Thursday 29 January 2015

(242) epsy

Wiadomo, że chłop to do dzieci nie bardzo. Rady se nie da, nie umi, cierpliwości ni ma, to nie jego robota zreszto. Z dziećmi to matka ma siedzieć, a nie ojciec. Chłopu to przeszkadza, jak dziecko płacze. Ksiądz na religi mówił, że kobieta z natury tak ma, że płacze jej mniej przeszkadzają niż cłopu, więc zgodne z naturą to jest. Chłop się pieluchami nie zajmuje, a i wygłupiał się nie bedzie w jakieś zabawy. Cicho ma być, posprzątane I nagotowane. I to chłopa robota, żeby tego przypilnować.
Uwierzyć nie mogłam, jak to zobaczyłam. Bo to Roman napisał. A ja przepisałam słowo w słowo, błąd w błąd, myśl w myśl. Do kolegów z komisji się tak żaliło chłopisko, po tym, jak Ana miała refleks, którym się podzieliła na forze. Publicznym. Po kiwi tak ją naszło. Na myślenie i zastanawianie nad kolejami, jakimi jedzie świat.
Refleksję miałam, a nie refleks. Zresztą niewiele lepiej brzmi po polsku, o rany. Z rana w niedzielę mnie tak naszło, jak sobie poczytałam na forum, a nie na forze, jak to obecni na kiwi dziwili się, że byli tam także ojcowie z dziećmi, bez matek. I tacy dzielni niby. A o matkach nic. Także tych obecnych z gromadą dzieci. Mniejszych i zapewne słabszych.
Rany, oj rany. Mimo że statystyki są dla ojców nieubłagane i będzie musiało najść nowe, oni nadal się bronią w okopach, widzę. Na forze epsowym chociażby, jak Roman. Tymczasem Ana macha mi przed oczyma liczbami z kraju, wersji A iB, podanymi przez partię tego, co to tu nam teraz zasiada w Brukseli: rok 2011 - 15 tys. sztuk ojca na urlopie tacierzyńskim. 2012 - 23 tysiące, na plusie o 50%. 2013 - 28,5 tysiąca, trochę do góry, ale bez szoku. No i królewski rok 2014 - 129 tysięcy! Toż to cztery razy więcej! Nawet Ana była tak zdziwiona, że aż wczoraj o tym nie mówiła, tylko przeliczała te sztuki ojcowskie w cichości ducha. W końcu stwierdziła, że to może być prawda i podzieliła się tym kolejnym refleksem z nami. I wtedy okazało się, że Roman zaatakował już zawczasu i zaczął mobilizować ojców, by się nie dali. Bo on bliżej tego króla na komisji zasiada, zaledwie kilka pięter w dół, to i dojścia ma. Swój jest, znaczy się.
W sumie nie jest to w stylu Romana w ogóle, bo on akurat się nie wstydzi, że umie zmienić pieluchę, utulić, pobawić się, a ucisza dzieciarnię to tak, że my z Aną wysiadamy. Ale widać w środku coś go boli. Może, że jednak bez chrztu i przekazania ducha z ojca na syna. Może, że Ana owszem Martinowa na Sanżilu, ale tak naprawdę całkiem inaczej zwana, i że nazwiska nie przyjęła. Że niby jakąś tam tożsamość by musiała zmienić, phi, też mi coś. Może, że jednak nikt aż tak nie docenia, że i Iwonek, i Groszek, obaj płci męskiej zdecydowanie, a u nas na Sanżilu, zamiast puchnąć z dumy, że takie szczęście męskoosobowe rodzinę spotkało, Ana wciąż powtarza, że płeć obojętna, byle by małe zdrowe było. Zdrowe owszem, ale z siusiakiem lepsze. Mówią tak głosy w rodzinie i puchną z dumy zamiast Romana, że taka jurność.
Toć i nic dziwnego, że się w końcu chłop wkurzył, bo co to ma być.
I napisał na całą komisję na forze. I już są głosy za. Na takiej liście wymiany refleksów i myśli. W tym złotych. Piszą chłopy, że aż furczy. Że oni tak naprawdę nie chcą, by to, że są fajni, było normalne. Chcą być nienormalni, traktowani  z szacunkiem, jak te 129 tys. sztuk tatusiów w kraju, na których koledzy w pracy spoglądają z kpiną w oku. Chcą, by to im, a nie matkom, pomagać przy wsiadaniu do stibu z wózkiem. By to ich podziwiać, że potrafią dać mleko z butelki i do żłobka odprowadzić. By to ich żałować, że zamiast na piwo lub mecza, oni ałała do Iwonka kotki dwa śpiewają w kółko i od nowa, ze dwie godziny schodzi. Że takiego losu wcale sobie nie gotowali na ślubnym kobiercu, o ile jedna czy druga feministka w ogóle dała się na nim postawić.
Słowem - należy im się nasze współczucie.
Mam z tego wszystkiego pewien pomysł, ale nie wiem, co na to Ana. Mianowicie, by jakiś ruch społeczny ojców zorganizować, na kształt tych, co to nie chcą dać 6-latków do szkół. Wsparcie gwarantowane i piękna kariera mogłaby z tego powstać. Polityczna. W roku wyborów, jak znalazł. Kto wie, może nawet milion podpisów by się zebrał i ten ktoś z wyższego piętra na komisji by dostrzegł romanowy potencjał. W końcu każdy, a już szczególnie Polak, czy to na szczycie, czy nie, potrzebuje następcy. Męskiego. 



Wednesday 28 January 2015

(241) szek za kesz

Szek repa. Czeko-szek. Szek za kesz. Tak. Śmiesznie, owszem, jak szach mat niejaki, ale czy nie wygląda w gruncie rzeczy lepiej niż cheque repas? Z akcentem, do samowolnego wstawienia którego aż wyrywa się mój komputer? Bo co to w ogóle za wynalazek: szek jedzeniowy? Nawet jeśli to czek? Tylko lebelż mogli na to wpaść. A teraz chcą wypaść. Z tego systemu.
Chyba nie tylko jednak tu się to praktykuje, oddaje cesarzowi co królewskie Ana Martin. Coś mi świta, że to wynalazek na wskroś francuski. Francuzi przodują w biurokratycznych systemach papierów. Pewne, że kto po raz pierwszy z tym się zetknął, a co gorsza musiał stosować - ma trudności w połapaniu się, gdzie dać jaki czek, za ile, ile można odciągnąć za to podatków, ile dodać gotówką. Uff. Co za utrudnienie. Nie wiem, jak wy, ale ja nadal nie wiem, skąd się bierze te czeki i co to za tajemnicze przedsiębiorstwa i z czyjego nadania je rozdają. Takie Sodekso przez iks lub inne. Kto na to w ogóle wpadł? I kto za tym stoi? Nie zwykły Kowalski, to jasne.
Też się nie znam aż tak, bo u nas na komisji tego nie rozdają, chyba wymiękli, jak zobaczyli, co zrobili sami sobie, jak umieścili stolicę świata w Brukseli, i musieli zmierzyć się z czekami, śmieje się Roman. Ale chyba chodzi głównie o to, że takie czeki jedzeniowe nie są opodatkowane. Tak więc przeciętny lebelż dostaje część pensji, za którą płaci podatki, i drugą, w czeko-szekach, która jest zwolniona z podatków. Tak to rozumiem.
Czyli co, zakamuflowane zadośćuczynienie za wysokie podatki, tłumaczy sobie i mi Ana? Tak jakby. A czy to zakamufo...no nie wiem, to znaczy, że szeki są uczciwe, dopytuję? Tak, zgodne z systemem, ale tak naprawdę motor napędzający konsumpcję. W knajpach, kanapkarniach, barach, a nawet sklepach. Czyli, o ile dobrze rozumuję, jeśli ludzie płaciliby podatki od całego zarobku, mieliby jeszcze mniej pieniędzy i nikt by nie jadł na mieście? I trzeba by zmienić godziny pracy, by tak jak u nas w Łapach rodzina jadała o 16? No, to by była dopiero rewolucja!
Tak, moim zdaniem o to w tym wszystkim chodzi, by do knajp miał kto chodzić, potwierdza Roman. Głównie w południe, czyli uświęconej porze obiadowej, kiedy to każdy porządny lebelż sięga po kanapkę zawczasu samemu pieczołowicie przygotowaną i zawinięta w papier śniadaniowy (Ana, pamiętasz, jak to wyglądało?), a ci bardziej otwarci ruszają właśnie do barów. Ruszać szczęką.
I właśnie czytam, że to się może skończyć, ostrzega Ana. Projekt ustawy znoszącej system. Rewolucja w kraju sandłiczy. Ktoś się zorientował właśnie, że system służy nie tyle ludowi, co takiemu sodekso właśnie, któremu przedsiębiorstwa płacą rocznie 43 miliony ojro za samo wydawanie czeków, czyli druk pewnie i nadawanie urzędowych numerów. Kolejne 40 milionów zgarniają od właścicieli knajp itepe., którzy muszą odesłać szeki do sodekso, by odebrać pieniądze. Bezsens totalny, podsumowuje po swojemu Ana. Niezły pomysł na biznes, swoją drogą. Pytanie brzmi teraz, co dać ludowi w zamian, by zechciał jeszcze głosować w wyborach na tych, co to wprowadzą?
Dlatego to wszystko na razie w fazie projektu, uspokaja Roman. Właściciele sodekso nadepnęli widać komuś na odcisk. Albo są z innej opcji politycznej po prostu. Droga do Belgii bez czeków będzie długa i usłana kolcami, coś mi się wydaje. Bo i sodekso ma o co walczyć, i nikt nie chce płacić więcej podatków. Keszem. Wolą szeki od keszu. 
Hmm. Zobaczymy, co z tego wyniknie. Jedno pewne - im mniej papierów, tym lepiej, więc już nawet rezygnacja z papieru będzie sukcesem i znakiem, że lebelż gonią Europę, twierdzi Ana. Bezszekowa i bezkeszowa też chwilami. Jak jakaś labelż normalnie.

