Thursday 30 April 2015

(284) wan-fan i de-du

A choćby nie wiem, jak się wytężał, to nie udźwigną, taki to ciężar. Tak to chyba szło, pardą, jechało lokomotywą. I to mi się ciśnie na usta, jak pochylam się nad listą najpopularniejszych nazwisk na Sanżilu i obok, czyli w samej stolicy Ojropy. Nijak nie idzie zrozumieć, skąd się one wzięły, ale ich nosiciele na pewno nie powstali z wan-rompoja czy de-wawra.
Prędzej z prochu, choć i ten proch jakiś nie nasz, amerykański chyba. Albo jeszcze z dalszych stron tego świata, albo zaświata nawet, odmienianego zresztą tylko w liczbie mnogiej, co daje: zaświatów, i tak to brzmi doprawdy. Właściwie nie brzmi nawet, bo nic wdziękiem swoim nie przypomina, a bynajmniej nic znanego uszom ojropejki, którą w końcu jestem, nawet jeśli z Polski. Co to to nie, za Azję się nie dam uznać, Łapy leżą po tej stronie miedzy!
O czym świadczą chociażby napotykane na łapskiej miedzy nazwiska. Między Nowakiem a Kowalskim, tak je określę. Całkowite przeciwieństwo tego, co na Sanżilu. A tu - po prostu są nieobecne w zbiorowej świadomości i opinii publicznej. By nie było, że rzucam puste słowa na wiatr - oto zwycięska dziesiątka. Porównujcie z tym, co znacie z własnej miedzy.
1 - Diallo - 2.155
2 - Bah - 1.244
3 - Janssens - 1.087
4 - Peeters - 974
5 - Dubois - 46
6 - Nguyen - 925
7 - Barry - 847
8 - Jacobs - 804
9 - Mertens - 798
10 -Martin - 750

Spisałam i rozkładam ręce po raz kolejny. Dlaczego najwięcej jest Diallów, Bahów, a niewielu mniej Nguyenów? Co z wan-fan i de-du?
Wyjaśnienie jest proste, doczytuje Ana Martin, dumna zapewne z pierwszej dziesiątki, psim swędem, ale zawsze. Te nazwiska nie pochodzą z Ameryki, jak pisałaś, lecz z Afryki Zachodniej i Wietnamu. Tam nie ma wielkiej tradycji nazwiskowej, do niedawna brano, co popadnie. Czyli że popadały djale, bahy i ngujeny? Pewnie tak. A że emigracja potężna  - to i najechało stosunkowo dużo nosicieli tych nazwisk właśnie. I wdarli się na szczyty spisu, wyprzedzając o całą prostą lokalnych synów Janów, Piotrów, Jakubów i innych.
Kogo?
No Janssensów, Peetersów, Jacobsów i tym podobnych.
To synowie są? dziwię się. Nie, już nie, śmieje się Ana. Kiedyś tylko. Obecnie to już tylko nazwisko. W Polsce tradycja była akurat inna, nazwiska mają inne pochodzenie.
Ale wiecie co, to nie zmienia najważniejszej informacji z tego spisu, uśmiecha się Roman. Tego, że jakby połączyć Mertensów z Martinami, to nasza Ana wylądowałaby o wiele wyżej. Dałoby to ponad 1500 sztuk osób odmarcinowych. Plus chłopaki nasze małe. Tłum po prostu się robi.
No i dziwi, że żadnych wan-fan i de-du. Tego dubojsa to dodali tylko tak dla równości językowej, bo nawet jeśli wkradł się błąd, to początkowe 49 nie wróży nic dobrego. Żeby chociaż 6 na początku stała, to z 69 i 9 przykładowo dubojsi mogliby stanąć w szeregu za Aną. A tak to naprawdę na tym Sanżilu tworzy się zupełnie nowa tradycja. Nazwiskowa tym razem, bo to już nawet nie bardzo ładne imię dla dziewczynki, cytuje coś tam Roman.
A ja tam swoje wiem: nowe czasy wymagają nowych ludzi, nie synów czyichś tam. Precz z wan-fan i de-du. Witamy djalów, bahów i ngujenów.

