak na szybko tłumaczy mi Ana na półpolski, Asia zgodnie z prawdą mówi, że ona szomażowa; wtedy wynajmujący nagle zaczynają mieć na te swoje mieszkanka, bo tego szuka Asia, nadmiar kandydatów, którym już wstępnie obiecali, i zaczynają kręcić i skręcać się, że oczywiście, że będą pamiętać, ale niestety dezole, i że Asia musi zrozumieć, że oni muszą dbać o swoje rodziny, i w ten deseń tak w kółko.
Tymczasem nie mają prawa być dezole, krzyczy prawie Ana. Roman, chyba mam rację, co na prawnik? Powiedziałam Asi, że musi iść po jakąś pomoc do komuny albo już sama nie wiem gdzie, by miała jakąś podstawę, że nie można tak jej traktować. Ana, ale kto jej by miał pomóc w komunie? tam takich osób mają na pęczki i jak znam życie, nie są zainteresowani pomocą. Dodatkowa robota, a mieszkania to własność prywatna i każdy może sobie wziąć takiego lokatora, jakiego chce.
To gdzie Asia ma iść? Nie wiem, do jakiejś organizacji pomocy? Do jakiegoś kandydata na posła? Portugalskiego? W końcu wybory za rogiem. To by dobrze wyglądało na plakacie polityka czy polityczki, taka bezinteresowna pomoc, choć oczywiście jest ona w pełni interesowna. Może by to jej doradzić? 
A tak w ogóle, zagląda do swoich mądrych papierów Roman, to takie pytania są nielegalne. To chyba się ociera o ochronę danych osobowych oraz o dyskryminację. Zorientuję się, gdzie by można uderzyć, i zrobimy rewolucję goździkową na Sanżilu. O naszą wolność y waszą. Dezole, Polacy tak mają.

Tuesday 29 April 2014

(173) słoneczniki

Trochę sztuki, panowie i panie, doprawdy wypada! Za nami już tyle miesięcy, w czasie których nic i nic, tylko te blogi byście czytali moi państwo, tymczasem pora sobie przypomnieć, że Belgia i Sanżil mają też przecież jakichś malarzy światowej sławy, nie tylko sanżilowskiej! Choćby tego artystę od słoneczników.
A moment na to akurat dobry w sam raz, bo oto pierwszy maja, tak tak, już miesiąc mija od płasona dawril i zarazem prima aprilisa, co to razem przypadają zawsze pierwszego kwietnia, jak odkryłam po czasie i co cieszy! Ale nie tak, jak pierwszy i pierwszego maja, też zresztą zawsze i na zawsze razem, bo to i pochód, i flagi, i maki, i wolne, czego akurat nie można niestety powiedzieć o pierwszym kwietnia, szczególnie jeśli przypada we wtorek i ani trochę nie jest wolny. A pierwszy maja, święto pracy i nie tylko, aż prosi się o jakąś artystyczną działalność. W tym roku na Sanżilu można ją nawet powiązać z tym malarzem właśnie, co tom o nim wspomniała.
Ksenia, a jaki belgisjki malarz kojarzy ci się ze słonecznikami, dopytuje Roman. Ana, ty znasz może? Wszystko wiesz podobno. Nie, wcale, co nawet mnie dziwi cha cha; Ksenia, o kogo chodzi? Jak to kogo, sami mnie zabraliście do muzeum Amsterdamu czy Holandii może, i mówiliście, jak to ucha nie miał. Ach, van Gogh, pierwszy kojarzy Roman. Po polsku błędnie nazywany: wangog. W wymowie lokalnej flamandzkiej fanhoh. Albo hoh, ale też fan oczywiście. A my fani, ale tacy turystyczni, od czasu do czasu, podoba nam się. 
Mi też. Mnie. No Ksenia, tylko że on nie był Belgiem akurat, tylko Holendrem właśnie, stąd nasza podróż. 
Ale słoneczniki chyba namalował, co? Nawet u nas w Łapach u sąsiada wisiały na ścianie, choć wtedy nie wiedziałam, że aż z Sanila czy tej Holandii do Polski B zawędrowały. Wolno im. A mi wolno je lubić, jak wszystkie kwiaty zresztą. Dlatego cieszę się, że w pierwszy maja i pierwszego maja będę mogła świętować wraz z nimi. I jeszcze je sobie sama zasadzę!
Gdzie, u nas? Przydałoby się. Balkon smutno wygląda, krytycznie przyznaje Ana. Nie, nie u nas, Bo Roman nie dba i jak nas Ana zabraknie, to uschną. W mieście gdzieś sobie posadzę. Można. Właśnie 1 maja, tu patrzcie!
Ach, słyszałam coś o tym, przypomina sobie Ana wszystkosłysząca. Gerila kwiatowa. Wcale nie, żadna goryla, tylko sadzenie kwiatów, gdzie popadnie, i przez wszystkich chętnych. No właśnie mówię, potwierdza Ana. Guerilla kwiatowa, tak napisz Ksenia, to z hiszpańskiego. Taka bojówka sadząca kwiaty. Walcząca o ładne miasta. A co, zlądowali w Brukseli, pyta Ana. Tak, ta goryla twoja zwołuje właśnie wszystkich ogrodników oraz amatorów do pospolitego ruszenia. Po raz pierwszy w Brukseli odbędzie się masowe sadzenie. Słoneczników. 
Mają rację w sumie. 1 maja lepiej machać słonecznikiem, niż flagą. Z flag tylko kłopoty. A słonecznik szybko rośnie, jest politycznie neutralny i od razu jest widoczny; ale to się Iwonek ucieszy! przepowiada Ana. Chodźcie też coś zasadzimy, co? proponuje. Podobno nasiona można będzie dostać na placu Poelaert, sylabizuję, bo znów mnie atakuje drugi dialekt. Co nawet pasuje słownikowo do tematu gorylowej bojówki. Idę w to.

Monday 28 April 2014

(172) normkor

Nie po to się na zachód wyjeżdżało, żeby sobie narzucać byle co. Gorszą wersję starej biedy. To myślę sobie tak na marginesie prywatnie i publicznie, bo inaczej po prostu nie wypada i cały mój świat mógłby runąć w gruzy. Oraz pomysł na życie. Na nową ja. I ją. Co cały czas się musi zmieniać i być na topie. 
Ksenia, to by mogło być twoją dewizą życiową, śmieje się Roman. Czyli czym niby, patrzę podejrzanie spode łba. Coś mi świta, że to słownictwo rodem z lat 80. i wymiany walutowej dolarowo-markowej, alem niepewna swego, w końcu mnie wtedy tu nie było. Z nami i wami. 
Blisko, ale nie całkiem, naprowadza mnie Roman. Dewiza to motto życiowe. No, pochylam tzw. łeb jeszcze niżej, dalej dalej. Roman szuka, o, ma: myślą przewodnią po życiu. 
Jak z kołczingu zupełnie. Coś w rodzaju: odnaleźć lepszą siebie na zachodzie, tworzy na poczekaniu sztukę i filozofię Ana Martin. Można by nawet dodać, jak w starym kawale polsko-niemieckim, u nas w Polsce A słyszało się tego na pęczki, że się tak obrazowo wyrażę: jedź na zachód, lepsza ty już tam na ciebie czeka. 
A tak właściwie dlaczego się boisz, że miałabyś mieć tu do czynienia z gorszą sobą, zaciekawia się Ana. Bo naczytałam się o normkorze i drżę, że już nie jestem trendy. A byłam przez dłuższą chwilę w pierwszej lidze! I ty, i ty, i Iwonek nawet się załapał psim swędem, pokazuję po kolei na Martinów i Martinka. O, a jakim cudem, chce wiedzieć Roman, niezwyczajny on w trendach i tendencjach, wystarczy spojrzeć zresztą. jak si nosi, co wam będę mówić, gołe oko wystarczy i jego rzut raptem w końcu. No ale wyjaśnię.
Bo przez ostatnie lata w Brukseli, Belgii i na Sanżilu ciężko było o coś bardziej trendy niż Sanżil. Tak po prostu. Wystarczyło tu mieszkać, albo przebywać zwyczajnie, i już się załapywało do gwiazd. Bez cierni. Ale się skończyło. Już u nas nie jest kul, czy col, jak to się zwykło pisać. Nadszedł normkor i nas zjadł. I przesunął granice kulerstwa. Gdzie, nie orientuje się nadal Roman. To jest właśnie najgorsze i najbardziej niezrozumiałe, wyobraźcie sobie, że w stronę lasu. Tak, Forestu! Wsi prawie takiej zacofanej jakby, przy której Łapy to normalnie błyszczą dosłownie. 
W stronę Forestu, a gdzie, bo jest lepszy i gorszy las, podobnie zresztą jak fajny i niefajny Sanżil,  zamyśla się Ana. Nie wiadomo dokładnie, pewnie im dalej w las, tym ciemniej i lepiej, staram się zrozumieć świat. Pytam, bo o mały włos tam żeśmy nie zamieszkali, pamiętasz Roman? No ale w końcu wylądowaliśmy na Sanżilu, taniej niż w tamtym światowym mieszkaniu na Moliera samego. A mówiłam, było brać! Ana jest zła i nie dziwię się w sumie. Tak mało brakowało, a tu taki klops i klaps życiowy wyszedł. I ja bym skorzystała, że nawet nie wspomnę.
E tam, co wy się nagle przejmujecie jakimiś modami, denerwuje się Roman; wiadomo dlaczego, nie chce wyjść na tego złego, co to nas pozbawił możliwości bycia w anagardzie, na świeczniku i na topie zarazem. Przejmujemy, a co! Wolno nawet feministkom. No dobra, ale co to normkor, nadal nie wiem, dopytuje Roman. Normkor to nowy szyk. Szik i glamur zarazem, tłumaczę. Pochodzi od słów normalnie - to my. Do tego hardkor- to takie powiedzonko w Polsce, nie wiem, jak tu trafiło, ale skoro już jest pod strzechą to niech będzie, raz kozie śmierć. Dwa w jednym dały nie szampon, tylko normkor - kogoś lub coś też, co lub kto nie szuka na siłę oryginalności, tylko dokłada starań, by się nie wyróżniać. I by kogoś doceniali lub coś też oczywiście za to, czym lub kim jest, a nie to, co kto nosi. To jest na topie w Belgii i Sanżilu, choć Forest nam wrogie.
To ma być moda? To się nazywa życie i nieprzejmowanie się, a nie moda. Stosuję to od zawsze, prycha Ana. I dalej: czyli co Ksenia, wystarczy, że będę sobą, a już znajdę się w anagardzie, jak to pięknie nazwałaś i trafnie cha cha? Coś takiego mniej więcej. E, łatwizna. 
Właśnie że nie! Według podstawowej listy normkorowości w Brukseli, by być top top top, trzeba mieszkać na Foreście, słuchać Stromaego, jeść bulety albo pizzę i chodzić do kłika z dziećmi. Kłicka przez ku. Oczywiście Iwonka wykluczamy, bo za mały i frytek nie je, to i się rodzicom w normkorowości nie przysłuży. Szkoda, nawet tu tracimy.
Tracą, bo ja w sumie mogę zawsze zrezygnować ze stałki u patronki i dochodzić z lasu. A oni nie. Starzy, takich drzew się do lasu nie przesadza. Żal mi nawet Martinów. Siebie to już nawet zostawiam na boku i te moje dewizy. Psim swędem mogło być modnie i normalnie, a wyszło jak zawsze. Dwie nieprzemyślane decyzje - zakupy na Sanżilu i dziecko za późno, by dziś jadło hamburgery, i tak od razu są wyeliminowani. Z mody i trendów. Sami się wyeliminowali nawet, co gorsza. No ale przecież drugiego domu nie będą chyba teraz kupować? Tylko Stromae im został. I mi oraz mnie.