Tuesday 27 January 2015

(240) major

Czas wychynąć nosa z naszego ogródka. Czas wyruszyć w Belgię. Wiadomo, tak dobrze jak na Sanżilu nie będzie nam nigdzie, ale to nie znaczy, że w reszcie kraju na Boga nic się nie dzieje! Na pierwszy rzut beretu - Gent. Gand. Ghent. Gandawa. To ostatnie to po polsku, owszem. 
Tak postanowiła Ana Martin, więc wiadomo, nie ma odwołania ani zmiłuj się, i trzeba jechać. Co nie dla wszystkich oznacza ten sam komfort jazdy, jak to lubią mówić w reklamie w trójce, co u nas z rana rozbrzmiewa, a może raczej: oznacza niezapomniany komfort jazdy rozumiany inaczej, mianowicie niezapomniany, bo niewygodny. Ale cóż, skoro trzeba zwiedzać nowe kraje, to wepchnę się między dwa foteliki dzieciarni na tylnym siedzeniu, na tzw. jeden półdupek; chciałoby się tę część ciała ładniej nazwać, ale jak? Pośladek, podpowiada Roman. Dobrze, to na jeden pośladek, i jakoś dojadę. Bo ta wycieczka krajoznawcza to blisko od nas, jak wszystko w Belgii, dorzuca zawsze do znudzenia Roman.
A więc: Gent. Gand. Ghent. Gandawa. W takiej kolejności podyktowane po literze przez Anę, więc bez trudu znajdziecie w słowniku. Albo w atlasie, bo to takie miasto. Jedno, choć dużo nazw, jak napisałam. Baaardzo stare, co widać po budynkach, zamkach, bruku itepe. Ana obiecuje jednak, że będzie ładnie. Wierzę na słowo, inaczej bym tego pośladka do auta nie wpasowywała.
Gandawa, bo za pozwoleniem będę używać rodzimej nazwy, zasłynęła ostatnio jednak czymś innym. Kimś innym. Mianowicie majorem. Nawet nie wiedziałam, że tacy kierują miastami, raczej bym tu celowała w wojsko, ale takie mamy czasy, że kałasznikowy wszędzie, to widać i major stanął na czele ratusza. I tak dobrze mu poszło, że od razu chcą z niego zrobić majora roku. Anglicy, nie wiadomo dlaczego, ale w sumie w Polsce też tak zawsze jest, że zagraniczne, to lepsze, w myśl: swego nie znacie, a cudze chwalicie. Widać to po ludzku jest bardzo i Belgia oraz Gandawa nie są tu żadnym chlubnym lub niechlubnym wyjątkiem. Lub lub same.
Ksenia, major to z angielska burmistrz. W cywilu, tłumaczy Ana. Łotewer, powiem tak. W mundurze, czy nie - dobry jest, skoro go mianowali do nagrody o zasięgu światowym. A medialnie - pewnie kosmicznym. Impakcie doprawdy, polski język tego odpowiednio nie odda.
Pan nazywa się Daniel Termont, i mimo że nad e widnieją dwie kropki, nie jest to żaden pseudonim, zapewniam niedowiarków. Rządzi sobie pod własnym nazwiskiem od lat, nie boi się krytyki, tylko przeprowadza, co swoje. A zaplanował sobie, że ho ho. Mianowicie otworzył miasto. Władza idzie w nim odtąd bardziej poziomo, niż pionowo, horyzontalnie czyli. Ana twierdzi, że to tak, jakby rządziły kobiety, bo hierarchia liczy się mniej, niż współpraca. Faceci tak podobno nie mają, każdy gardłuje, że ma być pierwszy i najważniejszy, i dlatego mało co z tego wychodzi. A kobiety - radzą razem do kupy. W Gandawie robią to wszyscy mieszkańcy, tzn. mogą - jeśli chcą. A chyba chcą, skoro same dobre wyniki: wyrzucenie aut z centrum; podpisanie deklaracji o działaniach na rzecz czystego środowiska; imprezy sąsiedzkie; wspieranie pomysłów na nowe biznesy. I- lub e-.
Po prostu wziął przykład z kiwi i może zakrzyknąć: a w moim mieście jest inaczej! 
Mi się najbardziej podoba, że w weekendy każdy może wpaść do zamku w centrum miasta i napić się kawy. Co z tego, że to zapewne byle jaka holendersko-francuska lura, liczy się gest i otwartość. Brak fochów i celebry, brr, wzdryga się Ana, tego brakuje w Polsce jeszcze bardziej niż na Sanżilu. Do tego największy w Belgii odestek mieszkań socjalnych. Choć rośnie ilość biednych, no ale coś musi się nie udać, inaczej by było wręcz nie do wiary pięknie.
Ale Daniel wierzy, że jeszcze będzie przepięknie, jeszcze będzie normalnie dla wszystkich, jak głosił trójkowy przebój z lat komuny. Dlatego daje sobie i współpracownikom 10 minut na odpowiedź na maile od ludu. By pokazać, że ich głos się liczy. I stawia czoła problemom. 
O tak, także takiemu problemowi, który jest możliwy chyba tylko w niezbombardowanej Belgii, wynajduje ciekawostkę Roman. Mianowicie, żeby Gandawa nie zamieniła się w miasto - pułapkę dla turystów, taki belgijski disnejlend. Bo faktycznie, ten ład, cukierkowość domków, malowniczość kanałów, no i zamek, prawdziwy zamek, co prawda bez króla - łatwo mogą sprawić, że w mieście się nie da żyć, a tylko już zwiedzać, marzyć i sprzedawać pamiątki. Centrum zresztą już sprzedane, a to co zostało, drogie na tyle, że normalny lebelż, zwany tu w tym drugim akcencie inaczej, już nie kupi. To martwi majora. 
Solidarnie kiwam smutno głową.
E tam, sam nie wie, czego chce, niecierpliwi się Ana. Przywrócił miastu średniowieczny blask, to niech teraz pocierpi trochę; to, co słyszę w jej głosie, nazywa się po polsku chyba ironia. Faktycznie powód do rozpaczy, ironizuje sarkastycznie. Ksenia, ładuj się na tylne siedzenie, popędza Ana. Jedźmy już, skorzystajmy z niższych cen, zanim 3 lutego w Anglii nie dadzą Danielowi nagrody. Wtedy to już nikogo nie będzie stać na Gandawę, bo na miasto ruszą Amerykanie. Albo zlądują lądynczycy, dodaję. I wojskowe doświadczenie majora będzie jak znalazł.