Wednesday 29 April 2015

(283) GUS zwierzęcy

Wszystkie dzieci nasze są, domowe przedszkole wszystkie dzieci kocha, jak wiadomo, ale co ze zwierzętami? Ana Martin twierdzi, że coś ruszyło, bo podobno jakimś takim poszczególnym na świeczniku już nie wypada polować i zabijać, w tym w Polsce, do tego podobno ludzie pióra, Nob-li-ści prawdziwi ruszyli do ataku i w całym świecie, także po wszystkich kontynentach, bronią praw zwierząt w książkach, ale do pełnego sukcesu daleko. Widać to także na Sanżilu.
I nie chodzi mi przynajmniej o to, by psy se waliły kupska, gdzie popadnie, a te najbardziej mordujące ganiały luzem bez smyczy czy kagańca.  Zresztą tyle już zrozumiałam, że to w sumie nie zależy od psa, tylko jego właściciela, czy jest idiotą, czy nie. Chodzi o to w sumie, by tego przysłowiowego psa nie kopnąć, jeśli nie trzeba. Pogłaskać, jeśli można. Napoić, nakarmić itepe. Wiele nie trzeba, co?
Psy na Sanżilu i tak mają dobrze, wtrąca się Roman. Kogoś mają zazwyczaj znaczy się. Gorzej mają te całkiem dzikie stwory, co to nikt ich nie kocha, każdy boi, a te co ładniejsze - tępi. Po czym przerabia. I to nie tyle na mięso, z którego jakiś tam pożytek może i jest, ale na włitony, szanele i inne. Czysta głupota, twierdzę nie tylko ja. Także ci, co się kryją pod szyldem WWF.
Światowy Fundusz na rzecz Zwierząt, z angielska toto, tłumaczy Ana. Aaaa. Ale kto tam funduje i co komu, bo przecie nie zwierzaki? Aktywiści. Czyli jak to się dziś nazywa działaczy. W dobrej sprawie działają. Ratują. Akcje robią bardzo aktywne, znaczy się, stąd aktywiści, rozumuję. Tak jakby, przytakuje Ana. A słyszeliście o tej najnowszej, podnosi głowę Roman?
Co nam zafundowali?
W oddziale belż WWF zmajstrowali taką wyszukiwarkę, w której można wpisać swoje nazwisko. Pokaże się, ile osób w Belgii się też tak nazywa. Po czym mniej przyjemne: porównanie liczbowe do liczby osobników jakiegoś zagrożonego gatunku. Zimno się potrafi zrobić, zaręczam.
No, jak swoje i chłopaków wpisałeś, to na pewno już chłodnawo, śmieje się Ana. Ksenia - jeszcze zimniej zimniej, jak w takiej zabawie, pamiętacie? A najzimniej u Any, podsumowuje Roman. I nie chodzi o Martina, co? Bo takich pohiszpańskich to by się nawet kilku znalazło, ale z Aną właściwą - kłopot tylko.
Zabawiam się więc od rana we wpisywanie tego i owego. Fajne ciekawostki wyskakują. Nie wiem, czy dobrze, ale według rocznika statystycznego GUS belż lista najmniej zagrożonych belgijskich nazwisk wygląda, jak poniżej. Podaję zbiorczo, po czym regionami, by nikt się nie poczuł pominięty, zagrożony językowo czy tożsamościowo. Popatrzcie sami i porównajcie się do zwierząt. Bruksela jutro, bo to dopiero bomba wybuchnie. Najpierw ją sama przetrawię.

Belgia
1 - Peeters - 32.417
2 - Janssens - 29.890
3 - Maes - 25.353
4 - Jacobs - 19.776
5 - Mertens - 18.480
6 - Willems - 18.352
7 - Claes - 16.370
8 - Goossens - 15.833
9 - Wouters - 15.622
10 - De Smet - 14.035 
Flandria
1 - Peeters - 28.884
2 - Janssens - 25.964
3 - Maes - 22.070
4 - Jacobs - 16.920
5 - Willems - 15.242
6 - Mertens - 15.225
7 - Claes - 14.098
8 - Wouters - 13.955
9 - Goossens - 13.598
10 - De Smet - 12.588 
Walonia
1 - Dubois - 9.577
2 - Lambert - 8.720
3 - Martin - 6.895
4 - Dupont - 6.437
5 - Simon - 6.300
6 - Leclercq - 6.189
7 - Dumont - 6.136
8 - Laurent - 5.729
9 - Lejeune - 5.510
10 - Renard - 5.448 