Friday 25 April 2014

(171) śmieci

Płasą dawril. Albo poisson d'avril dla pedantów. Taką wersję pisaną stosuje Ana, a w wymowie tę moją. Był ostatnio, w tym miesiącu. Była nawet, bo to ryba. Była ryba. Pierwszego kwietnia. W polski primaprilis. W tym roku pokryły się więc nam dwa święta.
Nie tylko w tym roku Ksenia, protestuje Ana, tylko co roku się pokrywają, bo to to samo. Żarty pierwszokwietniowe odbywają się w Belgii i Francji pod znakiem ryby. Kiedyś polegało to na tym, że pechowcom przypinano do pleców rybę. Teraz została tylko nazwa, bo takie niewinne żarciki nikogo nie śmieszą, nawet, a może głównie, dzieci też nie. Takie czasy. Poważne.
Żywą rybę, nawiązuję z ciekawością? Pewnie zdechłą, więc śmierdzącą; nie wiadomo, co gorsze, ryba wijąca się, czy gnijąca, jak myślisz, Ksenia? Ana wie, że nienawidzę śmieci. Brr, dobrze, że te straszne czasy minęły i nikt mi nie przypnie nic do pleców. A starą rybę najwyżej wyrzuci do śmieci. Wcześniej szczelnie opakowawszy.
A propos, gdybyście coś wyrzucały o nie takim zapachu, co trzeba, jak na przykład produkty dziecięce, to owijajcie to jeszcze mocniej, niż dotąd, przestrzega Roman. Miałaś Ana chyba rację, jak się skarżyłaś, że worki jakieś takie ostatnio słabawe. Nie pierwszy raz miałam rację, wtrąca skromnie Ana; i nie ostatni, dodaję już sama sobie w głębi ducha. Ale skąd wiesz, dopytuje Ana? Z radia się dowiedziałem, chwali się Roman. Jechałem sobie wczoraj, w korkach stałem, to i się nasłuchałem tego i siego, jak to się mawia. Między innymi o mafii.
Mafia workowa? No nie, trzymajcie mnie, bo pęknę ze śmiechu, na to Ana. Serio! Dziewczyno, jaki to biznes! Pomyśl: produkcja to jakieś grosze. Druk - też, tym bardziej, jeśli niewyraźny. Nikt tego nie sprawdza, bo i jak? Ciężko wymagać od śmieciarzy, by kontrolowali każdy worek. Kto miałby na to czas i siłę?
I ochotę przede wszystkim, myślę sobie. Bo worków są tysiące, o ile nie miliony. Dwa razy na tydzień, rano lub wieczorem, co dzielnica, a nawet ulica - to inaczej. U nas środa i sobota. Mamy szczęście, bo ulica dalej wypada już w niedzielę, a w niedzielę - wiadomo, dzień święty, worki też świętują i moje słowa to nie jest żadna kwietniowa ryba. Każdy ma prawo do wolnego! Nawet worki!
Wracając do spraw mafijnych, to ostatnio faktycznie coś tu nie grało. Rwały się od niczego, i to nawet nie dopakowawszy ich pieluchami ze zwykłą iwonkową produkcją. Tą mniej śmierdzącą, nie rybowo-kwietniową. 
Od razu podejrzewałam fałszerstwo, mimo że przecież niby nie miałam powodów, bo worki osobiście zakupiłam oficjalną drogą na kartę tzw. płatniczą belgijską w delezie. Dlaczego więc miałyby być oszukane? Widzę jednak, że naprawdę niczemu nie można ufać. Nawet workom. Według Romana, okazało się, że można na nich zarobić tyle, że tej mafii, dla jasności dodam - tureckiej - w ogóle się nie opłacało już uprawiać innych typowych mafijnych konkurencji, jak wymuszenia, prostytucja, napady, porwania itepe. Nic tylko te worki i worki. Ale przyszła kryska. Jakiś śmieciarz widać zabawił się w detektywa i odkrył, co się święci. 
Ciekawe, jak wyglądało śledztwo, zastanawia się Ana. Rozgrzebywali worki? Wyrzucali śmieci, odkładali je na osobną kupkę, a worki wysyłali do analizy? Do laboratorium? Oglądali litery pod mikroskopem? Chciałabym to zobaczyć.
A ja uważam, że ten dzielny śmieciarz odkrywca winien dostać za to medal. Bo rzadko się zdarza, aby mała sprawa zmieniła życie wielu osób. Ze śmierdzącego na pachnące. Dopiero w przyszłości oczywiście, bo na razie pakujemy, zawijamy, jak ten świstak na całego. Roman słyszał, że fałszywych, rwących się worków starczy jeszcze na długie lata.

Thursday 24 April 2014

(170) serfing

Już wspominałam, że niedobrze się dzieje ostatnio w świecie sportu, i nie chodzi mi wcale o korupcję z okazji olimpiady czy o wojny futbolowe, bo o tym wszyscy wiedzą dokładnie i dokładniej, lecz o zwykły najzwyklejszy serfing. Serfowanie czyli. I to nie po internecie przynajmniej, lecz bynajmniej po łóżkach. Za pomocą internetu i apla, jak wszytko dziś, jednakże.
A właściwie po kołczach. Kałczach po amerykańsku podobno. Na których to podobno ci Amerykanie sypiają. Dopytałam Romana, co to tam bywał, co to kałcz czy kołcz, a on, że kanapa. Dziwne, ale co kraj, to obyczaj, i co naród też. Jak sobie pościelisz, tak...wiadomo.
Łącząc to razem w jedno, by już nie wracać z powrotem do tematu, zdradzę, że chodzi mi nadal o ten blady strach, jaki padł było ostatnio na wszelkiej maści zapisanych w Belgii na stronę ka/ołczserferingu, co to chcieli sobie narobić przyjaciół, a wygląda na to, że narobili sobie biedy. Napytali jej, na własne życie, a było siedzieć cicho samemu na swojej kanapie czy też kałczu! Ale skoro już się tak stało, to żal mi tych wszystkich, co to teraz będą się musieli użerać z władzą tylko dlatego, że chcieli być mili, i udzielić schronienia wędrowcowi. Biednemu zazwyczaj, a przecież już od czasów pozytywizmu wiadomo, że prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie. 
To jednak żaden argument dla bezdusznej władzy i trzeba będzie płacić. Spytałam Stefana, co on na to, bo innych serferów nie znam. Stefan trochę się zdziwił, skąd wiem, że w jego domu serfowano, ale się nie wyparł, no bo to pod jego dachem jednak, choć nie on i nie w tym życiu, i nie to, żeby wierzył z zaprzeszłe lub przyszłe. Było minęło, westchnął filozoficznie; ale wiesz Ksenia, mam tu niezłą anegdotę.
Ho ho ho, ja na to, cała zamieniam się w słuch i to chętnie. 
W czasach serfowania miałem u siebie całkiem niezły zestaw gości, zaczyna. Amerykanin, co nie był Amerykaninem, tylko z Egiptu. Młodziaki, co chciały się tylko bawić, a w łazience rano siedziały z godzinę, że nie sposób było się nie spóźnić do pracy. To norma podobno w serfingu. Jedno ich łączyło: rano wszyscy wyciągali przewodnik i pytali, jak dojść do muzeum militariów. A ja nie wiedziałem nawet, e takie muzeum istnieje.
I już byłem głównie zły, jak tylko słyszałem dzwonek do drzwi, że znowu się ktoś zwala na głowę, mimo mojej woli, aż tu pewnego razu...stanęła w nich księżniczka. Prawdziwa? nie wierzę. Nie, chyba nie, Stefan miesza z radością wino, wiadomo, koneser, jak Roman; nieprawdziwa, choć głowy bym nie dał. Ale na pewno ktoś z innej bajki. Bo ja wiem, gdzie noszą takie szaty? A piękna nieziemsko. Jakieś Indie, Persja, pomyślałem sobie? Pytam, kto ona, a ona oczywiście, że Amerykanka.
Piękna była i od razu wieczór nabrał nowych barw, mimo że była wykończona po locie i głównie poszła spać, a ja marzyć. Rano wstaję, robię jej śniadanie, trzeba w końcu ugościć po pańsku, gość w dom, bóg w dom, choć nie zawsze, dodaję ja, Ksenia. Racja, ale tym razem to była bogini wręcz, zgadza się i nie zgadza zarazem Stefan.
Jemy i jemy to śniadanie, ciągnie opowieść, nagle ona się zrywa, pyta, która godzina, no bo zegarka była jeszcze nie przestawiła, wiadomo, usa, i usłyszawszy, pyta znów: a do której otwarte muzeum militariów?
Cha cha, śmiejemy się razem. I co zrobiłeś, chcę wiedzieć. Zwiedziłem, na to Stefan. Raz a dobrze, i potem już nie przyjmowałem żadnych serferów. Aha, to znaczy, że może ci się uda i nie będziesz musiał płacić? Kto ich zna, władzę. Mogę i zapłacić za księżniczkę w muzeum. To ci był widok: cała spowita w jakieś suknie stoi przed czołgiem, a ja muszę się dwoić i troić, bo nic na ten temat nie wiem. Ach. Było minęło, podsumowuje smętnie Stefan.
Stefan, nie martw się, pocieszam go. Internet i apel to potęga. Coś wymyślą na Belgów na pewno. Jeszcze będzie wspaniale. Ale mnie to nie martwi, na to Stefan: problem w tym, że w tym życiu pod moim dachem nie ma już miejsca dla nowej księżniczki!