Monday 26 January 2015

(239) kiwi kwili

Pasta kiwi but ożywi, kołacze mi się po czeluściach pamięci. Ana Martin twierdzi, że to niemożliwe, bym pamiętała, musiałam zasłyszeć potem, bo to szalało po tefałpe 1 i 2 na pograniczu komuny i kapitalizmu, kiedy się rodziłam; ale ja uparcie swoje. Kiwi najpierw było owocem, a potem pastą. Póki się się nie stało ptakiem, a potem sztuką.
Nie całkiem Ksenia, prostuje Ana. Kiwi najpierw było ptakiem. Z Nowej Zelandii, czyli bardzo daleko i bardzo egzotycznie. Potem owocem - też całkiem innym od wszystkiego, co znamy, bo kto to widział owoc z włosami. Jeszcze pamiętam, jak straszyli w dawnym ustroju, że za granicą, która w międzyczasie stała się naszym swojskim zachodem, w wydaniu sanżilowskim, są takie owoce, co jak ich kolce wejdą w język, to koniec. I co? Nieprawda. Mit, jak czarna wołga. Kolce to żadne kolce, nic nie boli. No chyba że je od lat 80. zmodyfikowali genetycznie i unieszkodliwili. Ach, ten zachód i jego gierki, już za komuny przestrzegali.
I dopiero potem kiwi stało się pastą. To znaczy na Sanżilu już wcześniej, wiadomo, tu opływali w dostatki od dawna, ale w Polsce A i B dopiero za sprawą kapitalistycznej reklamy i tego chwytliwego hasełka. Ale fakt, sztuką kiwi stał się dopiero w najnowszym wydaniu. Za to jakim!
To Rita i spółka tak ożywiła to ptaszysko, nadając jego istnieniu poniekąd nowy sens, nazwijmy to bez ogródek. Bo wymyśliła sobie, by kiwi zaprząc do pracy. Na ugorze artystycznym. Z dziećmi. Nie, nie żadne zabronione rewiry, tylko same przyjemności: malowanki - wycinanki - dzierganki - tańcowanie - plakatowanie itepe. Efekty niczego sobie, sama widziałam. Dzieciarnia szaleje z radości, rodzice puchną z dumy, a najważniejsze - że spędzają czas z osobna, co każdemu rodzicowi czasami wychodzi na dobre. Święta prawda, wzdychają zgodnie Martinowie. I inni pewnie się pod tym podpiszą.
W każdym razie kiwi kwili nam na Sanżilu na całego, rozrasta się pięknie, i w końcu musiało dojść, do czego doszło - a mianowicie do prawdziwej książki. Jakiejś takiej dziwnej, jeśli mnie spytać, formatem nie przypomina niczego, co znam, okej, powie Ana, nie jestem orłem czytelnictwa, jak co poniektórzy u nas na dzielnicy, co to książka za książka tylko, ale też jestem wśród tych nielicznych Polaków, co to czytają więcej niż 10 książek rocznie. Czy to pod wpływem Any i Romana też, czy nie, to już obojętne, ważne, że jest efekt i czytając statystyki biblioteczne z kraju, mam się czym chwalić sama przed sobą i przed Łapami. Żem w czołówce mianowicie.
Ale takiej książki dotąd nie widziałam. To, że kwadrat, to jeszcze nic, ale toż to kwadrat rozkładany! I to na różne strony. A jak już rozłożyć, to piękne rysunki. Na jednych Bruksela chyba, na drugich Gdańsk, to w Polsce, dodam. Wszędzie ritowy pies się błąka. Do tego znajome imiona i dzieciarnia. Miło tak czytać trochę o sobie jakby. Od razu urosłam w dumę.
I teraz ta książka trafiła nie tylko pod strzechy, ale pod dach. Samej ambasady. W sobotę, czyli odświętnie, bliskość niedzieli zobowiązuje. Byłam tam. Na promocji, jak w supersamie albo nawet w galerii normalnie. Ana też tam była, i to nawet trochę opromieniona sławą kiwi, bo blisko dziewczyn stała i coś tam do mikrofonu nawijała. Jak hostessa się prezentowała, choć strój miała jak zwykle nieniedzielny, jakieś takie żółte coś. Ale uszło, wstydu nie było, może dlatego, że każdy musiał pilnować własnego potomstwa, taki ścisk, a schody strome. Też - bo darmowe. Książki znaczy się. Co rzadkie, a godne pochwały.
Co tam oficjalnie gadali- to nie wiem, mali goście skutecznie wszystko zagłuszali, ale o to chyba chodziło, by było gwarno, tłumnie i kolorowo. Najpierw przemówił ktoś ważny, na oko ze świecznika, bo w gajerku, jak Roman na komisji. Potem trzy dziewczyny kiwi, pomiędzy nimi Ana. Czyli 4 na jednego faceta. Piękny feministyczny wynik, widziałam to zadowolenie na twarzy Any.
Wszystko to błyszczało co najmniej tak, jak wypucowane pastą kiwi. Co tym razem Brukselę ożywi (ła). Kwileniem i czytaniem. Podobno będzie dodruk, i to nie w e-formie. Aż zaniemówiłam, że tak można. Szapoba, mówi się na to.

