Sunday 24 February 2013

(46) wesele

Że też czasami człowiek musi wyjechać z Kraju, piszę wielką literą, bo zauważyłam, że wśród co poniektórych kręgów zapanował taki piękny patriotyczny wtręt pisania z dużej właśnie, że też więc trzeba się ruszyć na Zachód, by zobaczyć, że cała polska tradycja, o której tyle słyszałam, warta kilku kłaków. Jakich kilku kłaków, zaśmiewa się Ana, no, ja na to, mówi się przecież, że kilo kłaków warta, to jak jeszcze mniej, to kilku można chyba napisać? Cha cha, ona na to, funta kłaków, mówi się, skąd wzięłaś kilo? Choć to równie bez sensu, przyznaje. Sami widzicie, co robi z człowiekiem konfrontacja z tradycją, nawet Ana łagodnieje. Wszystko za sprawą wesela zagranicą, i za granicą też, na które udaliśmy się całą gromadą, a Roman twierdzi wręcz, że tabunem cygańskim. Czyli ja, Roman, Ana, Iwonek, wózek, zabawki, mata, walizki i stare gazety, bo podobno za granicą takie czytają, Ana też w sumie, całe życie wzdycha, że opóźniona, a Roman śmieje się z niej, że nonstop tylko coś komuś wysyła.
Nie tabunem żeśmy pojechali, tylko taborem, i jeszcze chciałam przypomnieć, Ksenia, że pisownia wielką literą jest równie bez sensu w przypadku kraju, co funt czy kilogram kłaków, kończy Ana i wściubia nos w książkę, da mi spokój, czy nie? Chciałabym opisać w końcu, co to się działo na tym weselu. Po pierwsze: wesele bez ślubu to już dostateczny szok, ale okej, rozumiem, że był wcześniej, przynajmniej stały jakieś fotosy, a na nich faktycznie ta sama panna młoda i ten sam pan młody, co prawda poznać niełatwo, bo ona na czarno, a on na szaro. Jego to jeszcze można zaakceptować, ale kto to widział, by do ołtarza iść na czarno? Aaaa! Zaraz zaraz! Teraz rozumiem - oni w ogóle nie byli u ołtarza! Dlatego były piękne kolorowe dekoracje, błyszczało się na bogato, drewno na ścianie też, jakby konfesjonał stał, ale to boazeria, a księdza nie dojrzałam. Och, to wszystko zmienia, i sprawia, że oto byłam na świeckiej zabawie! Uff, nawet mi ulżyło, nie było na niej bowiem nic, co powinno być na normalnej imprezie. Widać u świeckich tak jest.
Ani jednej butelki wódki. Piwa też nie, za to jakieś bąbelki, ale nie champan, tylko coś włoskiego, takie gorsze niesłodkie dorato w brzydszej butelce, wcale nie odświętnej, aż dziw, że im się nie pomyliło z innym alkoholem, jak kupowali, wyglądało tak niepozornie, jak, nie przymierzając, jakieś wino półsłodkie zupełnie. Do tego woda, sok i wino właśnie, ale bardzo niedobre, wytrawne to się chyba nazywa, bez cukru. Dobrze nawet, bo pić nie mogłam, Iwonek się niepokoił nadreprezentacją osób chcących go poznać, oraz dzieci w swoim wieku, co go mocno dziwiło, przynajmniej tak mi się wydaje, bo kto tam wie, co on myśli i czy myśli w ogóle.