Wednesday 23 April 2014

(169) jajo

Trochę w ostatniej minucie, lestminyt taki, jakby powiedziała Ana Martin dosłownie, ale jest: wielkanocne jajo. Spadło na nas jak jajo z jasnego nieba, bo przecież nie grom, za to niebo jasne, prawdziwie świąteczne, choć jasne w wielki dzień, a nie wielką noc żadną.
Z tym jajem to też nie będę przesadzać, że akurat na mnie spadło, bo nie. Ale łatwo mogłoby zlądować gdzieś obok mnie. Mojego pokoju. Pokoiku, okej, ale się nie proszę o więcej, znaczy się apgrejd z pokoiku na pokój, bo nie mam zamiaru drżeć, że naruszam swoją wolą ścianę nośną na Sanżilu, gdzie wiadomo, wszystkie domy stare, to i strach, że tu coś walnie, tu coś gruchnie i bieda. Bieda mogłaby przyjść na mój pokoik jednakże cichaczem z innej strony, zakraść się mianowicie ze strony belgijskiej. Flamandzkiej póki co , ale Ana wyczytała, że wkrótce także brukselskiej. Administracji, jak się to szumnie zwie, właśnie sobie przypominam stare słowa świąteczne, szumna i podniosła atmosfera itepe.
Do rzeczy. Wiem, namieszałam, ale chodzi po prostu o to, że na górze są u nas dwa pokoje. Pokoiki. W jednym ja. W drugim puste łóżko. Czeka na spragnionego wędrowca, choć to oczywiście zazwyczaj wędrowiec bożonarodzeniowy ma być, a nie wielkanocny, a tak w ogóle to wszyscy chcą, by go w ogóle nie było, tylko takie szumne słowa i atmosfera podniosła. Wędrowiec to zazwyczaj babcia, z braku laku, i to nie wędrowiec, tylko raczej latawiec, bo nadlatuje, a nie przychodzi. Śpi sobie obok mnie, babulinka, nie starowinka jednakże, choć to ładny i znany szumny rym, nie przeczuwając nawet, że mogłyby ją wyłapać flamandzie, a wkrótce także brukselskie struktury władzy. 
Bo teraz chcą zrobić koniec z nielegalnym podnajmowaniem pokoi, pokoików, mieszkań, kanap, leżanek, mat jogi itepe. Takie właśnie jajo zamiast tradycyjnego zimnego na twardo, którego nienawidzimy zgodnym chórem z Aną Martin, sprzedała nam ona sama właśnie, Ana. Otóż zauważono, że namnożyło się ostatnio struktur w rodzaju kałczserfing, czyli łóżko dla tzw. frienda za darmo, co wyraźnie nie ma nic wspólnego z kołczingiem, który także się rozplenił; erbienbi, co w ogóle już nieznajomo wygląda, za to oznacza wynajmem tym razem za pieniądze, a jeszcze trzeba sowicie opłacić procentowo właściciela strony; innych hotów, po belgijsku wymawianych otów, co nie chcą być bedendbrekfestami, ale są poniekąd siłą rozpędu i reklamy. 
W czym problem? Jak nie wiadomo o co chodzi, to zawsze chodzi o pieniądze. Jest to prastara szumna prawda, jaką wyniosłam od matuś z Łap i tego się trzymam. Nie inaczej jest tu. Oczywiście struktury władzy wszystko ukrywają po płaszczykiem bezpieczeństwa, higieny i troski o wędrowca, ale chodzi o podatki. Roman kuty na cztery nogi, widać mu te świąteczne żółtka dobrze podziałały na inteligencję, i od razu wyczuł, w czym rzecz. Zupełnie, jakby z Łap pochodził, a nie przecież. Prawnik całą gębą, jedzącą jaja zresztą.
Trzeba więc będzie płacić, ale jak tych to ogłaszających złapać, pytam? Będą ich chyba inwigilować, na to Roman. Inwe co? Inwigilować. Poszukiwać i prześladować w skrócie, choć wyszło dłużej, dwa słowa. Normalnie będą węszyć po internecie, twierdzi Ana. Już to robią, bo skoro gazety o tym piszą, to przecież nie przed całą akcją, by wszyscy zdążyli się ukryć pod nikiem. Pierwsze listy z upomnieniami wysłane, to i dali zielone światło dla prasy. 
Na razie we Flandrii, ale już całkiem zaraz i u nas. Dlatego się zaczęłam zastanawiać, co ze mną, ale Ana mnie uspokoiła. Jużem dawno zgłoszona, gdzie trzeba. A drugi pokój, ups pokoik? Też w porządku. Babcia może spać spokojnie, nieopodatkowana. Tacy łaskawi, że nawet jakby była niespokrewniona z Aną, Iwonkiem i Romanem pośrednio, też mogłaby spać za darmo! Ale dobre te struktury władzy, wszystko frontem do klienta.
Teraz liczę, że nie będą mnie prześladować, mimo żem nie z rodziny. Polityka prorodzinna to się nazywało w polskiej prasie, widać we Flandrii czytają w obcych językach. Tylko nie do końca połapali się, co i jak. Jajo niezłe, jednym słowem. 

Tuesday 22 April 2014

(168) promodzieci

Czasami naprawdę już nie wiem, w jakim świecie żyję. Dotąd myślałam, że na zachodzie pełną całą gębą; zaglądam ja ci dziś jednak do gazety przez ramię zaczytanej Any Martin, a tam tytuł: dzieci pracują w coraz większym wymiarze! I to tu, w Belgii, na Sanżilu i w Brukseli 1000! Naprawdę! Nie zdawalam sobie jednak sprawy, że obecnie doszło w związku z tym wręcz do eksplozji. 
Eksplozji pracy dzieci, a nie w pracy, tłumacząc nieco nieporadnie Ksenia. Znaczy, że w Belgii  odnotowuje się coraz więcej przypadków zatrudniania dzieci, nawet bardzo małych. Tak zwana tendencja zwyżkowa w gospodarce, czyli, dookreślam, nieco uspokojona jednakże, nie będę kryła, los bezbronnych i maluczkich zawsze mi leżał na sercu; sami rozumiecie, w końcu nie na darmo i nie bez kozery zatrudniłam się na Sanżilu, mimo że to u Any przecież. Bo dzieci są tylko jedne! 
Jedne jedne może, ale niektórzy widzą tu wspaniałą okazję do zarobku. I to nie tylko biznes. Także rodzice. Nie wierzę w bajki, że rodzice nie pchają maluchów w objęcia świata biznesu, zwłaszcza tego szoł, wyraża swoje wątpliwości Ana. Może i fakt, że dzieci chcą wystąpić sobie raz, dwa, tak dla zabawy, ale nie sądzę, by któreś z nich marzyło o długich tygodniach pracy na planie? Toż to harówka i nuda, jeszcze większa, niż zabawy z lat 80.
Obrzydliwe jest to w sumie, jak ludzie, nawet tacy mali, od razu wpadają w szpony forsy, ciągnie Ana. Rodzice wpadają, znaczy się, w ich imieniu. To niby dla dziecka te zarobione pieniądze, ale...które dziecko nie pomoże rodzicom? Jak ono całe wypacykowane chodzi i wdzięczy się w reklamie, to co, przedsiębiorcza mama czy tata ma latać po korytarzach telewizji czy agencji i załatwiać nowe kontakty jak kocmołuch? Jasne, że skorzysta, nie wierzę, że nie...I coraz więcej dorosłych widzi tu korzyści dla siebie.
Ksenia, spójrz na statystyki. Toż to naprawdę wybuch! Czyli eksplozja. Promodzieci, tak się to zwie ładnie. 36% wzrostu w ciągu roku. Olala! Jak mawia Iwonek. Odnotowaliśmy wzrost w tym sektorze, mówię w zadumie. Tylko że raczej niepożądany. I to w Belgii, gdzie praca dzieci, młodocianych chyba powinnam napisać, jest zakazana. Chyba że jako promo i w promo.
To, że mali pracują, to było wiadomo. Że nawet tu, na zachodzie. W końcu nie raz i nie drugi widzieliśmy to w filmach i reklamach, oraz ci szczęśliwcy, co nie mieszkają pod jednym dachem z Aną Martin i mogą sobie normalnie obejrzeć wiadomości, bo mają tiwi - w szoł po dzienniku w rodzaju śpiewaj i tańcz razem z nami. Ale ostatnio najmodniejsze są pokazy mody - tam już aż roi się od modeli i modelek około metra 20 czy 30. A wszystko to nazywa się działalnością artystyczną, bo tylko w tym sektorze dzieci mogą pracować legalnie nie tylko przez kilka dni w roku, ale praktycznie na okrągło. Do 2000 ojro na reklamie nawanej dla Walonków można wyciągnąć, a jak już zostanie gwaizdorem, to ho ho! Miliony.
Ogółem w 2013 r. w Belgii odnotowano 4968 pracujących dzieci. Rok wcześniej - tylko 3650. W kulturze i sztuce oczywiście oficjalnie, co oznacza oczywiście nadal oficjalnie głównie pokazy mody i reklamę. W modzie w 2012 r. robiło 98 dzieci, a rok później - już 803! W głowę zachodzę, po coto komu? Przecież jak patrzę na Iwonka, to mu zupełnie obojętne, co on ma na sobie , to znaczy nie obojętne, bo najlepiej - nic. Ale przecież nie o to chodzi w modzie?
Poczekajmy, aż pójdzie do szkoły, a może nawet już przedszkola, zwanego na Sanżilu też szkołą na zapas, martwi się Ana na zapas też. Dopadnie nas biznes i szołbiznes, nie ma szans mu umknąć. On zostanie promodzieciakiem, a my promorodzicami. Oby to się udało zatrzymać, zanim nam go wezmą do filmu...i tyle go na Sanżilu widzieli.