Friday 23 January 2015

(238) supersam

Wózek to jest jednak to. Gdzie to można z nim zajść? Wszędzie. Ana Martin twierdzi przykładowo, że wczoraj zaszła do peerelu. Nie wiem, gdzie to jest. Jakiś bek to ze fjuczer, tak to nazwał Roman. Hmm. Musi to być w dół od parku. Może poza Sanżilem już nawet.
Peerel, czyli PRL, Ksenia, wybucha śmiechem Ana. Polska Rzeczpospolita Ludowa, czyli właściwie ojczyzna moja i Romana, bo tam żeśmy się rodzili. Ach, a to Polska właśnie, kojarzę. Obecnie znana pod oficjalną nazwą Rzeczpospolitej Polskiej numer któryś tam. Tak przynajmniej piszą na ambasadzie i konsulacie też, nie dodając jednak numeru, czy to dlatego, że zabrakło cyfr albo rzymskich liter, czy to ze zwykłej ludzkiej niewiedzy i ignorancji. Ach. W każdym razie - po peerelu na oko nie powinno być śladu nawet w Polsce B, bo z A dawno zniknęła, a że ktoś mógłby go szukać na Sanżilu - to już by mi się nawet nie przyśniło w najgorszych koszmarach. Których i tak mieć nie mogę, bo do czego miałabym porównywać dawne do nowej er-pe, skoro ja znam tylko tę er-pe, by było wygodniej kojarzyć - RP? To tam matuś na porodówce leżała. W spadku po peerelu ona była jednakże, podobno jednakowo straszliwa.
No ale że peerel wytropiono na Sanżilu? Proszę proszę. Ciekawe, w którym kącie. Tym razem nie na Sanżilu, prostuje Ana, tylko na dolnym Forest. Koło mojej ulubionej ulicy Rogalikowej, która w tłumaczeniu się nazywać także Księżycową  - w wersji rosnącej. Zostańmy więc przy Rogalowej, bo inaczej brzmi głupio, jak z jakiegoś PRL normalnie. Tam to ja wczoraj zaszłam. Zeszłam z góry właściwie, bo to w stronę Rity i małej Hili. A że one lubią pospać, myślę se - zajdę do Deleza. Delhaize'a, poprawiam Anę, ja, Ksenia, do czego to doszło? Tak, tegoż. Który gdzieś tam ukryty, jedyny sklep belgijski w zalewie arabskich. Arabskiej, można by wręcz napisać wprost, wtrącam. Niech będzie, zgadza się Ana.
Wchodzę więc ci tam ja i oczom własnym nie wierzę, ciągnie. PRL czy peerel żywcem mi staje otworem. Za tzw. granicą ostatni raz taki sklep widziałam w Berlinie, i to wschodnim, czyli z charakteru nieco peerelowskim. A tu - bek to ze fjuczer, 25 lat później. W środku Zachodu.
Gdzie to dojrzałaś ten PRL, dopytuje Roman. Puste półki? Też były, ale najpierw było wejście. Niby srebrne, metalowe takie, ale odrapane. fuj. Bez napisu - wejście. Następnie - brak bramek, czy to pikających, czy automatycznych z niebieską strzałką. Można kraść. 
Wjeżdżasz, jak za dawnych czasów, nikt ani nic nie kontroluje. Wewnątrz - złe oświetlenie. Bynajmniej nieromantyczne, złe lampy po prostu. Wszystko wydaje się buro-żółte, nieapetyczne, nawet jeśli spece od opakowań, Lapaż taki na przykład, na głowie stawał, by tylko nadać im amerykański wygląd. Bez jarzeniówki ani rusz.
Dalej tylko gorzej. Owszem, Roman, puste półki. Po hali snują się jacyś wyładowywacze, z nieprzytomnym wzrokiem.To nie to co u nas w kraju w biedzie, tam zwijają się jak w ukropie, dodaję swe trzy grosze. W biedzie to aż za bardzo wyśrubowane czasy, film o tym był nawet, no ale tu - zwykłe lenistwo chyba. I brak pomyślunku, bo całe aleje zastawione kartonami, że nawet bez wózka byłoby ciężko, a co dopiero z. 
Ganiałam ci ja w kółko po tych dwóch alejkach, gdzie dałam radę przejechać, bo nic znaleźć nie mogłam. No, to typowe akurat nie tylko dla peerelu, tylko dla ogółu sklepów na Sanżilu, a jak widać na załączonym obrazku - i na Foreście, a może nawet całej Belgii i zachodu. Brak jakiejkolwiek logiki w ustawianiu towarów. Cały czas je przestawiają, ale zero efektów. Coraz gorzej. Moim skromnym zdaniem oczywiście, które jest niczym przy zdaniu wielkich tego świata. Za dużo tego mają, choć w tym delezie akurat nie.
Słuchajcie dalej. Wystrój. Stare, metalowe regały, jak z pawilonu na moim osiedlu. Takie z dziurkami? Tak, dokładnie. Pamiętam, rozkłada się Roman. Kiedyś białe, obecnie lekko szarawe. Lady chłodnicze - Roman, sam musiałbyś ocenić, ale moim zdaniem: z demobilu po peerelu. Podobnie jak półki na chleb. Z piekarni u Kubiaka normalnie, z ulicy Wawrzyniaka. W Polsce B u ciebie też takie pewnikiem były.
Jeszcze dekoracja. Smętne złote kule z frędzli choinkowych pod sufitem. Powieszone na niepasujących sznurkach. No ale tego to chyba w ogóle nie było kiedyś, dekoracji w sklepach, co? Bo skąd by je wziąć? Każdy zazdrośnie własnej choiny pilnował, cudem upolowanej.
Czyli jakiś postęp w tym delezie jest, podsumowuje Roman, ale ogólnie brzmi jak bek to ze fjuczer, faktycznie. A co to, odważam się wreszcie spytać. Tytuł filmu z czasów peerelu, amerykańskiego jednak. Nie widziałam, wiesz? przyznaje się Ana. Ana, no co ty! Roman jest zupełnie wstrząśnięty; toż to kultowe dzieło. Ksenia, po polsku nazywało się: Powrót do przyszłości, mimo że chyba byli w przeszłości w sumie. Może znajdziesz gdzieś na diwidi. Na defałde czyli? Tak. Albo na kasecie vałhaes. Wideo czyli przez wu.
Może w tym supersamie by było, zastanawia się Ana. Wpisałoby się w styl. Tylko jednego mi brakowało: starych kas. Tego niezapomnianego dźwięku. Rachunków z fioletowymi cyferkami. Ach, marzyło się o wejściu do takiej kasy i stukaniu w klawisze, ach ten dźwięk! No i chyba sprzedają worki foliowe, tzw. siatki, mimo że bez siatki. Zwane dziś reklamówkami, na Sanżilu wśród naszych też. Kiedyś to był rarytas nie do pomyślenia i każdy własnī worek niósł.
Fartuchy na paniach za to są. Butów nie podejrzałam, ale chyba też takie sklepowe, a la szpitalne. Miotły do zamiatania też były. Brudna podłoga z plackami. Ach, ogarnia mnie nostalgia. Do czego to jest zdolny taki supersam. Komu smutno, a rodem jest z peerelu - marsz na Rogalową. 