Jedzenia mało. Rozumiem, że tu to nie Polska, gdzie postaw się i zastaw się, ale stanowczo za mało w stosunku do picia. Znam się na tym: najpierw wszyscy niby przyszli tylko pogratulować, ale jak już napiją się choćby dukato, od razu ruszają na szwedzkie stoły. A tu nie można powiedzieć, by było coś, co się nadawało na podwaliny pod alkohol. Takie małe śmieszne jedzonka z Włoch chyba przywiezione, dobre to, ale śmiechu warte w konfrontacji z alkoholem. Wiadomo, że na Zachodzie pić nie umieją, to i nie wiedzą, że musi być tłusto, a nie dietetycznie i zdrowo! Wszyscy jedli więc szybko i dużo, a to i tak na żołądku nie zostawało, więc dopychali deserem, kórymi zawiadywał bardzo stanowczy kelner. potem był mniej stanowczy, jak też sobie coś tam łyknął, ale na początku złowieszczo na mnie łypał okiem, może dlatego, że nie mam zagranicznego akcentu, ale tyramizu w końcu wydębiłam. Dobrze, bo byli tacy, co się obeszli smakiem. Efekt: po godzinie nic nie było, tylko takie kwadraciki z bułek, na sam koniec poszły do kosza, a szkoda, można było ptakom wystawić, akurat śnieg spadł, 354 sikorki by się ucieszyły. Potem się zastanawiałam nawet, czy niektórzy goście nie poszli aby do pobliskiego kebabu, tak szybko wyszli. My zresztą też, bo Iwonek chciał, z tym że nie na kebaba, tylko na mleko, a przynajmniej to dostał.
Co do gości, sami obcokrajowcy. Znaczy się, było trochę naszych, z Polski A i B, wymieszani solidarnie, ale i tak tacy nasinienasi, bo zagraniczni już, nie wiem sama, jak ich liczyć. Języków tyle, że nie sposób spamiętać nazw, zrozumieć, w jakim i do kogo akurat mówią, szum i blebleble, głowa puchnie, naprawdę się cieszyłam, że cały czas trzeba było kołysać Iwonka, który na to z kolei błebłebłe, znajomie polsko, więc usiadłam sobie z nim w kątku i patrzyłam na ten zagraniczny świat. Ana w swoim żywiole, gada ze wszystkimi naraz i też we wszystkich językach, ale i tak mniej niż kiedyś, bo jednak przypomina sobie, że jest dziecko. Roman też po swojemu, bardziej statecznie niż Ana, ale ucieszony, że chwalą syna, wiadomo, dom, syn i drzewo to podstawa. Koleżanki fajne i ładne nawet, ich faceci w większości tacy sobie, to dobrze się składa, że zajęci. Panna młoda, albo weselna, wypadałoby napisać, szczęśliwa, zrobiona na szaro. Pan młody gania z obłędem w oku, zawsze jest tak, że najmniej nabawią się organizatorzy, by się nabawić, trzeba iść na przyjęcie do kogoś.
Dopytam jeszcze Martinów, co trzeba napisać do proboszcza, by zezwolił na świeckie wesele. Oni też takie mieli, gdzieś pod miastem, lata temu; Ana miała białawą sukienkę w czarne kropy, jak krowa trochę, na mój gust. Jam bardziej stonowana i w sumie też bym tak chciała wystapić na szaro, to by dopiero była sensacja na fejsie w Łapach i może nawet całej ścianie wschodniej.