Tuesday 15 April 2014

(167) woal

Tak jakby poranne mocowanie się z Iwonkiem o ubranie tego czy owego już nie wystarczało, codziennie z rana przychodzi mi się mocować z rzeczywistością językową. Co myślę, że już rozumiem, to bęc! jak grom z jasnego nieba spada na mnie nowe słowo w tym czy drugim dialekcie, a w najlepszym wypadku - po polsku. Bach!
Dziś spadło po francusku. Chyba! Bo kto ich tu na tym Sanżilu wie do końca. Beczkę soli zjesz, a nie poznasz prawdy. Rheto. Takie coś. Z akcentem, a jakże, dobrze, żem podejrzliwa i sama z siebie dopisałam od razu. Lecę więc ja do Any Martin, bo po niej naprawdę można się spodziewać, że wie, gdzie raki zimują, a Ana nic! Normalnie milczy i oczy wybałusza tylko. I czerwona się robi, i wycofuje ze swojej wszechwiedzy, i cienkim głosikiem piszczy: nie wiem.
Co więc robimy. Lecimy do wiki. A w wiki piszą: rheto to retoryka. To już Ana tłumaczy oczywiście na żywo i gorąco, bo ja żywcem jakom żywa o czymś takim nie słyszałam, a nawet jeśli słyszałam, to nie wzięłam tego za polszczyznę. Ana mówi: to nie pasuje. Dawaj dalej. To i daję. Sylabizuję, sylabizuję i Ana nagle: bingo! Jest. Rheto w Belgii, co nie oznacza, że po belgijsku, nawet w tym drugim języku nie, to ostatnia klasa liceum. Ich tutaj tutejszego. Czyli u nas nie wiadomo co, ale dopasowuję się do tutejszej rzeczywistości.
A o co chodzi z rheto, pyta Roman. To ważne, nadymam się. Nie tyle dla mnie, czy Martinów, bo jużesmy szkoły pokończyli, a oni nawet więcej, niż ja, ale dla Iwonka już tak. Chodzi o wygląd jego przyszłych koleżanek i o to, czy będzie patrzyła na włosy, czy na chustę. Oczywiście na brak włosów też, ale to już w domu.
Bo chusta o nazwie włal będzie dopuszczona do noszenia tylko w 5. klasie i w rheto właśnie. Czyli w 4. lub 6., według mojej najlepszej wiedzy, jak to ostatnio usłyszałam. Czyli której i jakiej w końcu? Bo z polskim systemem A lub B to nijak nie współgra. 6. na mój rozum, tak Roman, ale dlaczego włal znowu, co się dzieje nowego w starym temacie?
To w związku z tym, że są plany, by w Belgii w szkołach zakazać noszenia symboli religijnych, lub wręcz przeciwnie, zakazać zakazu, przypomina sobie Ana. Taki typowy belgijski językowy bałagan, wtrącam. No tak. Ale że we Flandrii chcą nieco więcej porządku w chustach, krzyżach, jarmułkach itp., to obudzili się i w Walonii oraz w Brukseli, i myślą, co zrobić. Propozycja brzmi: zakazać wszelkich symboli religijnych w podstawówkach, a w liceum dopuścić je dopiero w 5. i w rheto słynnej właśnie, jeśli dyrektor lub dyrektorka uzna to za stosowne. W ten sposób chcą chronić dziewczynki przed indoktrynacją rodzin.
Temat jest gorący. We Flandrii zakazano noszenia wszelkich symboli w szkołach na wszystkich poziomach, przez nauczycieli i uczniów. Sytuacja wydawała się zażegnana. Ale jak zwykle ktoś się oburzył, wybuchł prawie że strajk i odpowiedni organ musiał się wypowiedzieć. I wypowiedział w ten sposób, że nic nie wiadomo. Bo zawsze powstaje problem.
Czyli konserwacja, kiwam głową. Kontrowersja cha cha raczej, poprawia mnie Roman. Popieram jednak zakaz, choć nie rozumiem tej indykacji, mówię niepewnie. Ale popieram zakaz? Popierasz na pewno, utwierdza mnie Ana. Też byś nie chciała, by ktoś ci narzucał religię, co? Ale zniosłam chyba przecież, dziwię się? W Polsce za młodu? I nawet nie uznałam tego za narzucenie czegokolwiek. Hmm. O ile sobie przypominam, nie ja sama się zapisałam do kościoła. A może nie pamiętam? No, wszyscy znieśliśmy, uspokaja wojująca Ana, ale przynajmniej nasza-nie nasza nie jest na tyle agresywna, by od razu na kilometr było widać, kto katolik, a kto nie. Przynajmniej tyle. Nikt przecież nie gania z wielkim krzyżem. Ciężko by było.
A po lekkiej chuście, zwanej z francuska włalem, co po polsku mogłoby też być woalem, widać. I od razu przypisuje. A przecież na szczęście te dziewczynki i my mają w Belgii swobodę wyboru. I teoretycznie żaden kościół taki czy owaki, oraz rodzice, nie powinni się wtrącać. Ach, pięknie by było, wzdycha Ana.
To woal będzie można w końcu nosić, czy nie? Nie wiadomo. Do ślubu na pewno, śmieje się Ana, jeśli komu potrzebny i się podoba. A w szkole - zobaczymy, co zwycięży w roku wyborczym. Głosy tatusiów muzułmanów niestety też się liczą, więc sprawa pewnie zostanie nierozstrzygnięta. Ale nie martw się Ksenia, zanim Iwonek dociągnie do rheto, na pewno jeszcze nie raz to będzie omawiane i może skończy się nawet na tym, że wszyscy, dziewczynki i chłopcy, będziemy ganiać we włalu, by się nie wyróżniać i nie dyskryminować włosami takiego np. Romana.

Friday 11 April 2014

(166) skarpety

Namnożyło się ostatnio artystów na naszym Sanżilu. Gdzie nie spojrzeć, lub spojrzeć właśnie, ktoś gra, maluje, tańczy, a już co najmniej cyka fotki lub gada do siebie. Co wzbudza zainteresowanie nie mniejsze, niż występy. Cały czas coś nowego. Co dzień, to prorok.
Tak, na pewno nie ma łatwo. Ana Martin zawsze chciała być artystką, a przynajmniej odkąd ją znam, ale nie ma odwagi, ani czasu, jak twierdzi. Mianowicie na to, że w dzisiejszych czasach taki artysta lub artystka, nawet jeśli jest ze spalonego teatru, jak ona mawia, a którego to teatru na oczy nie widziałam, za późno nastałam na stałkę na Sanżil, cały czas musi wymyślać coś gites. I to nie tylko artystycznego. Głównie marketingowego. I tu Ana wysiada.
Pewnie, że wysiadam już z zasady, co może nie jest bardzo chwalebne, za to pomaga uniknąć stresu; czytasz co nieco Ksenia, to widzisz, co jest modne. Nowoczesność, która dzień po tym, jak jest nowoczesna, jest już starociem. Nowość nowość nowość - skąd na to brać czas, pomysły i środki? Już lepiej to poobserwować z oddali lub opisać. Jak ty, Ksenia.
Dla przykładu podpowiem, jak działa Stromae. Ten nasz lokalny belgijsko-światowy gwiazdor. Teraz chwilowo nie nazywa się zresztą Stromae, lecz Mosaert, podchwytuje Ana. Jak? Mozaer. Mozart. Możdżer. Mojżesz - to już dla wybrednych. I bredzących, śmieje się Ana sama z siebie, ale zobaczysz, że jeszcze o Mojżeszu w miejscowej wersji usłyszymy i to wcale nie będą brednie. Napiszę do jego timu, z zastrzeżeniem, że prawa autorskie się należą do imienia. Roman mi podpowie, co i jak, on się zna, ciągnie Ana. Mojżeszowi naszemu też by mógł doradzać zresztą. Chociaż on i bez Romana działa już na wielu frontach. Wiecie, co jest ostatnim hitem w Brukseli? Ubrania. Kolorowe. W ciapki i inne wzory. A konkretnie - koszulki i skarpety.
Stromae, co naprawdę jest Paulem, ale pod tym imieniem Paweł to go akurat nikt ze znaczących osób nie zna, i nikt by nic od niego nie kupił, postanowił bowiem iść za ciosem i wypuścić kolekcję strojów. Bardzo ładnych, jak na moje oko i gust. Podobno dlatego, że po obejrzeniu jego wideo, zwanych też wideoklipami, albo klipami, a czasami nawet z zagranicznego języka po prostu video, fani słali masowo zapytania i pytania, gdzie to wszystko można nabyć i kupić. Bo oni i one by chcieli i chciały. Obojętni, za jaką cenę i sumę. To i wypuścili. I cenę dowalili.
Skarpety i koszulki. Hmm, co za zestaw. Odważny. A gdzie ubranie spodnie, czyli spódnica lub spodnie? Lub majtki albo gacie przynajmniej? Nie każdy jest wszak tak znany, że może sobie pozwolić na paradowanie po Sanżilu z gołą pupą. Nawet nie wszyscy artyści, tylko ci bardziej znani.
Okazuje się, że strojów nie starczy dla wszystkich. Po produkcji i pomalowaniu tego wszystkiego w wymyślne wzorki farby starczyło im na ubranie góra 4000 osób. I to tylko w ubranie górne, i to tylko zakładając, że się nie będą pocić i chcieć zmienić koszuli.
Na stopach jeszcze gorzej. Liczmy na gorące lato albo na poczciwe sandały, do których, jak uczą zgodnie Martinowie, skarpet się nie nosi. Ana robi jeszcze wyjątki dla odważnych dziewczyn oraz małych dzieci. Faceci podobnie nie noszą, co dziwi, bo w Łapach nie raz widziałam, a nawet w Polsce A na wycieczce też. W sztukach licząc wyszło bowiem Mojżeszowi dwa tysiące skarpet, nie wiem tylko, czy już par, czy też trzeba je kupować po jednej i samemu składać do pary. Ponieważ są 4 wzory, to wcale nie musiałoby być do pary, nawiasem pisząc. Można by nawet w jednej chodzić, tym bardziej w perspektywie i kontekście lata.
Jak na to patrzę zresztą z perspektywy, wydaje mi się, że to powinno być na odwrót: lepiej by wyszedł na 2 tysiącach polo i 4 tysiącach skarpet. A może to ja źle kopiuję i szerzę oszczerstwa? To by było bardziej marketingowe nawet.
No a przecież przede wszystkim bardziej ekskluzywne, dla prawdziwych celebrytów! Można by się naprawdę zabijać, skoro starcza tylko dla 2 tysięcy osób. Mówię wam, ekskluzywność liczy się zdecydowanie najbardziej. Nawet cena mniej ważna, choć poważna, bo 17 ojro za skarpetę lub dwie oraz 90 całych ojro za koszulkę. No nie.
Brak demokracji na całego. Którego fana albo fankę na to stać? Nie musi ich być stać. Znajdą się tacy, co kupią, a reszta sobie poczyta. I zrobi reklamę. O to chodzi, na spokojnie podsumowuje Roman. Kopirajt studiował, to się zna, słucham go z szacunkiem. Prawo. Autorskie. Kiedyś pytałam, na czym się zna, to to słowo wymienił w tłumaczeniu. 
Ja to się tam dziwię, że on nic z tym nie robi, tylko jak zasiadł na tej komisji, to siedzi tam i siedzi. Normalnie jakby nie wiedzial, gdzie leżą pieniądze. W sztuce i arcie mianowicie. I w dzierganiu skarpet i krojeniu koszul. Wiedzą o tym Stromae, Maestro, Mosaert i Mojżesz. W ubraniach Roman! Bierz to swoje prawo i do roboty!