Thursday 22 January 2015

(237) kałasznikow

Szłam dzisiaj z rana koło szkoły rodem z tego tam Izraela, choć to blisko Sanżila, i owszem, zieloni nadal stoją. Karabiny a jakże wycelowane w niebo, dziś bezchmurne. A ja się pochwalę: przeprowadziłam małe śledztwo i wiem już, że to nie takie zwykłe strzelby myśliwskie, lecz kalachnikovy. Od karolo.
Co to za bzdury Ksenia? wzdryga się brr Ana Martin. Jakie słowo? Kałasznikow? Tak się pisze po polsku, nawet jeśli mądre głowy z prasy i marketingu wymyśliły, by rosyjskie nazwiska pisać z angielska. Na szczęście te znane od dawna mają jeszcze swojską pisownię. A kałasznikow szeroko znany od lat. Niestety. Więc, moja droga, ł, sz i wu. Co najwyżej możesz sobie ł wymawiać jak l, tak tylnojęzykowo wytwornie, co u was w regionie łapskim zresztą się chyba zdarza, co? uśmiecha się jak łagodne oko błękitu Ana. Ale o co ci chodzi z kałasznikowem?
No bo podejrzałam ja wczoraj, że karabiny, co to wyjechały do Francji do złych ludzi, narobiły niezłego zamieszania i w Belgii. W mediach głównie, choć to nie sezon ogórkowy. I były to właśnie te kałasznikowy. Nasze. Belgijskie, nie żadne rusko-radzieckie. Nie, nie u nas na Sanżilu namieszały bepośrednio, ale pod forestową szkołą izraelicką już może, kto wie. Bo one są karolo. I tylko nie wiem, co to znaczy. Taki szczegół niby, a zastanawia.
Karolo w znaczeniu belgijskim to niby z Szarlerła. Charleroi w pisowni, przypomina mi Roman. Charleroi, charleroi, coś mi świta...a mam! To jak ten czarli z Paryża, którego należy wymawiać z francuska jednak, szarli czyli, co to ostatnio zdobył taką popularność? Tak, w niedobrych okolicznościach, ale marketingowo źle na tym nie wyjdą, to pewne. Takie czasy, że zło się sprzedaje najlepiej. Westchnąć można po polsku, że kiedyś to inni byli ludzie, bo inne czasy, lepsze...twierdzą najstarsi górale. Choć nie byli, tylko internetu nie mieli. Ludzie ci, znaczy się.
Po polsku szarli to karolek. Prawie karolo czyli. Koniec wykładu.
Ale co Karolek  ma wspólnego z kałasznikowem? Ksenia, dawaj. Plosze, jak mawia Iwonek.
Zaraz zaraz, niech no sobie to w głowie poustawiam. A więc na mój rozum, skoro karolo to miasto, chodzi o to, że złoczyńcy z Paryża byli zakupili coś u nas za rogiem. W tym Charleroi znaczy się. I nie były to bynajmniej słynne gofry, tym bardziej, że one z Lież. Lieżła w wymowie. 
Były to natomiast karabiny. Kałasznikowy po polsku. Sprzedawał niejaki Neetin. Nie pytajcie mnie, co to znaczy i w jakim kraju świata, bo nic nie przypomina. Kupował Amedy z akcentem. A najdziwniejsze, i to właśnie wzbudziło moje podejrzenia, była waluta. Bo kałasznikowy poszły za jakiś kuper. Mini do tego. Jak to się mogło opłacić? Minikuper za wielki kałasznikow?
Za mini coopera Ksenia. To takie auto, całkiem drogie, więc nie wiadomo, kto na tej transakcji lepiej wyszedł. No, jak to kto? jasne przecież, wystarczy wejść na statystyki gugla. Bardziej sławny jest teraz Amedy, ale podobno i Neetin od dawna znany jako złoczyńca, przynajmniej na terenie karolo. Nie za dużo tego obszarowo może, bo i Sanżil mały, i Belgia, ale na lokalną edycję wystarczy. W końcu nie od razu trzeba wygrywać w polskim tańcu na lodzie, marsz do gwiazd można zacząć od karolo.
Tym bardziej, jeśli ma się takie argumenty jak Neetin. Nie do zbicia. Czego on to nie miał w kantorku. A co miał? interesuje Anę. Proszę: 10 kałasznikowów, z 10 pomniejszych rewolwerków, a wszystko podsypane solidna dawką jakiegoś C4. Co wybucha. Tu - w ilości 30 kg. Olala, by znów się posłużyć Iwonkiem. 
Ale nawet taki twardziel oblał się zimnym potem, jak się dowiedział, co się stało z tym wszystkim w Paryżu. I zgłosił się sam z siebie na policję. A od policji dowiedziały się media. Z mediów ja. I tak njus obiegł świat, a już na pewno Sanżil.
Teraz wypada tylko dowiedzieć się, czy Neetin działa tylko za kupry, czy też to on sprzedaje broń tym zielonym, co przed szkołą. W końcu wygląda na to, że ma interesujące stawki. A co się liczy bardziej niż stawka większa niż życie, w dzisiejszych czasach, gdy ludzie już nie ci, co dawniej?

Tuesday 20 January 2015

(236) dżejms bont

Przychodzi wczoraj Roman z pracy - stary z roboty przylazł, jak mawiała matuś - i pyta, czy żeśmy widziały żołnierzy. Wojskowych, oryginalnych przez y. Gdzie? pyta Ana. Na ulicy. Przed żłobkiem. W tramwaju. My, że nie. A stary - że Belgia 150 takich wystawiła. Trawiastozielonych.
My oczy wybałuszone w słup soli i pytamy, z jakiej okazji. Niby pokój mamy. Całemu światu i każdemu z osobna. Urbanorbi, czy jak to tam głoszą z Włoch. A tu taki zaszczyt, myślę ja sobie już w cichości ducha, za darmo nas chronią, i to jeszcze nas, emigrantów zagranicznych na Sanżilu. Za darmo to nic dziś chyba już nie ma. Ale Ana chyba nie jest zachwycona i mówi, że jeszcze za to zapłacimy. 
Zamachy, tłumaczy Roman. No ale nie tu, protestuje Ana. Państwo policyjne normalnie. Jak stan wojenny u mnie na osiedlu niegdyś i ongiś, z tym że to była wojna prawie, a tu nonstop gadanie o dobrych intencjach tej czy innej religii. O rany, wybywać przyjdzie z Sanżila. Tylko gdzie uciec?
Na razie na Sanżilu nie widziałem zielonych, uspokaja nastroje Roman. Za to na Foreście, gdzie żydowska szkoła, owszem, dwóch dostrzegłem. I jak wyglądali? Groźnie. Cali w kolorze brudnych liści, w kominiarkach, z karabinami. Serio? Wycelowanymi w kogo? W nikogo na szczęście, póki co. W niebo. Ale mogą strzelać w każdej chwili.
To w tej szkole chyba więcej ochrony, niż uczniów, prycha Ana. Dwóch wojaków, co najmniej jedno auto policyjne, w środku albo na zewnątrz dwóch policjantów no i z 5 tajniaków w czarnych uniformach na każdym rogu ulicy. Zmosadu, potwierdza Roman. Podłączeni satelitą do centrali. Która w Jerozolimie. Co to znaczy zmosadu, pytam? Z Mossadu, pisz tak, jak dyktuje, rozkazuje jak w wojsku Roman, wczuł się normalnie. To izraelskie służby wywiadowcze, Ksenia, taki dżejms bont. Podobno najlepsi na świecie. Nie ma na nich mocnych.
Pamiętam Ana, szłyśmy tam nie raz, i nie dwa, w drodze od Pawła ze świeżą jarzynką, i stali tam tacy. Czarni i ponurzy, krótko ostrzyżeni jednak i bez bród, choć wiadomo skąd oni. Z Jerozolimy, pisałam. To oni? Ci najlepsi?
Tak. Z kabelkiem w uchu i rękami złożonymi na brzuchu. A ręce mają jak łopaty. Załatwiają nimi raz dwa, i to na dobre. Na zawsze, znaczy się. Nie wszystkich oczywiście, tylko jakby co. 
No ale co to za tajniacy, dziwię się na pełen głos, których widać gołym okiem? I jak mogą być najlepsi, skoro nawet ja, Ksenia, nieświadoma zagrożeń, a tylko wyczuwająca pismo nosem i ósmym zmysłem, doszłam do wniosku że ci panowie to tu nie bez powodu, pod tą szkołą, znaczy się? Bo oni nie muszą być ukryci, by być skuteczni. Tak samo ci wojacy na wejściu. Już sama ich obecność ma zniechęcać. Do czego? Do zamachu. Chyba. Nie wiem zresztą, przyznaje się do klęski na polu walki Roman.
Wojsko w każdym razie jest, podsumowuje Ana, i nie jest to dobry znak. Jeśli mówią, że stoi 150, to pewnie ze sto tysięcy zmobilizowano. Jak na osiedlu przyjaźni normalnie, gdzie kiedyś się mieszkało, w Polsce A,
Nie przesadzaj, nie przesadzaj, gasi wspomnienia Roman. Póki co, u nas na Sanżilu stoją pewnie tylko przy porcie dezal, tam gdzie też żłobek z Izraela. Skończy się pewnie za kilka dni, jak na tapetę wejdzie inny temat. Póki co, straszą, by utrzymać społeczeństwa w ryzach. W mojej robocie też tu zamknięte, tu objazd, tu kontrolują dokumenty. I co, podoba ci się to, pyta Ana. Inwigilacja, jak bumcykcyk. Nie, ale co mogę zrobić? Ministrów podobno chronią, co tu zjechali radzić na radzie, no a jak już ministrów, to i lud. Demokracja, nie? Minie i to. Nikt nie ma przecież budżetu, by za to płacić. Postraszą i przeminie z wiatrem. Bez jednego szczału.