Wednesday 20 February 2013

(45) śnieg

Wydawało mi się, że jak już napiszę o różnonarodowych fryzjerach na Alsębergu, zgodnie, bez urazy do sąsiada, tnących włosy głównie swoich pobratymców, to już nic mnie nie zadziwi pod względem brukselskiego współżycia takich różnych. A jednak! Bo spadł śnieg. Na moje oko to żaden śnieg nawet, ale Ana Martin, na co dzień alergicznie reagująca na typowo polskie, jak twierdzi, namolne wpatrywanie się w prognozę pogody, analizowanie jej, przewidywanie, snucie się od okna do okna z pytaniem, czy będzie padać, a może nie i ile jest stopni w cieniu a ile w słońcu - tak więc ta delikatna w tym zakresie Ana zdołała jednak zainteresować się sytuacją atmosferyczną na polu, jak wtrącił po swojemu Roman, i stwierdziła zadowolona, że jak na Belgię to nawet całkiem całkiem napadało. Między nami - jak kot napłakał, albo narobił nawet, skoro to zostaje, a nie ulatnia się, ale zachowałam to dla siebie, w końcu dałam dyla do Łap zeszłej zimy, nie chciałam się przypominać.
Co to za śnieg, spod którego prześwituje chodnik? Bruksowany do tego? Brukowany, poprawia Ana, to przecież nie od Brukseli, Ksenia. Popytam potem, od czego, nie będę ryzykować, w końcu już jedną alergię Any sprytnie ominęłam. Prześwituje, wychyla się przez okno Ana, bo solą posypali od razu nocą, to stopniał, zjawisko biochemiczne chyba jakieś; uważaj na buty, jak będziesz szła na spacer, bo będziesz płakać, kończy złowieszczo Ana, a my z Iwonkiem hop na dwór/pole. Co jak co, ale taki śnieg to Polce B, i A też moim zdaniem, w ogóle nie straszny.
Poszliśmy do parku. Wózek toczył się nawet lepiej, niż zwykle, bo śnieg wyrównał wertepy i wykroty oraz dziury i koleiny (Ksenia, trzy możesz skreślić, poucza Roman, ale ja zostawiam, uczę się wieczorami technologii), co już było przyjemnym zaskoczeniem. Ale oczy wybałuszyłam dopiero, jak doszłam do górki. Co tam się działo! Normalnie jak bumcykcyk na głos opowiadałam śpiącemu Iwonkowi, bo wyjść z podziwu nie mogłam, na czym te dzieciaki tu jeżdżą. Powiem jedno: na stu jeżdżących może jeden miał sanki, albo jedna, i na pewno ten mały ktoś pochodził z Polski, jak to na Sanżilu i Foreście częste. Reszta, czyli 99 osóbek - zjeżdżała, na czym się dało, czyli głównie na białych workach od śmieci (tych obowiązkowych, jak nie wierzycie, że coś takiego istnieje, spytajcie Any), szufelkach, tornistrach, kartonach i sama nie wiem już nawet czym. I jak daleko jechali! Do samego pola do petanka, gry takiej nudnej, czyli ho ho! 
Stałam i stałam, aż doszła do nas Rita ze Stasiem. Staś starszy, to i ma sanki, wiadomo - Polak, mimo że z zagranicy. Oczy mu się śmiały do innych dzieci. Te z kolei - zupełnie jak ci alsęberscy fryzjerzy, wszystkie nacje razem! Fajnie to wyglądało, taka zgoda ponad podziałami. Wiadomo przecież, że niezgoda rujnuje, a zgoda buduje, więc liczę, że może i ja coś uszczknę z tego wielokulturowego garnka narodów? 
Dobra, powiem tak: na górce kogoś poznałam. Ten ktoś był z dwójką maluchów - i ani on, ani one, nie były z naszego kontynentu, wiecie chyba, o co mi chodzi, znaczy się - z Afryki byli. Jacy ładni jednak! Jak się pięknie odbijali od skrzącego śniegu! Tato najładniej. 
Numer już dałam. Zobaczymy dalej. Siadam do francuskiego, arabskiego i technologii.