Thursday 10 April 2014

(165) fantomas

Ale niebiesko! zakrzyknęłam ja. Ale fioletowo! zakrzyknął Roman. Ale super! zakrzyknęła Ana. Olala! podsumował Iwonek. W Hal się to działo. A dokładniej - w lesie.
Wiem, że nie wypada tak cały czas o pogodzie wte i wewte, ale że jest ona na Sanżilu wspaniała w tym roku, i rozciąga się to na całą Belgię, to i cały kraj ruszył. Na wycieczki. Piesze, rowerowe, samochodowe, wózkiem, na hulajnodze i co kto tam ma. Także i Sanżil. My to nawet wyjechaliśmy poza dzielnicę, a nawet wręcz za miasto! Niedaleko, bo do Hal. Nie, nie do hal takich jak na targu, choć u nas targi pod gołym niebem, a nie jak w Warszawie i Polsce A w hali pod pałacem, Hal to miasto, dobra, miasteczko. Pod nami, Sanżilem. Albo nad, ale niewiele to zmienia, trzeba jechać poza znajome granice.
Warto było! Choć początkowo nie wierzyłam, że opłaci mi się pedałować 20 kilometrów pod wiatr, co to akurat zaczął wiać znienacka z północy. Dobrze, że nie miałam ładunku w postaci Iwonka! Roman przejął od nas ten zaszczyt, ale jako doświadczony zawodnik nie miał wyjścia. Ana kategorycznie odmawia jazdy z dzieckiem, ładunkiem, po ulicy. Ja ledwo umiem jeździć. Roman umie, nie tak dobrze, jak Lapaż co prawda, ale z niejednego pieca już chleb jadł na trasach, tak więc gdy tylko wyskoczył z planem wycieczki rowerowej pod wiatr do Hal, Ana od razu wiedziała, kto powiezie Iwonka. Bo ona wie najlepiej.
Za to nie wiedziała najlepiej, gdzie ten las jest, jak do niego wjechać, a potem jeszcze dojechać do punktu A. Czyli dywanu. Niebiesko-fioletowego. Kwiatowego przecież, no jasne, że nie zwykłego futrzaka. A miało go być widać na kilometr. I było, tylko że z drugiej strony. Ale to okazało się potem, po tym jak zdążyliśmy dojechać pod wiatr, a wcześniej: zmęczyć się, pokłócić, zawrócić, wywrócić, pokłócić ponownie i dojechać. Koniec, jak oznajmił Iwonek.
Koniec nie byle jaki, przyznaję. Miałam rację? przyznała sobie na mecie Ana. No miała miała. Widok zaiste imponujący, jak powiedział zmachany Roman. Nic to jednak, nie jeździ na co dzień, to się wyjeździł przynajmniej, to też cytat z Any oczywiście. Dobrze potem miał lżej, bo już musiał Iwonka zaledwie nieść, bez pedałowania. Dość daleko, bo jednak dywan to dywan, wymiary ograniczone, nie jest wszechobecny. Za to jak się już go dojrzy...ach ach ach! 
Jak obraz malarski doprawdy. Morze zieleni. Fale niebiesko-fioletowe. I te drzewa. W tym roku łysawe, bo pogoda szaleje, wszystko się budzi i dojrzewa wcześniej, tak więc z dywanu wystają takie badyle. Koko, powiedział Iwonek, wyraźnie ożywiony. Czyli makaron. Czyli pasta, tłumaczę dla Polaków i obcokrajowców z Sanżila.
Ana mówi, że ten las z dzwoneczkami, które podobno są dzikimi hiacyntami przez samo h, których innej nazwy ie mogę za nic wyguglać, choćbym pedałowała pod wiatr jeszcze ze 100 kilometrów, znalazłam za to, że to cybulice, a więc że ten las to fantomas na skalę światową. Że nie ma wielu miejsc, gdzie by tych cybulic było tyle i to na dziko! 
Fenomen nie fantomas cha cha! Fenomen to zjawisko. Widowisko takie, które nie zdarza się wszędzie no i nieczęsto, bo przecież kwitnie się raz do roku albo raz w życiu, jak twierdzi Ana. Ona podobno już kwitła. A ja?

Wednesday 9 April 2014

(164) sztukmistrz z anderlechtu

Moja funkcja publiczna sprawowana w imieniu Martinów i własnym, Kseni z Brukseli, Brukseni w skrócie i dlaczego by nie, do czegoś zobowiązuje. Do dbania o Brukselczyków mianowicie, a do czego by innego? 
To i zadbam. W sumie dziwię się, że miasto musi się uciekać aż do takich środków, jak moja pisanina, by ściągnąć na scenę potencjalne gwiazdy, ale skoro nie można inaczej...to niech już będzie. Poświęcę te strony, które zresztą wcale nie są stronami, tylko kawałkiem ekranu, z którego prędko coś znika nie wiadomo gdzie, i zamienię się w przysłowiowy słup ogłoszeniowy, który wcale nie jest słupem, lecz nadal ekranem, z którego coś znika, i tak bez końca. 
Potrzeba bowiem kogoś do sztuki. Artu normalnego, codziennego zajęcia i chleba tysięcy, a pewnie powoli i milionów Sanżilowców. Tym razem jednak nie na Sanżilu, co dziwi, gdyż sztuka naturalnym biegiem rzeczy rozgrywa się tu, gdzie żyją nią, chlebem i wodą komunalni obywatele, lecz w Brukseli. Ale sprawa jest bardziej skomplikowana, gdyż poszukuje się nie sztukmistrza z Brukseli, lecz z Anderlechtu. Nie pytajcie mnie dlaczego.
Zamieniam się więc w biblijny słup ogłoszeniowy i ogłaszam niniejszym: niech zgłosi się do mnie mieszkaniec Anderlechtu. Ten ktoś musi chcieć pokazać się na scenie. Męski mieszkaniec, tym razem nie muszę dbać o poprawność. Musi mieć między 50-59 lat, więc być trochę posunięty w wieku, ale nie przesadzajmy też, w tym wieku ludzie nie umierają jeszcze! Ana na przykład nie jest tak znów daleko od 50., a Roman to już w ogóle, i całkiem całkiem. To papierosy tak nie pomagają im, a raczej ich niepalenie. Tu też od razu zaznaczę, że nasz mieszkaniec nie musi wcale palić, ani pić! Nawet na scenie nie musi się znać. Podobno im mniej ma doświadczenia, tym lepiej. Nie życiowego, artystycznego bynajmniej.
No, z tym ostatnim to niekoniecznie się zgodzę. Lepiej może dla sztuki i zamysłu reżysera, ale czy lepiej dla widza? Ksenia, ludzie skrywają w sobie niesamowite talenty. I talenta. Przypomnij sobie, nawet nasza Ana grała ostatnio, a raczej biegała. Ale jak jej wyszło! Pięknie po prostu biegła, chwali po małżeńsku swoją ślubną, jak to się życzliwie mawia, Roman. A jaka to sztuka, wiesz coś więcej?
Wiem, bo przecież ogłaszam. Jestem ostatnią deską ratunku dla organizatorów, choć nie z drewna. To coś będzie się nazywało 100% Bruxelles. Brukseli 1000. To powinno być 1000% Bruksela? Lub ewentualnie evtl. 100% Anderlechtu, skoro chcą kogoś z Anderlechtu. Wystawią to w maju. W Brukseli 1000.
Ach, już wiem! To pewnie Riminiprotokol. Co? Rimini Protokoll, taka grupa artystyczna, wyjaśnia Ana. Robią przedstawienia z mieszkańcami danych miast. Był już Berlin, Wiedeń, Londyn itp. Zawsze biorą 100 osób z tzw. przekroju społecznego. By była średnia. I każda ze 100 osób reprezentuje sobą ileś tam osób - tyle, by w mnożeniu wyszła liczba mieszkańców.
To u nas ile będzie? pytam. Znaczy się nie u nas na Sanżilu, tylko w Brukseli, nie 1000%, tylko rozumianej jako całość miasta? Oczywiście pod warunkiem, że zgłosi się ten jeden sztukmistrz z Anderlechtu. Zaraz zaraz, liczy Ana. Mnoży i dzieli, głowiąc się, bo głowa nie ta, co przed 37 laty, pisałam, 50. już blisko. 11470 osób, pomaga litościwie ślubnej Roman. Jeden za 11470, 11470 za jednego lub jedną. Pod warunkiem, że się da namówić kogoś z Anderlechtu.
Aha, to ile osób ogółem nas jest? Co ogółem? 100 na ilu i ile? Dodaj dwa zera. Wychodzi, że 1147000, z małymi odchyleniami, bo ktoś jeszcze po drodze umrze, ktoś się urodzi. Ktosik nawet, malutki taki. Ale liczyć trzeba jak za dużych. No i pamiętać, że wszystko może ulec zmianie, jeśli sztukmsitrz się nie zgłosi. Całe liczenie runie w nicość. Dlatego namawiam serdecznie: zgłaszajcie się!
Mam tylko jeden problem natury poznawczej. Chciałabym mianowicie, by ktoś mi wytłumaczył, w jaki sposób 57-letni facet z Anderlechtu bez doświadczenia teatralnego może mnie reprezentować. Nawet statystycznie. Ani nie jestem facetem. Ani nie mam 50, 51, 52, 53, 54, 55, 56, 57, 58 ani 59 lat. No i mam doświadczenie teatralne! 