Thursday 15 January 2015

(235) gajowy

Wyjechało się z kraju, wyjechało pędem, chyba w najgorszym momencie. Bo nawet jeśli Ana Martin narzeka na brak równouprawnienia w Polsce i na darmo namawia koleżanki do lubienia stron feministycznych,  bo one ponadto, to przecież coś się ruszyło. Jest posłanka, że drugiej takiej w całym świecie ze świecą szukać. Jest pigułka za darmo. Jest prezydent z drugiej strony, no wiecie sami, tego owego. I ten ojczysty wiatr odnowy wieje teraz na Sanżilu. Wichura nawet.
No nie, tak dobrze, to jeszcze nie jest, przyznaję bez bicia, zareklamowałam gratisowo swoją komunę, a tak naprawdę to Ikel - w tym drugim narzeczu, a Ukle - w tym bardziej znanym. To tam dotarli Polacy z programem odnowy moralnej i duchowej. Polska nie papugą narodów, lecz pawiem, z fantastycznie błyszczącym ogonem! 
Tak, takie wzniosłe hasła cisnęły mi się na usta, a w sensie pisarskim pod pióro, gdy z rana sięgnęłam po numer gazetki komunalno-gminnej, która choć z Ikla - to regularnie pląta się pod naszą skrzynką. Widać dzielnica ma dobrą promocję, śmieje się Ana. A jaką dystrybucję! To się nazywa marketing! Embiej normalnie jak żyw.
I przeglądam sobie przy przysłowiowym krłasancie z wczoraj, po Iwonku, co go se schował na później i zapomniał, tę prasę komunalną, dochodzę do ogłoszeń gminnych, i mało mi okruch w gardle nie stanie. Dobrze, że miętki, bo bym chyba jechała na Kawela. Bo oto w serii zdjęć ślubnych, co to chyba w celach reklamowych gmina publikuje co numer w kolorze, patrzę sobie na numer 11, bo jakoś tak przyjemnie wygląda. Patrzę z prawa, z lewa, i coś mi się nie zgadza. Sięgam więc po okulary - babcine, ale nie szkodzi, nie mam własnych, to z braku laku, przyglądam się znów, ogniskuję, odsuwam dalej-bliżej, i nijak się nie zmienia: stoi jak wół dwóch takich. I uśmiecha się.
Już to powinno was naprowadzić swoim rodzajem dżender na właściwy trop, ale jeśli niejasne, opis: z tych dwóch żaden nie ma na sobie sukienki. Nie tylko niewinnie białej, ale nawet czerwonej lub ekri, co to teraz w modzie. Są za to dwa garnitury. Modele nowoczesne, nie takie przeciętniaki, jak z polskiej tiwi. Jeden szary, drugi ze stójką, na mój gust - bardziej na jakieś polowanie.
Nie na polowanie, tylko model z gór, ocenia Ana. Albo bawarski na oktoberfest. Nie rozumiem, więc nie protestuję. Pewne, że stójka pod szyją jest. Taka jak u myśliwego lub ewentualnie jakiegoś gajowego. Maruchy, przykładowo, dodaje z tajemniczą miną Roman.
Wiecie? Rozumiecie? Widzicie oczyma duszy to, co ja oglądam okularami babci? Tak, to ślub dwóch panów. Ale to jeszcze nic. Bywa, zdarza się, przyzwyczaiłam się, że świat gna do przodu, a w naszym domu na Sanżilu to już w ogóle jest nowocześnie. Ale że na 20 zdjęć z uklowskich mieszczańskich ślubów Polak jakiś będzie akurat na tym gejowym - to już by mi się nawet nie śniło. Taki postęp! I do tego pod własnym nazwiskiem! Odważny!
Prawie pod własnym, prostuje akuratna Ana. Kreski nad n mu nie wydrukowali, no chyba że sam nie chciał ń i po zachodniemu przerobił na n. A ten drugi, mąż albo żona czyli, ewentualnie żonkoś - zagraniczny jeszcze bardziej. Ana ocenia, że z Włoch albo takiego kraju, co był na mapie za jej młodości, a jak się rodziłam - to zniknął, rozmieniając się na drobne. Krainki. W tym Krajinę, każe napisać Ana, co to niewiele ma wspólnego z Ukrainą, poza wojną niestety, którą to refleksję ma Roman z kolei
Co ci Martinowie, skupia się na małym geograficznym piwie, a ja tu o sprawach całego kosmosu. Bo zdjęcie w gazetce to przecież poważny znak. Dla przyszłości. Bo najpierw Sejm. Potem Słupsk. Potem pigułka za darmo. Coś się zmienia. Oby, Ana trochę powątpiewa w ojczyznę. Ech ta Ana.
Nie powiem, choć ja prawdziwa Polka w sumie i matula z ojcami i sąsiadami by się wstydzili może, że ja taka postępowa, ale: podoba mi się. Także ten garnitur gajowego niech będzie. Lajkuję i lubię to także. Nawet mi się nie śniło, że dożyję takich czasów, że Sanżil i Ikel będzie brał przykład z Polski. A za nimi - cały świat. I już, jak mawia Iwonek.

Wednesday 14 January 2015

(234) szampion

Szampon dawno wypity, nawet się zdążyłam nauczyć, że to nie szampon czy inny szampan się tak naprawdę nazywa, lecz champagne. Wymawiane jednakże po polsku przez sz. Podobnie jak inne słowo, które przy okazji mi wpadło w ucho, a mianowicie: szampion. Jedno małe i dodane, a cieszy, choć oczywiście nie tak, jak bąbelki i bombelki z champagna.
O szampionach powiedział mi Roman, który na sporty czasu nie ma, a teraz to nawet jeszcze mniej niż przysłowiowe zero, za to dużo entuzjazmu do lektury linków, które mu podsyłają koledzy, co to bez smyrania palcem po ajfonie żyć nie mogą. I wypatrzyli oto, że w nowym roku, który już od dawna za progiem, będzie można uczestniczyć w wirtualnym belgijskim klubie. Tenisistów. Byłych. Szampionów właśnie.
Przyznam, że nie wiedziałam początkowo zupełnie, z czym i kim to powiązać, ale Ana Martin się miłosiernie i z wrodzoną łaskawością nade mną zlitowała, i wyjaśniła, o co chodzi. Że szampioni to miszczowie. Że po polsku słowo to zwane jest bardziej pod angielską aligancką nazwą czempion. Oraz pod postacią jabłka, którymi przecież polski przemysł stoi, a jednym z jego miszczowskich pociągnięć jest właśnie produkcja czempionów.
Spodobał mi się ten patryjotyczny wątek, nawet jeśli od razu musiałam go poprawić na patriotyczny. Można go przenieść na poziom lokalny, sanżilowski, i wspomóc lokalnych czempionów, ukradkiem zmieniając litery i wymowę na szampinowską. Bo okazuje się, że nasi szampioni, zgromadzeni we wspomnianym wirtualnym klubie, potrzebują wsparcia. I to nie byle jakiego - co najmniej 425 ojro za dwie godziny obecności...na urodzinach.
Co to za jakaś wyjątkowa bzdura, denerwuje się znad groszkowej głowy Ana. Ana, pozwól ludziom robić, co chcą, ośmiela się zaprotestować Roman. Jak ktoś chce, niech sobie zaprasza do domu szampiona, co w tym złego? Nie złego, dziwnego, że komuś się chce wydawać takie sumy na starych, zapomnianych graczy, którzy nie wiedzą już, skąd brać na życie, zamiast się wziąć do sensownej roboty. Poczekaj, sprawdźmy, uspokaja Roman.
Po pierwsze, by obcować z gwiazdami (upadłymi - wtrąca Ana), trzeba wyciągnąć z kieszeni 50 ojro. Rocznie. Potem można serfować po stronie i wybierać z jednej strony między różnymi formami zabawy, a z drugiej - gwiazdami. A co to za gwiazdy, kpi Ana. No patrzcie sama, Ksenia, spisuj: S. Darcis; O. Rochus, S. Appelmans, D. Norman, A. Devries. Aha, spoglądamy po sobie. A kto to? Nie wiem, wzrusza ramionami Roman, podobno byli dobrzy i znani. I bogaci, dodaje Ana, a teraz znów chcą tacy być, tylko mniejszym wysiłkiem. 
No bez przesady, staje w obronie uciśnionych Roman: może nie nabiegają się tak, jak na łimbledonie, o ile tam kiedykolwiek trafili, ale też muszą coś z siebie dać. No, dawaj tę ofertę: urodzinowa godzina na korcie z dzieckiem (tort gratis, doczytuje przez ramię Ana); trening, także przez komputer (o, to dopiero męczarnia! - Ana) ; porady psychologa sportowego (pranie mózgu, no na to są zawsze chętni - Ana, a kto); pobyty w Belgii lub Hiszpanii (o, szczególnie to, cierpienie nieskończone - Ana zaraz pęknie ze śmiechu;  Roman, skończ już, bo zwątpić można!).
W sumie nie rozumiem do końca, co Ana ma przeciwko, ale siedzę cicho, na wszelki wypadek. Osobiście, jakbym miała do wydania 75 ojro, by ktoś mi 25 minut przez komputer obiecywał, że się nauczę grać i wygrywać, to może bym i wydała. Jakbym miała więcej - 1500 - to dlaczego nie, mogę się wybrać do Hiszpanii i tyle właśnie przelać szampionowi. Albo no dobra, 950 za trening w Belgii. Całkiem tanio.
W sumie pomysł genialny w swojej prostocie, zastanawia się Ana. Mogłabym założyć podobny klub, nawet w realu, a nie tylko wirtualu, i oferować wieczory z książką. Mogłabym uczyć czytać na nowo na papierze, a nie tylko palcem po ekranie. I pisać długopisem albo nawet prastarym piórem. Ceny konkurencyjne. Adres: www.e-ana.sg, tak Ksenia, nie sż bynajmniej. I biznes gotowy. 