Friday 15 February 2013

(44) igreje

Idąc Alsębergiem, zawsze sobie myślę, że chyba nie ma w Europie A drugiego kraju, gdzie na jednej ulicy sąsiadują ze sobą fryzjerzy: arabski, brazylijski, portugalski i polski. Polski to Marzena, arabski to chez Mohammed, a dwa pozostałe to homens, mulheres i czasami trzecie słowo a la kreatura, tylko że przez małe "c", bo to słowo zagraniczne. Ma to wpływ na to, kto mieszka na ulicy i wicewersa, jakby nie było kilentów, to fryzjerów też nie, bo kto by z nimi rozmawiał w tych wszystkich językach, które nie są belgijskim? Podaż czyni w końcu popyt, uczyli na wosiu.
Dobra, Ana Martin już patrzy krzywo, więc uściślę, że fryzjerzy nie sąsiadują ze sobą bezpośrednio, mogłoby to być niebezpieczne, rozdziela je nasz swojski Adrian, kilka pustostanów oraz dziwnych sklepów z napisem igreka, ale i tak salony są na tyle blisko siebie, że prowadzam tu wszystkich gości z Łap, by się osobiście zdziwili, jak to wygląda ten niby poukładany i czysty Zachód. Tyle się latami słyszało o porządku, wycinało z katalogów kolorowe fotografie, uczyło od starszych, jak to tu po niemiecku mówią i zamiatają ulice, a tu klops. Klops i kupy psie wszędzie, dodam jeszcze.
Ksenia, nie igreka, i nie sklepy, tylko igreźa i są to kościoły. Poza tym nie pisze się igreźa, słuchaj mnie, a nie uśmiechaj pod nosem, zauważa Ana, to się pisze igreja i oznacza kościół właśnie. Po jakiemu? Po portugalsku. A po brazylijsku jak to by było? Też igreźa, a może igreża, śmieje się Ana. Ale przecież Brazylia jest w Afryce, a Portugalia w Europie? W jakiej Afryce? No, ciemnoskórzy Afrykanie tam wchodzą, do tych kościołów, mówię. A co miałaś z gegry? Z geografii, podpowiada Roman, może w czasach Kseni nie mówiło się już gegra, Ana, poważnieje. No dobra, co miałaś? Nie miałam gegry, skończyła się się w gimnazjum, aha! No tak, biednaś, to ci podpowiem, że Brazylia leży w Ameryce i mówią tam po portugalsku, a czemu, to już doczytaj, wzdycha Ana.
Fakt, że na Alsębergu portugalskiego źźźźźź słyszy się od groma, ale dobrze, przynajmniej nie ma dominacji jednego języka. No i jednej wiary, jak widać, to przecież niemożliwe, by te sklepy to były kościoły; ale są, kłóci się Ana; nie chcę tego słuchać, Ana naprawdę się kiedyś doigra, a może nawet doigreja. Warto by było, napiszę od serca, choć nie należy być mściwym w stosunku do nikogo, nawet największych niedowiarków
Ana i Roman to bezbożnicy, wyduszę to wreszcie, szczególnie ona, i go przekabaca, i to nie tylko względem naszego kościoła, prawdziwego, mówiąc szczerze, ale i każdego innego; w cuda nie wierzą, nawet w te udokumentowane. Ale powiedzieć otwarcie, że te sklepy to kościoły? Czyli jak, kościół nie musi stać osobno, z krzyżem, może być parterem mieszkania? I są tam  kobiety? Oj ta Ana...
Tak jest, Ksenia, potwierdza Roman, stając jednym frontem ze swoją żoną (urzędową, to bo ja wiem, czy się liczy w ogóle). To są kościoły, bo tak już w Belgii, a więc i na Sanżilu jest, że nie ma przymusu. W Polsce nawiasem mówiąc też nie, wtrąca z przekąsem Ana. Zostaw Ksenię, uspokaja ją Roman, ale ja już idę dalej: czyli jak, w katolickim kraju już nie wolno dominować katolikom? Nie tylko nie wolno, ale i kościoły im pod nosem stawiają, zamaskowane jakieś, by się łatwiej wynaradawiać z wiary? Oj, gdybym to ja wcześniej wiedziała, w życiu bym tu nie przyjechała, a nawet jakbym jednak przyjechała, to nie zgodziła na służbę u Any...
Ksenia, codziennie to czytasz i mogłaś wcześniej spytać, ucina Roman. A tak - trudno. Ale powiedz sama, co ci szkodzi, że te kościoły są po prostu? Między fryzjerami i sklepami mięsnymi? No co? No nic, ale głupio tak. Co głupio? No że nie widać księdza. Bo może go nie ma? Kościół bez księdza? I tym pytaniem rozbrajam Anę Martin, po swojemu macha ręką i idzie oporządzać z kupy kolejnego bezbożnika Iwonka.