Tuesday 8 April 2014

(163) pijar

Ja nie mogę! Co za tydzień. Płasą ryba w kwietniowe primaaprilis. Potem kwietniowe lato. Potem królowa koninhin wkroczyła do gry i wzięła się za pisanie. A teraz skandal. Koroną zwieńczył to całe kwietniowe zamieszanie. Oj, czapka komuś z głowy spadnie.
Skandal dworski. Prywatno-publiczny. Na tyle poważny, że nikt nie wie, co o tym sądzić. To znaczy prasa medialna nie wie, bo ja wiem doskonale. A może wie, tylko nie chce się opowiedzieć, czekając, aż inni wyskoczą przed szereg. Ana Martin tłumaczy mi, tłukąc do głowy, że to pijar. Pi-ar. Pablik rilejszyn w Polsce, a tu - relasją publik z u w dzióbku. Usta w dzióbku oczywiście. Zachwytu nad samą sobą.
Pijar, erpe - to samo kręcenie lodów, podsumowuje Roman już na początku odcinka. Czyli wielkie nie wiadomo, o co tyle hałasu. Jak to o co, Ana na to? O darmową reklamę chodzi. Im więcej gadania, tym większy sukces. Więcej odsłon, wejść na stronę, sprzedanych egzemplarzy. Roman, w jakim świecie ty żyjesz? Na pewno nie celebryckim, tylko na Sanżilu, wtrącam. Ale to nic nie zmienia przecież tak naprawdę! twierdzi Ana. Skandal jest wszędzie. A wraz z nim: pieniądze. Popularność. Kontrakty, umowy o reklamowanie tego i owego. Zegarków, jachtów, rezydencji. Ach.
Myślałam, że to tylko celebrytom na tym zależy, wtrącam. e tam, królowej koninhin też. przeraziła się widać, że ją wyeliminowali zręcznym ruchem na szachownicy. Jakąś wieżę przed oczyma postawili. To i wzięła do pomocy króla, zasiadła i napisała.
Po tym wszystkim nikt jej nawet nie zbeształ za ten wybryk. Bo w świecie wielkich tego świata, mówiąc po pudelkowemu, to jest wybryk, taka niesubordynacja. Co Ana? Hmm. Z jednej strony tak, i momentami wierzę w szczere uczucia Paoli. Jest mamą. Z drugiej strony - to jest jednak bardzo dobre piarowo. Pijarowo i erpeowo. Nie sądzę, by to była kalkulacja, ale na pewno agencje zacierają ręcę, że w tak naturalny, tani sposób udało się ocieplić wizerunke rodziny królewskiej. I to niespodzianie! W czasach kryzysu to wyczyn nie lada.
Nieco sprawiedliwości oddajmy. Rozumiem, że po wizycie w szpitalu rodzicom może być żal syna, ale przecież prasa sanżilowska i nie tylko starsznie ich krytykowała, koninha i koninhin, że jak Wawka zachorował, to oni se balowali we Włoszech. To znaczy jedni tak napisali, bo inni - że mieli obowiązek we Francji. Raptem dwutygodniowy. Tak Ana przetłumaczyła ze śmiechem, ona lubi taką nowomowę trawę. I nie zjechali od razu na Sanluka, obojętnie czy z Włoch, czy z Francji. Twardy fakt. Owszem, mogli nie wiedzieć, że stan taki ostry, ale nie zmienia to postaci rzeczy, że teraz mają się z czego tłumaczyć.Równie daleko, na południu, ale chyba mają samolot lub helikopter przynajmniej, co? Za nasze pieniądze, to znaczy moje nie, ale będę solidarna z ludem.
Ana twierdzi, że nie latali, lecz żeglowali jachtem króla, za który nie chcą zapłacić niedobrzy poddani. Takie rozrywki mają na stare lata. I stąd te tytuły w prasie, by zatrzeć złe wrażenie: krzyk serca! Matka i syn. Ach ach ach. Ale tylko w prawicowej. Bo lewa żadnych achów nie przyjmuje. I wali w nich prawdą: że ich nie było. Po prostu. Rodziców zabrakło. Że inni czas znaleźli na pójście do szpitala, i to poza godzinami przyjęć, a oni żeglowali i zajadali się ohydnymi zresztą owocami morza. A rodzeństwo trwało przy bracie i szwagrze, w tym polska królewna. Od razu widać dobre korzenie.
Tak więc nie było innego wyjścia, jak napisać ten list. Rzadko się zdarza, żeby królowa robiła to sama, tu jej przyznam, że pracowita chwilami, zazwyczaj pisze wszak ktoś z orszaku lub służby. Dobrze jej wyszło. Przekonująco i przekonywująco, nie wiem już, co prawda, a co fałsz, to daję dwie wersje. 
Wzruszająco. Matka jest tylko jedna w końcu. Uszłoby w tłumie i do historii przeszło, gdyby nie ten pijar. Konieczność zaistnienia. Gdyby ktoś rąk po tym nie zacierał zbyt widocznie. Moim zdaniem pora ku temu najwyższa, analizuje Ana. Ktoś z agencji pijar i peer maczał w tym palce i interes. Prezydent by pewnie o to wnosił, jakby był, i premier, i liderzy partii. Bo w Belgii idą wybory i ciężko będzie. A tak to się odwrócił uwagę opinii publicznej z prawdziwych problemów na sprawy królewskie. I zdrowotne osobowe, a nie zdrowotne jako narodu. I jakoś dotrwamy do maja.

Monday 7 April 2014

(162) czarna owca

W kraju, gdzie rządzi królewie, nigdy nie wiadomo, co kogo zaskoczy z rana. Jaka nowina spadnie z nieba. Albo wypadnie ze skrzynki. W formie listu. Komputerowego lub tradycyjnego. Albo publicznego. Zupełnie jak w tych dniach.
Królowa napisała do narodu. Jużem rano usłyszała o tym, wieszając pranie, ale nie zrozumiałam, że chodzi o list, bo Iwonek przestawił wszystkie sprzęty na ten drugi dialekt i odtąd nie wiemy, jak wrócić do dialektu podstawowego. Ale że w radiu cały czas nadawali w rytmie koninhin koninh paola albert, to się zorientowałam, że to ci z odświętnego serwisu w laken. Zasłuchałam się nawet, bo to niełatwo, tak charczeć przez samo h, tym koninhem na prawo i lewo, toż to chyba się człowiek przy tym popluje, chciałabym ja naprawdę zobaczyć, jak wygląda mikrofon w tym radiu w drugim dialekcie. U nas, dawnych u nas, byłoby to niemożliwe.
Poprosiłam więc Anę, by mi uświadomiła, o co chodzi. Ana też się musiała bardziej skupić niż zazwyczaj, bo mimo że wie wszystko i najlepiej, to jednak w tym drugim dialekcie jest wolniejsza, niż w pierwszym. Pojętna jednak z niej pani ani, to i wywiedziała się słuchem, że chodzi o list. Jaki koninhin Paulina skierowała do narodu. Podobno to niespotykane wydarzenie. Na skalę Sanżila, Brukseli i świata.
Dlaczego to takie dziwne, pytam. Bo co? Tego to już nawet Ana nie wie, więc pomaga sobie tekstem w podstawowym dialekcie. A, już jasne. Nie skonsultowała tego z pałacem. Przez duże P. Pac w pałacu, a pałac w pacu, przypomina mi się z zamierzchłej historii literatury, ale do czego to przypiąć? Nie tu na pewno, mówi Ana. Wiesz, to na oko nawet godne pochwały, co ona zrobiła. Ale na oko. Bądźmy czujni! Już w naszym zwykłym  świecie nic się nie dzieje bez powodu, a co dopiero w wysokich strefach. 
Koninhin ujęła się mianowicie za swoim synem. Pięknie. Ale na oko, powtarzam, a właściwie jego pierwszy rzut. Którym, królewiczem nowym? Nie, nie królem Filipem, lecz jego bratem Wawrzyńcem. A tego to nie wiedziałem i ja, że jest taki, dziwi się Roman. Ja wiedziałam! że jest Laurent w pisowni, lorą w wymowie, zgłaszam się. 1:0 dla mnie!
To on przecież, godzi nas Ana. Wawrzyniec to po polsku Laurent. No nie, serjo? Serio przez i. Daleko, ale to nie jedyny taki przypadek, np. Wojciech to Adalbert, serjo i serio! Choć wierzyć trzeba na słowo, bo chyba nikt na Sanżilu żadnego Adalberta nigdy nie wiedział. Nigdy żadnego, że podkreślę. Wawrzyńca też zresztą nie, tylko lorą rozmaici się kręcą.
No, ten akurat się nie kręci, biedak, tylko leży w śpiączce, czyta na głos Ana. Najpierw depresja, potem zapalenie płuc, teraz śpiączka. Oj, zdarza się nawet najlepszym synom narodu, co tu innego powiedzieć? Nie wiem Ksenia, czy on był najlepszy, raczej zapisał się w zbiorowej pamięci jako hulaka i utracjusz; kochanki, samochody, zabawa. Taka czarna owca. Królewska, wtrącam, przynajmniej tyle.
Na biednego nie trafiło na pewno. Miał za co szaleć. Ale i tak go żal. Wszystkim. Nawet rodzinie! Na pierwszy rzut. Widzę tu bowiem, że rodzina to jednak zawsze to samo, i matuś i tatuś nie wszystkich kochają tak samo. Norma, choć skrywana. Tu też tak chyba było. I stąd ten list, co Ana? Chyba tak. Jeden rzut oka i śmierdzi wyrzutem sumienia, że nie dopilnowali, jak mogli. I że rozchorował się. Może ze zgryzoty nawet, że taki wyrzutek z niego. Czarny.
Skoro Paola tak wyszła przed szereg pałacu przez wielkie P, jak mówicie, znaczy, że sytuacja niewesoła, rozumuje Roman. No tak, potwierdzam, przecież w świecie celebrytów i króli wszystko muszą skonsultować z agencją piar, a tu obyło się bez! 
Zaraz zaraz, ten list wygląda na pisany od serca, to jeszcze nie znaczy, że sprawa nie ma drugiego dna. Coś mi to podejrzanie za grzeczne. A co pisze, dopytuję. Że żal bardzo dziecka. Że jego stan i przyszłość bardzo ją niepokoją. Paolę jako matkę, nie jako koninhin. Byłą, ale zawsze. To dopiero rewolucja, widzę! Dobrowolnie rezygnować ze swojego statusu, jak to się mówi w gospodarce, w pismach kolorowych! Ho ho, to chyba stan królewicza faktycznie jest poważny.
Poważny nie poważny, prawdy się nie dowiesz. W świecie króli i celebrytów, nic nie jest jednoznaczne ani biało-czarne. Poczekajmy na rozwój sytuacji. Coś mi się wydaje, że właśnie do gry wkroczyła królowa i ta partia szachów dopiero się zaczyna, wieszczy jak czarna owca Ana.