Tuesday 13 January 2015

(233) wieje

Wieje, że głowę może urwać. Wiatr historyczny lub histerii chyba. Taki wniosek nasuwa się po każdej bezsennej nocy, odprowadzeniu Iwonka do kreszu - oczywiście z zerwanym z głowy kapturem, bo nie z wiatrem, po powrocie do domu - znów pod wiatr, bo akurat zmienił kierunek. I to się nazywa styczeń. January, spisuję z kalendarza. Żąwje w wymowie. 
Jaki kraj, taki styczeń, można by powiedzieć. No bo kto by pomyślał, że styczeń kojarzy się z bum bum dochodzącym zza ściany, gdzie sąsiad lebelż jeszcze mniej przygotowany na zawieruchę, niż my, a jego taras - to już w ogóle katastrofa na całej linii. Na tarasie - meble ogrodowe, zostawiane tutejszym zwyczajem na cały rok, bo jeszcze się nie przyzwyczaili do myśli, że jednak doszło do zmiany klimakterium i że na Sanżilu też bywają zimy. A jak nie zimy - to przynajmniej wiatry zapowiadające większe kłopoty. Klap klap bez przerwy.
Sąsiad na pewno nie sądził, że u nas na dzielnicy przyjdzie mu walczyć z niepogodą, usprawiedliwiają go Martinowie. W sensie - wiatrem. Znaczy się - przygotował się na pewno na ulewę, kupując specjalne antypoślizgowe deski, by pupy nie zjeżdżały na mokrym, no ale to lebelż mają akurat we krwi, rodzą się i umierają w deszczu, jak śmieje się Roman. Nie wszyscy, prostuje Ana, taki Iwonek narodził się nam w upale iście włoskim lub innym hiszpańskim; wypadek przy pracy, wzrusza ramionami Roman. Przy Groszku wszystko za to wróciło do normy, święta Elżbieta nie ma widać takich chodów w niebie, jak święty Iksel, skoro było i lodowato, i wietrznie, i mokro. No ale przynajmniej chłopak od małego wie, gdzie żyje. Od małego zaimprezowany, potwierdza Roman.
Zaimpregnowany, nieprzemakalny czyli jakby, poprawia Ana. Będzie jak miejscowi harcerze, w krótkich spodenkach nawet w środku lutego, bez parasola albo nawet czapki. Odporny na Belgię, nie to co ja, śmieje się Ana, w kurtce przeciwdeszczowej, kaloszach i jeszcze pod największym parasolem. Chyba że wiatr właśnie, wtedy bez, to już przyjęłam do wiadomości, że jednak zmiana klimatu jest i że wiatr dziś to już nie wietrzyk sprzed lat, tylko od razu huragan, kończy. 
Fakt, że dziwnie jakoś ten rok się zaczął, od stycznia niby, ale na oko - od marca jak w garncu, zastanawia się Roman, na co dzień unikający kwestii pogodowych, bo choć jest amatorem białego szaleństwa i nie lubi, jak zima zaskakuje drogowców i kierowców, to unika ogólnonarodowego biadolenia nad pogodą. Podobnie jak Ana, bo to temat zastępczy, twierdzi, by nie mówić o prawdziwych problemach. Dramatach rodzinnych itede czyli, bardziej lub mniej ukrytych pod kożuszkiem śniegu, którego brak.
Ale prawdą pozostaje, że śnieg Iwonek raz dotąd widział. Leżały sobie jakieś resztki pod sanżilowską gminną choiną, to go to białe zainteresowało. Nawet nie wiedział, co z nim zrobić, taki rarytas. Z wiatrem sobie za to świetnie radzi, od razu chce pod plastikową pokrywkę. Byle do wiosny.
Od małego wie, zdolniacha, co robić. Nie to co sąsiad, o którym już na górze pisałam. Obiecał wnieść meble do środka, by nie waliło mi pod nosem, ale klapanie i kłapanie nie ustaje. Chyba nadal liczy, że już za tydzień, za dwa zaprosi la famij na grila w słońcu. Tymczasem bum bum. Co zawieje mocniej - to ja podskakuję. A z rana znów do kreszu pod wiatr. Boże. Jak to ma być zachód, to ja dziękuję.