Thursday 7 February 2013

(43) dziecko z probówki

Gdybym była uważała na chemii w podstawówce, to może lepiej bym na tym wyszła, niż na Brukseli. O życiu bym coś wiedziała. Ksenia, czas zaprzeszły ci wyszedł, skąd ty to znasz w ogóle? dziwi się na gorąco Ana Martin i spogląda na mnie z zadowoleniem. Czas jaki? Zaprzeszły, powtarza, tak jak napisałaś w pierwszym zdaniu, podgląda znowu. Nie znam i nigdy o tym nie słyszałam, niepolski jakiś widać, a bo co? Bo napisałaś, jakbyś całe życie go stosowała, śmieje się Ana, i dodaje: brawo! Nie muszę chyba przypominać, ile znaczy taka pochwała w ustach Any wszyscy, których kiedyś spotkał ten zaszczyt, wiedzą, że nie łatwo zasłużyć.
Ja o tej chemii, bo dziś zawstydziłam się, żem naprawdę niedouczona. Idę sobie po parku na Midach z Iwonkiem, patrzę: nasze dzieci, w sensie nie nasze, domowe, anino-romanowe, tylko nasze, łapsko-brukselskie, mówią do siebie naraz po polsku i francusku, ale ubrane jakoś tak znajomo. Podchodzę, wiem już, że instynkt mnie nie zawiódł, Polska B i A chyba też grają w nogę, już chcę kibicować i pokazać Iwonkowi, co go czeka za kilka lat, a tu słyszę: dziecko z probówki! dziecko z probówki! drą się do siebie maluchy. Odwracam się, rozglądam i szukam tego dziecka, i nic mi się nie kojarzy. Widzę za to, że jeden chłopczyk jakoś zmarkotniał, wziął swój plecak i wyraźnie nie chce być dzieckiem z probówki. Co robić? ha, ale zagwostka! Smutno mi się zrobiło, że nie umiem pomóc. Z różnych powodów: raz - że nie lubię smutnych maluchów, dwa - że nie pamiętam dokładnie, co to ta probówka. Znaczy się: świta mi, że chemia, ale co ma dziecko do probówki, to jak piernik do wiatraka czy kwiatek do kożucha.
Znowu mieszasz porzekadła, Ksenia, śmieje się Ana. Znalazła się; ciekawe, czy ona wie, co to dziecko z probówki i do czego to przyrównać? Zagnę ją, sobie myślę, niech poczuje, jak to jest, ale z Aną - sami wiecie, nie jest łatwo, zawsze znajdzie odpowiedź, nawet jak nie ma pojęcia, o co chodzi; tym razem jednak wie naprawdę! Ksenia, przecież ty masz tylko jakieś śmieszne dwadzieścia lat, a gdy się tak mówiło, to ja miałam nie więcej niż dziesięć, tak więc skąd znasz to przezwisko? dopytuje zaciekawiona i odwraca się do Stefana. Stefan, a u ciebie pod trzepakiem też się tak darło? Pod jakim trzepakiem, Ana, na to Stefan, u nas się to nazywała klopsztanga...jasne, że tak! Ksenia, czyli ja, nic nie rozumiem, i nie wiem doprawdy, dlaczego Stefan mówi na trzepak nie po polsku, ważne jednak, że i Stefan zna powiedzenie "dziecko z probówki", proszę, że też ja myślałam, że on młodszy? Chociaż łysieje, fakt, to musi mieć co najmniej trzydzieści trzy...albo i więcej! 
Stefan rozczula się nagle na wspomnienie lat 80., młodości swej (no no Ksenia, dzieciństwa, już nie przesadzaj, grozi mi palcem), zdejmuje zaparowane okulary, więc wykorzystuję moment słabości, by dopytać, co to właściwie znaczy z probówki? A on na to, że inwitro. Ja oczy w słup, wybałuszam je, bo inwitro to przecież coś, czego w Polsce A, B i pewnie tej stefanowej nie ma, to znaczy podobno jest, ale nie na legalu, jak stałka na przykład, i stąd nie znam szczegółów. Skąd miałyby więc wiedzieć o tym, kto jest w probówce, a kto nie, dzieciaki w parku? Które najwidoczniej w probówce nie są? I w probówce czy z probówki, skoro in to po angielsku w, i po niemiecku też, zdaje się? Czy my wszyscy się z niej wzięliśmy?