Friday 4 April 2014

(161) demobil

Świat celebrytów, choćby to nawet nie był świat prawdziwy, nasz polski, gdzie edytaagnieszkaczarekboryszosia i tym podobni, spokoju mi nie daje. Wiem, że na razie trzeba się poduczyć języka i dopiero starać się ruszyć na łowy, więc póki co czekam w ukryciu i delektuję się, czy mogę. Okruchami z królewskiego stołu.
A wpadają one wprost w usta maluczkich prostopadle z serwisu, który nazywa się całkowicie niecodziennie, bo les marechaux. Lemareszo lub marszo, sama Ana nie może się zdecydować. Zapewne gdyż na oko nie ma takiego słowa. I prawie że masz rację, śmieje się Ana, bo to oznacza marszałkowie, a przecież zazwyczaj jest tylko jeden marszałek. Prawda to Roman? Ana się zna na wszystkim, ale w wojsku, woju w antologii, przecież nie była, co? Ale serwisy rządzą się, zupełnie jak marszałkowie, swoimi prawami, i ten się zwie właśnie tak. Nie od dziś się tak zwie, bo od czasów króla z poprzedniej epoki, czyli Leopolda. Pierwszego nawet, co daje nam już co najmniej dwa wieki wstecz, albo i dwie ery. Od dziś. Dla serwisu to niemało, sądzę, ale wiem już od Martinów, że wojny tu nie było prawdziwej, jak u nas w okolicach Łap, to i bomby nie spadały i nie biły skorup na mniejsze skorupki. To i stoją te serwisy i tylko kurz się zbiera. Na marszałkach.
Ale marszałki zostały niedawno odkurzone, albo zostali odkurzeni, bo się zjawili Chińczycy. Owszem, żadna nowina, nie od dziś tu są i wszędzie indziej zresztą też, ale tym razem przyjechali tylko na krótko, a nie z inwazją. Ważniejsi tacy. To nasi król i królewna polska się postawili, gość w dom bóg w dom, wiadomo, i zaprosili ich na kolację. I powstał problem, szkopuł taki, bo okazało się, że Filip i nasza Matylda nie dorobili się jeszcze własnego serwisu, co dziwi niezmiernie, bo w końcu ślub brali, to chyba goście nie przyszli z pustymi rękami. Nie wiem do końca, jakie tu są zwyczaje, czy Sanżil, czy Laken, zdaje się jedno bagno, ale na darmochę nie wypada wpaść, co by to się tylko najeść, tak tylko mówię. A jak wiadomo, w Laken dobrze karmią. Nie wiadomo czym, to tajemnica państwowa, jak pisałam, ale dobrze. Z tych serwisów niedzisiejszych. Skąd one? Pewnikiem z demobilu. Tak się nazywa stare odkurzone dobra, w tym dziadka z wermachtu, o ikle ktoś ma, pamiętam z prasy.
Ksenia, ale bredzisz. Strumień świadomości. Doucz się historii dziewczyno, kręci głową Ana.  Z zazdrości, nic o celebrytach nie wie, odkąd postanowiła nie pudelkować. Bo żeby to tylko z Leopolda pierwszego, po rzymsku I, karmili, to jeszcze. Ale tu i Leopold drugi jest w użyciu. Już nie na talerzach, lecz na solniczkach, pieprzniczkach, talerzach do owoców i cukierków. Nawet nie wiedziałam, że coś takiego istnieje, znaczy się nie Leopold jeden czy drugi, bo oni już nie istnieją, o czym też zresztą nie wiedziałam, tylko takie zastawy specjalne pod inne rzeczy niż mięso czy zupa.
Do cukrów i fruktów, przypomina sobie Ana. tak pisano kiedyś o słodyczach, w kuchni prawdziwie staropolskiej. Weź kopę jaj i te sprawy. No weź, a najpierw je znajdź, przydźwigaj i nie stłucz! Choć dziś wszystko autem. Goście na ślub królewny też pewnie autem jechali, to i serwis by dali radę wwieźć. Ale poskąpili, i teraz Filip z Matyldą mają szkopuł, problem taki, bo muszą jeść na talerzach z literami A i P. Co podobno oznacza Alberta i Paolę. Nie Paulinę, tylko Paolę. Włoszkę, jak niesie wieść gminna. Co ona tu robi, nie tylko na talerzu, ale i na Sanżilu oraz Laken, to nie wiem. Podobnie jak Albert.
Myślę, że Matylda i Filip nie mogą się doczekać zmian. W postaci nowych liter na swoich talerzach. By u siebie się poczuć trochę. Po pańsku rozlokować. na moje oko to jest nawet większe niebezpieczeństwo dla państwa niż zdradzenie jadłospisu kolacji. Bo król, a nie daj Boże królewna, może się z tej sromoty rozchorować. Albo jedzenie może im w gardle stanąć. Albo apopleksji dostać, albo innej królewskiej choroby, jak to spod ziemniaka, pardą, kartofla albo jabłka ziemnego lub ziemistego, nagle wychynie LI.  LII. AP. PA. Smacznego.

Thursday 3 April 2014

(160) grzebień na świeczniku

No to bym się wybrała faktycznie! Jak pszczółka za morze, nie przymierzając. Już już wyszłam z domu, jeż był w ogródku i witał się z gąską, a tu spada na mnie wiadomość, że znów nie zwiedzę laken. Bo kolacja się zapowiedziała. I o nie byle jaka. Międzypaństwowa, a wręcz międzykontynentalna.
Ana Martin radzi, by jednak napisać, że nie zwiedzę pałacu w Laeken, czyli krolewskiego, czyli pieknego, czyli starego. Ana mówi, że laken samo niewiele ludziom mówi. A powinno! Bo jeśli jest miejsce na Sanżilu, gdzie warto zjeść, to właśnie tam.
Pałac laken nie jest na Sanżilu? Pierwsze słyszę. To gdzie jest? W Laeken? Czyli co to?Dzielnica? No wiecie co, żeby król nie mieszkał w centrum, to już naprawdę przechodzi ludzkie podejście. nawet jeśli historia uczy, że króle kiedyś nie byli takimi zwykłymi śmiertelnikami, tylko bogami, to boskie pojęcie to też przechodzi. Zresztą on i tak mieszka na bazarze, sama widziałam, a do laken tylko jeździ jeść. Źść, to słyszy obcokrajowiec w jeździ zjeść, założę się o kolację.
Kolacje jedzą sobie w laken niczego sobie, faktycznie na ludzkie jadło to nie wygląda. Co do potrwa, to zresztą nie jestem pewna, podobno jadłospis o zagranicznej nazwie meni jest tajemnicą państwową.  Za to zastawa i stoły nie. Tak więc na ten wieczór, kiedym to się prawie wybrała na zwiedzanie, zamiast mnie przy stole zameldowali się Chińczycy. Prawdziwi i oryginalni, przybyli z innego kraju oraz kontynentu, znaczy się w skrócie z Chin. Wiadomo, że tam mieszka bardzo dużo ludzi, więc co się dziwić, że przygotowano dla nich grzebień. Bo jak inaczej zmieścić te miliardy? Tylko grzebień nas uratuje.
A właściwie stół w kształcie grzebienia. Ha, widzę go oczami duszy. Czy oczyma? Ma część honorową - to to, za co trzymamy grzebień. Do niego dostawiamy 10 małych stołów. To są zęby grzebienia. Trochę ich mało, fakt, ale są też takie grzebienie do czesania włosów po basenie, Ana miała w czasach, gdy używała grzebienia, czyli dawno. Ale on u nas jest nadal, tylko tym razem jako zabawka służąca do czesani wszystkiego.  Przynajmniej wiem, o co chodzi z tymi stołami.
Spokojnie, wiem, że to niełatwe do zrozumienia dla zwykłego śmiertelnika, więc dla ułatwienia donoszę, co w laken dostawiono w charakterze ułatwiaczy. Na tym grzebieniu. Mianowicie - świeczniki. Łatwe zadanie to to nie było, co do tego mam pełną jasność umysłu.
Kto to zresztą widziała, świeczniki na grzebieniu. Owszem, zdarza się, że ktoś lub coś jest na świeczniku, ale żeby to świecznik na czymś? I to od razu na grzebieniu. A i to nie jest wcale największą niespodzianką. Bo do tego wszystkiego te świeczniki nie są zwykłe, tylko ze srebra. Masywnego. To ja już se wyobrażam, ile to wszystko waży, skoro jest ich raptem 6. Słownie sześć. Znów szść.
I tylko podziwiam, że się nie zawali! A ważyć musi pewnie z tonę, albo i dwie. Czy dwa? Bo nie sześć jednak. Tony czy tomy? Skąd oni na to wszystko mają? Przecież to się chyba czyści latami, skoro na jedną jedyną łyżeczkę Any zszedł czy zeszedł mi kiedyś cały dzień. Na to czyszczenie. Znów czszcz lub czść, jak kto woli lub umie. Umi.
Zaraz zaraz, podpowiada Ana, nie sześć świeczników, co daje szśćś, lecz siedem, co daje szśćśś w wymowie, bo w pisowni zdecydowanie nie. A gdzie ten siódmy? Tu, pokazuje palcem. Na jednym z zębów grzebienia. Co to może oznaczać, zastanawiamy się. Mam! znajduje Ana. Bystrzacha z niej. Stoi na zębie, przy którym zasiądą wysocy dygnitarze dworu belgijskiego. Hmm, czyli kto? chcę wiedzieć. A licho wie, macha Ana ręką. Pewnie jakieś barony, hrabiątka i tym podobne tytuły. Nic nieznaczące i niewiele warte. Też mi coś, obraża się Ana obrazowo na wyższe sfery.
Może i niewiele warte, ale jakie musi być piękne! Wyobrażam sobie jeszcze raz oczyma i oczami duszy, rozmarzając się zarazem. Ach. 65 metrów stołu honorowego - rączki grzebienia, gdyby miał rączkę. Na 50 gości. Ponad metr na osobę. Dużo! 10 zębisk po nie wiem ilu gości, ale łącznie 170 osób. Na stole sześć świeczników. I jeden gdzieniegdzie zapodziany. Siedem więc. Pomiędzy nimi kwiaty. Góry kwiatów. Ach. Róże, gerbery, anemony i do tego viburnum. wszystkie na miejscu wyrosły, w laken, a gdzieżby.
Ana też nie wie od razu, co to viburnum, choć niby wie, jak to ona; zapyta znajomej pani od biologii. Kaliny. Ale póki nie ma odpowiedzi, coś mi to lub ta lub ten wiburnum spokoju nie daje. Obawiam się jakichś wibracji, kręcących się stolików i obrotów latających talerzy, a zawirowania historii nigdy nie są pożądane, szczególnie w czasie jedzenia. Mogą się odbić. To nie mogli dać na stół swojskiej kaliny?