Thursday 8 January 2015

(232) okienko

Przybyli ułani pod okienko, śpiewali mi tak za młodu nad kołyską, której nie miałam, ale ładnie brzmi, gdy jeszcze nie tylko nie wiedziałam, co to ułani, która to niewiedza mi została do dzisiaj, ale nawet reszta słów była niezrozumiała. Jednakże cytat zawsze warto mieć na podorędziu, by umaić lekturę. To i umajam opowieść o okienku. W ambasadzie.
Nie w ambasadzie Ksenia, tylko w konsulacie, zgłasza poprawkę domowy prawnik. I nie jest to przynajmniej Ana. Bynajmniej nie tym razem. A co za różnica, wykłócam się. Taka, że sprawy prawne załatwia się w konsulacie, i tamże żeśmy dziś przybyli. Do drzwi. A po przejściu przez bramkę - i do okienka. Ułani czterej.
I zresztą nie tylko dziś, lecz także i jak ci trzej królowie przybyli w deszczu, a nie w śniegu wcale a wcale, we wtorek, i tym razem to pod drzwi żeśmy przybyli, można powiedzieć. Bo zamknięte było, więc się zatrzymaliśmy na progu ojczyzny, bo czyż nie tak? Ale tego zamknięcia wcześniej nie zapowiedzieli żadną kometą betlejemską, tak więc Ana się trochę zdenerwowała, jak to ona, że cała wyprawa z Groszkiem w bagażu na nic. Bo to pod niego było robione, by w Nowym Roku wreszcie zaistniał na poważne w jakichś papierach. Jako obywatel, choć to obywatelek dopiero.
I nie tylko komety nie było, ale konsulat czy też ambasada, bo nie wierzę prawnikom, na słowo, o nie, nie po aferze z podsłuchami, o czym całe Łapy nawet trąbiły, a więc ten urząd - wcale a wcale nie poinformował na stronie internetowej, że 6, szóstego dosłownie, nie pracuje. A my zapomnieli, jak nie omieszkała przypomnieć zgryźliwie Ana, że w Polsce teraz wszystkie święta religijne to świętość nienaruszalna. I że dokumentów wypełniać nie można. Jak w szpagat, skojarzył Roman. 
Szabas dziewczyno, szabas. Nieważne. Niezrozumiałe i tak, czy siak.
Ale nawet, jakbyśmy nie przybyli tylko pod drzwi, ale we drzwi weszli, to i tak by wszystko było na nic. Bo oto jest nowość. Na polskiej stronie państwowej, tak owszem. I nam Polakom, swoim własnym inni Polacy to zafundowali. Może informatycy, może politycy. W postaci e-zapisów. Pod nazwą e-konsulat, więc może jednak domowy prawnik ma rację, albo też na stronie dla zmyłki lub hecy tak dali, bo licho nie śpi. 
W każdym razie wszyscy, którzy chcą coś załatwić w ojczyźnie na odległość, muszą teraz najpierw się zapisać. E-zapisać. papierek wirtualny wziąć. Wtedy dopiero mogą przybywać i załatwiać.
To i my się zapisali i nawet dziś załatwili. Oczywiście e-godzina podana na papierku nie zgadza się w niczym z godziną nie- e, bo zdaje się, że na jedną e-godzinę może się zapisać więcej osób, poza tym jednak wpadają też ci jakimś cudem noworocznym niezapisani. I ustawiają w kolejce przed tymi, co to grzecznie jak ułani przybyli. Nie są -e, za to: beee!
Odstaliśmy więc pod i przed okienkiem także, co nasze. Groszek także, w formie półleżącej odstał. Potem go zapisaliśmy urzędowo, ma się rozumieć, przez komputer ze starym monitorem jeszcze. W Polsce A, a jakże, Ana stamtąd, babcia stamtąd, to i dzieci po niej. Wielkie państwo, ho ho! Jedyne, co demokratyczne, to że zapis czy w Polsce A, czy B, kosztuje tyle samo. Słono czyli. 50 całych ojro jak bumcykcyk. Też nie mogłam uwierzyć.
I jeszcze pan się uśmiechnął. Bo mówi, oczywiście nikogo nie obrażając literami A lub B, nie może, na państwowym ciepłym stołku zasiada w końcu, że z Polski A to oni głównie zapisują maluchy warszawskie. A to miasto Any niemieckie, to wcale się nie pojawia, czemu się nie dziwię, bo kto by tam chciał u Niemca być zapisany, to jak miś w paszporcie prawie w końcu. Na amen. 
Oprócz Warszawy - to tylko Polska B się rejestruje podobno, dzieci walą drzwiami i oknami, jak ci ułani z cytatu. W tym Łapy mocno się trzymają. Pewnie więcej łapowiczów i łapek tu się zapisuje, niż na ojcowiźnie. A co mi tam, ja już stąd, z Sanżila. Ale mały sukces zawsze cieszy. Przynajmniej raz przed Aną. Pod okienkiem.To dobrze rokuje na Nowy Rok w kolorze groszka.

Thursday 1 January 2015

(231) groszek

Na odświętny groch z kapustą to już chyba za późno, jak na moje wyczucie wigilijne, ale na przyjemny, zielony groszek - to co innego. Sama rozkosz i czysta przyjemność. Tym bardziej, gdy groszek przychodzi całkiem niezapowiedzianie. I nie jest zielony.
Sam przychodzi, wychodzi nawet, bez pytania, stuku puku i już. Zastukał to już nawet w połowie grudnia, tak powiedział przynajmniej pan kotkoj tofik, żeby zacytować Iwonka. Co oznacza doktora o tajemniczym imieniu Tufik, którego się chyba wstydzi, jak się śmieje Roman, bo zawsze je dokładnie wykreśla z recept i wpsuje inne, bardziej swojskie dla ucha lebelża. Ciekawe, czemu nie wydrukuje po prostu innych recept, swoją drogą? Ana twierdzi, że to z oszczędności i nie na darmo, bo to Wenecjanie jacyś wymyślili pieniądze, a on właśnie z wyglądu z tamtych okolic, na oko - Iran lub Palestra.
I odtąd czekaliśmy więc na Sanżilu, jak na tego, co to w grudniu w kolędzie, w żłobku, w radiu - słowem wszędobylsko wszędzie króluje tej nocy, choć ostatnimi laty musi ustępować pola temu, co to zstąpił z kokakoli. Albo raczej z kokakolą w dłoni. W czerwonym płaszczu, w przeciwieństwie do tamtego, co to z pustymi rękami, za to darami dla ludzkości; w pieluszce, choć skąd ta pielucha, pyta zawsze Ana? Płótno zgrzebne, o ile, a najpewniej - siano. To już z innej kolędy. Może i prawdziwszej.
U nas ktoś kolejny, mały, choć całe 3600, nie  nie kilo, gramów, ludzie, to by było dopiero cha cha! - przybył nago, co nie powinno dziwić nikogo, kto chodził na lekcje biologii albo przynajmniej przysposabiał się do życia w rodzinie, coś mi świta, że katechetka wspominała o porodach i poczęciu. 
Co więc było robić, gdy nadszedł czas? Gnać co tchu na Ukle, zwane także Iklem. Prosto w ramiona świętej Elżbiety, która zarządza szpitalem. Znaczy się jest jego patronką, jak tłumaczyła Ana, ale nie zorientowałam się jakoś do dziś, mimo że to wszystko w starym roku się zdarzyło, a obecnie i dzisiaj mamy nowy, kto u niej robi na stałce? I dlaczego Ana do jakiejś patronki nagle uderza, skoro w naszym domu na Sanżilu panuje raczej brak wiary, zdaniem matuś, a zdaniem chóru Martinów - próby zachowania zdrowego rozsądku? 
Jezusie, jaki piękny ten szpital. Jak ze snu doprawdy, choć nocy groszkowej nikt akurat oka nie zmrużył. Hotel co najmniej normalnie, albo jakiś inny spa. Groszek nowy i noworoczny prawie że ułożył się przykładnie najpierw na mamusi, bo tu tak jest, że dziecku, w tym noworodkowi, wolno być z matką, a matce z nim, i to nie na macie składanej karnie, gdy wchodzi położna. W głowie się to nie mieści, mojej matuś to już w ogóle, jak jej przez telefon mówiłam. Ale prawda to, Ana wytłumaczyła mi zachodnie zwyczaje. 
Potem Groszek ułożył się w kulkę w plastikowym pudełku, co to miał za łóżeczko, i tak przespał się. Pierwszy raz po tej stronie Any. A jak się obudził - to już były święta, groch z kapustą, pierogi, grzyby, susze, kutie, cuda niewidy. U nas co prawda nie, ale na polonii pokazywali w tiwi, że w Polsce owszem nadal, wódka na stół pod rybkę, a że w święta serce bije bardziej polskością i ojczyzną - to tak powiem. 
Ale w sumie nie szkodzi, że te święta były inne. Bez jedzenia niedobrego, co to trzeba udawać, że się lubi, bo matka całą noc dla ciebie, a ty nic, za to z prawdziwym prezentem. Od losu i Any. Dla całego Sanżila i tych, co trzymali kciuki w Polsce i innych krajach. A najbardziej trzymali je chyba Roman i Iwonek. Nie razem, bo jeden ze mną i babcią - ten mniejszy, a drugi - w szpitalu. Na moje oko, to czysta glorjainekselis. Prawdziwe groszkowe narodzenie.