Sunday 3 February 2013

(42) nie gęsi

Maturę napisałam, nawet jeśli zdawałam ją po czasie, czyli zaocznie, czyli dalej - można by powiedzieć, że tylko przyszłam i odhaczyłam wzrokiem. Nic takiego, przygotowałam się porządnie, jak kazali, do testu, prezentacji, na pamięć wykułam cytaty, odklepałam i papier jest. Wiem stąd też, że Polacy nie gęsi i swój język mają, co metaforycznie można przenieść na inne warstwy życia, np. wyżyny sztuki. Takim trikiem poetycko-dramatycznym posłużyła się przynajmniej dziś Ana Martin, mówiąc o wystawie zdjęć, na którą karnie pomaszerowaliśmy. Do tego stopnia, że aż musiałam odpuścić kościół, bo expozycja czynna do 13 tylko, ale chyba mi ujdzie na sucho w konfesjonale, w końcu to był cel wyższy, na moje niezwyczajne artyzmu oko można by nawet powiedzieć, wyżyny wyższej półki, to i na górze zrozumieją.
Za to "x" w expozycji to niziny ortografii, podśmiewa się Ana. W ojczystej polszczyźnie nie ma takiej litery, upiera się swoim zwyczajem, choć przecież i ona nie jeden raz ją widziała i nie dwa, więc tylko udam, że wymazuję, by mi potem fani na forum nie pisali, że maturą się chwalę, a zagranicznych słów zapisać nie umiem, jakbym normalnie jakaś niedouczona była i ten papier maturalny tylko se kupiła gdzieś na targu w Polsce B.
W każdym razie wystawa na tyle daleko od Sanżila, że nawet surowa Ana nie kazała Romanowi, Stefkowi i jakby nie było - Iwonkowi, maszerować, tylko wolno nam się było przejechać autem, co to je Roman zakupił, a które teraz głównie stoi, bo Ana nie pozwala wsiadać, by przejechać się, jak to ona gdera, bez sensu. Tym razem pojechaliśmy więc całkiem z sensem do galerii w dalekiej dzielnicy, to już chyba nawet była część holenderska, czyli prawie zagranica, wyładowaliśmy majdan z taboru cygańskiego (coś się źle nauczyłaś powiedzeń do matury, kpi Roman) i hejże ha zwiedzamy! 
Pierwszy raz chyba byłam w galerii, choć na maturze właśnie o tym opowiadałam. Teraz widzę, że prezentacja trochę odbiegała od rzeczywistości, ale nieważne, zapunktowałam odpowiednio i zaliczone; dziś skończyły się jednak żarty i autentycznie obcowałam ze sztuką. Ana i Roman muszą być naprawdę kimś, skoro znają prawdziwych artystów! A oni ich i wicewersa. Bardzo mili, tak na marginesie, dwóch przystojnych szczupłych facetów (bo na diecie, twierdzi Stefan, ale ja nie wierzę, facet na diecie nie istnieje) w okularach, może nawet przed 40. i nieżonaci? To by było coś, pokazać takiego fotografa w Łapach! Ana ma dziwny wyraz twarzy, pewnie jej chodzi o tę dietę, bo kwestię ślubu mogłaby wyluzować, powtarzam, sama jest raczej w starszawych kategoriach. Ksenia, oni...zaczyna...a zresztą - macha ręką. Nie dociekam, widać artyści mi niepisani.
Zdjęcia gites. Nie rozumiem co prawda, ani być może Ana i chłopaki też nie (Iwonka nie liczę, bo spał, ten to ma dobrze, nie musi się wysilać), dlaczego wszystkie takie jakby popękane i poodbijane w lustrze, ale to chyba nie ze starości, tylko specjalnie, ale po co? Ha, dobrze, że wzięłam wizytówkę, napiszę do tego czarniawego, co wygląda nawet na zagranicznego Włocha czy coś w ten deseń, tak się dobrze maskuje kolorami, to może się umówi; ewentualnie niech będzie ten drugi, też nie za polski, strój granatowy, ale twarz już za nasza, więc mógłby uchodzić co najwyżej za Belga. W Łapach się nie połapią...Hmm, do tego wystawiają za granicą, świat sztuki o nich walczy...no i będę szczera, podobało mi się!