Wednesday 2 April 2014

(159) pe-el 37,4

Nie znałam Romana z tej strony. Że motory, to owszem. Że rowery, także. A nawet że małe dzieci w postaci Iwonka. Ale że na poważnie zainteresuje go demografia? I to od razu zagraniczna?
Chodzi o tych Polaków, co jest ich mniej niż Rumunów, nie mówiąc o Bułgarach, ale tych wiadomo, łanmiljon. Rumunów mniej, pisałam, nie dociągają do setki. Dokładnie brakuje im 73 tysiące. Ale Polakom na Sanżilu, jak wynikło z badań, jeszcze więcej. I tego Roman nie może pojąć. 
Jako to, Polaków jest mniej niż 27 tysięcy, chodzi i powtarza? Co oni plotą w tym instytucie, oburza się patriotycznie. To absolutnie niemożliwe. Przecież już lata temu mówiono, że znad Wisły i okolic najechało na Sanżil blisko 100 tysięcy osób. Że to jak małe miasto w mieście, a nawet niemałe. Ksenia, chyba coś źle wyczytałaś. Albo oni źle liczą, albo Polacy się chowają. Choć nie muszą już wcale. Nie rozumiem, co to za fałszywe liczby? Czyżby celowe fałszowanie historii? Kwiecień się zbliża w końcu, nieładnie to pachnie, czy on tak serio czy serjożnie?
A bo to pierwszy raz w historii Polacy maja pod górkę? kątempluję filozoficznie, by go jakoś wesprzec w patriotycznym zrywie. Nie na co dzień go mamy. Często ojczyzna jest u nas krytykowana na nie, oj często. Trochę jestem za, a trochę nie. Choćby demograficznie.
Polacy na pewno u nas są. Widoczni mniej lub bardziej. Bardziej to pod sklepe. Czasami ich widoczność wręcz przeszkadza. Nawet jednego znajomego ostatnio pobili w ramach międzynarodowych wojen o kontrakty w budownictwie. Na noże. Aż wyjechać musiał! Do siebie. Takie czasy i takie wojny. Nie jedni Polacy cierpią demograficznie.
Za to w ogóle i całości Brukseli dobrze się dzieje. Rozwój na całego. Przybyło 1,2% społeczeństwa na plus znaczy. Bruksela wygrywa z resztą Belgii, i to trzy razy do przodu. O głowę bije ich, a nawet o 3 głowy. Cudzoziemskie zapewne, ale cóż, takie czasy, nie tak się dla ojczyzny poświęcano. Najwięcej nowego zauważono w komunach na zachodzie i północy. Fakt: co wyjdę na ulicę, to coś nowego widzę u siebie. Lub kogoś. U nas pod domem nawet. To nowe jest polskie, marokańskie, włoskie i nie wiadomo jakie. Małe nowe się rodzi, stare dojeżdża i zostaje. Jak ja np. Na przykład w rozpisce, bo przecież nie enpe. Ani pe-el. Już nie. Teraz be-e.
Wyjeżdża za to stare miejscowe. Belgijsko-brukselskie. Be-e-bru. Na peryferie, jak tu pięknie napisali. Młodzi dorośli z dziećmi, tak się to nazywa fachowo w psychiatrii. Ale mimo że młodych ubywa, Bruksela nadal najmłodsza w okolicy! Beneluksowej. Średnio ma się tu 37,4 lat. Starsza jest Walonia. Niby niewiele, ale w wyścigu do młodości liczy się każdy miesiąc. Tam mają średnio 40 lat i 6. Miesięcy oczywiście, a czego. Za to we Flandrii, najstarszej, piękna okrągła cyfra 42. Też młodzi, choć w porównaniu do mnie i tak starzy. Wszystko jest względne.
A w Brukseli mają łanmiljon. Ponad. Dokładnie łanmiljon i sto. I co trzeci z nas i od nas nie pochodzi stąd, tylko z zagranicy. Najwięcej z Francji. Potem mieliśmy być my, najprzeróżniejsi nasi z pe-el i gdyby nie ci Rumuni, to by wyszło na Any, bo by było tyle lat i pochodzenia, co ma ona. Peel 37,4. Równo. A tak jest nie do końca.. Znak? Czasu na pewno.

Tuesday 1 April 2014

(158) łanmiljon

Są piosenki, które nie wychodzą z głowy nawet po latach. I rymy. W moim przypadku te z cyframi. I choćby przyszło tysiąc atletów, przykładowo. Nie wiem, gdzie to słyszałam, ale chodzi i chodzi mi po mózgu. Chyba z radia.
A mi z kolei nie może wyjść z głowy: 101 Bułgarów, śmieje się Ana. Ale to akurat nie piosenka, tylko nazwa zespołu. Nigdy nie słyszałam, przyznaję. Bo to nie z Twojego pokolenia, tłumaczy Ana. Skończyli działalność, zanim ty się pojawiłaś, chyba jeszcze za komuny, co Roman? Może. Z tym że Bułgarów było milion Ana. Łanmiljon, tak to czytali w trójce. I to nie była empetrójka, Ksenia. Nie wiem, nie liczyłam, wiem tylko, że pamiętam nazwę, i to źle, a nie znam ich żadnej piosenki, wspomina Ana. Ale nazwa fajowa. I na pewno nie pochodzi od miliona Bułgarów męskich, bo była tam chyba tylko jedna Bułgarka. Fiołka się zwała chyba.
Bułgarska fiolka, też mi coś. Ale co do liczb, to fakt, że łatwo je zapamiętać, potakuje po polsku Ana, nie po bułgarsku, gdzie wiadomo, wszystko na odwrót, nawet potakiwanie jest przeczeniem i wicewersa, przeczenie potakiwaniem. Chyba?
Na przykład tu widzę ładny numer 27 tysięcy. Zapamiętałam ostatnio. Duuuuzio, jak mawia Iwonek, choć nie tyle, co łanmiljon. Ale nie każdy naród poszedł w miliony. 27 tysięcy -  tylu mamy Rumunów w Brukseli. To o ponad 930 tysięcy mniej, niż łanmiljon. Ale i tak sporo. Do tego pierwszego kwietnia. Ale łan! Ohoho! 
Rumuni sklep krajowy ogólnospożywczy mają jednak tylko jeden, dziwię się. Na Waterlo, niedaleko diwidi i letycji. Zresztą diwidi też w nim mają. Letycja jakaś miejscowa sprzedaje. Miejscowa rumuńska. Swoje własne wyroby i diwidi też. Do tego ciasta i galaretki w kolorach tęczy, które kiedyś skusiły Stefana. Zjadł całe pudło, a my wraz z nim, wspomina Ana. Ale dziś nas wzięło na przeszłość, chyba przygrzało. Takie galaretki były w Polsce za czasów łanmiljona Bułgarów, ale wtedy ich nie jadłam, Ana odpada w marzenia; dopiero na rumuńskie padło, i to na Sanżilu, by było ciekawiej. Ale i bardziej światowo, myślę sobie w cichości ducha.
Ale jak ci wszyscy Rumuni radzą sobie z jednym sklepem, to dopiero pytanie? Przecież w naszych własnych jest zawsze tłum, czy to Adrian, czy Paweł, a nawet supermarket w byłym sitroenie, który właśnie był odkrył Roman. O nazwie koksinel w wymowie, choć rysunek przedstawia biedronkę. A Rumuni nic tylko ciasta i ciasta, zagryzane galaretką. Przecież na takiej diecie długo się nie pociągnie.
Widać im służy jednak, na to Roman. Bo te 27 tysięcy oznacza, że wskoczyli na 4. miejsce w Brukseli. Oficjalnie. W spisie. Ale to nie njus żaden jak dla mnie. Bo njusem jest to, że Polaków przeskoczyli! Skandal się zrobił, a i tak jest mały, bo Rumuni i Polacy w drogę sobie na wszelki wypadek nie wchodzą i na wszelki wypadek zamieszkali w innych dzielnicach. Nasi wiadomo gdzie, a Rumuni w liczbie 27 tysięcy - na Sanżosie. Co nie oznacza Sanżila o innej nazwie, tylko inne miejsce gdzie indziej, mimo podobnej nazwy, tu się zgodzę. Daleko dość i dobrze! Niech tam zostaną.
Da się zauważyć tych Rumunów, mimo że tylko jeden sklep. Bo ze słuchaniem gorzej, język mają jakiś takie nieswój, ni to zając, ni wydra, ni włoski, ni polski. I nie z ziemi włoskiej, choć Ana twierdzi, że tam ich powoli więcej, niż u siebie na Podkarpaciu. Teraz panoszą się jak paniska normalnie na Sanżosie. I nie tylko! Bo rozpychają się w kulturze! Światowej! To ci dopiero. Niesłychane. Ledwo się dowiedziałam, że tu ich tylu, już zdobyli główne nagrody na festiwalach. I tyle tych nagród, że aż musieli blisko Sanżila zorganizować im festiwal. Od razu na bazarze, w centrum, tam gdzie przemawiał Obama. Jest tam też takie muzeum. To raczej coś znaczy o ich poziomie, myślę sobie, no raczej. Tylko gdzie oni na straganie ekran ustawią dla tych 27 tysięcy, co chce być łanmilonem?