Tuesday 28 April 2015

(282) szczęśliwa 19 fiu fiu

Szczęście. Mówią: ty moje. Od rana uśmiecham się, że tak się udało uplasować, mówiąc Dariuszem Szpakowskim. Na nr 19 na tym świecie. Wsokoo, co? Belgia, a my w niej, to i z nią ramię w ramię. Żczęźliwie, że się wyrażę poprawnie. Oj, ludzie wy moje, porobiło się, choć mówią, że od szczęścia głowa nie boli. Nr 19.
Tymczasem Ana Martin uświadamia mnie, że tego szczęścia, bo się wyzbędę już błędów, by w okresie matur nie wprowadzać chaosu w głowach maturzystów, to na Sanżilu ani dużo, ani mało. Sama waham się od rana, jak rozumieć 19. lokatę, jaką w Usach przyznano naszej nowej ojczyznie niepolsczyznie. Ha. Wysoko to czy nisko?
19 miejsce w rankingu najszczęśliwszych państw świata, powiadasz? powiada Roman. Na ile badanych? 158 cyfrą. Plus. Coś tam, ale nie minus na pewno. 
To tyle krajów już mamy? Mamy nawet więcej i codzienie powstają nowe, ale nie wszędzie da się cokolwiek zbadać. Ale 158 też wystarczy, szczególnie, jak trzeba odpowiadać na te wszystkie pytania o zadowolenie z życia. Lub jego brak.
Tym bardziej, że są kraje, gdzie na takie pytania można dpowiedzieć tylko pozytywnie, inaczej kulka w łeb, uzupełnia Ana, bo 158 nie daje jej spokoju. Co chcecie, sami wiecie, jak jest, wzrusza ramionami.
ONZ to badało wszystko, widzę. Oenzet, jak rondo takie w Warszawie, świta mi z matury. Ciekawe, czy to nasi liczyli. 
No w komisjach wyborczych różne oszustwa są możliwe, pekawu i te sprawy, tiwi gadała, ale u nas na Sanżilu i w okolicznościach chyba lebelż i inni szczerze odpowiadali? Jako nieliczni sprawiedliwi ze 158? Kto wie, kto wie. Póki co, chyba jakaś wolność w trzech krainach belż jest. Religijna, polityczna i nawet podobno równouprawnienie, choć w to akurat Ana powątpiewa. 
No i luksus. Bo perfumy takie są. Luksusowe. Szanel. Luksus nr 19. Fiu fiu.
Sprawdźmy, co badali w oenzecie, podnosi nas na duchu Roman. O mam, znajduje Ana Zosia Samosia sama samiuteńka jak igła w stogu i tłumaczy na żywca, oszczędzając mi pracy. Kolejno: długość życia w zdrowiu; produkt krajowy brutto; wsparcie społeczne (świadomość, że jest na kim polegać; zaufanie społeczne (rozumiane jako niska korupcja wśródpolityków i gospodarcza); subiektywne odczucie wolności; wolność wyboru. Potem podliczyli, podzielili i wyszło. Dla nas 19 wraz z resztą kraju zresztą.
I to wszystko ma dawać nam szczęście? Te faktory znaczy się? Żebyś wiedziała. Brzmi łatwo, wykonać trudno. Ci, których kraje mieszczą się, no powiedzmy w pierwszej 50. rankingu, czyli my, a pewnie i Polska A, B i C do gromady, nie doceniamy tego na co dzień. My tu? Tak. Nie widzimy, że właściwie wszystko mamy zagwarantowane i wiele nam wolno. A ci z pierwszej 5: Szwajcarzy, Norwegowie, Duńczycy i Kanadyjczycy to już w ogóle, raj na ziemi mają. Oprócz pogody może. Luksus, mówiłam, nawet perfum nie trzeba.
Odwrotnie, niż ci z ostatniej piątki, ponuro wchodzi mu w słowo Ana. Strasz nawo musi być w Togo, Beninie, Burundi, Syrii czy Afganistanie, choć słońce pali. Może i dlatego właśnie zresztą. Brr. 
Dziwne jest to, że pierwsza trzynastka najszczęśliwszych państw od lat się nie zmienia, co najwyżej zamienia miejscami. Znaczy, że z jednej strony naprawdę o siebie dbają, a z drugiej - że łatwo tam pewnie nie trafić. Kto by chciał tam psuć se żcżęźliwe życie? 
My nigdzie jechac nie musimy, radujmy się radosną 19. Ale sądzę, że ci powyżej 100 to pewnie chętnie by ruszyli na pierwszą piątkę, co? I wiecie co dokryłam? Kanada i Australia przyjmują nadal! Mają miejsce i biorą ludzi. 
Ksenia, po ostrej selekcji, dodaje Ana. Wstrętne uczucie, co? Dla tych, co odesłani z kwitkiem.
Ale biedniejsze kraje też wybrzydzają. U nas, a jakże, na całego na przykład. Co, polskich i belgijskich gazet nie czytasz, uświadamia ślubną Roman? Każdy w swoich okopach dobrobytu, fakt, wzdycha Ana. W tym my. Czy tu, czy tam - dobrze nam.
Nawet bez perfum numer 19. Choc do dziś myślałam, że to perfuma.
Od zawsze mówię, że pora pakować manatki i jechać do Kanady, ożywia się nagle Roman. Ale po co? pytam, skoro i na 19. miejscu świetnie i dostatnio, aż za bardzo chwilami, jak twierdzi Ana. Jak to po co? Przemyślałem to, sprawdziłem na mapie i może, jeśli zaszyć się w puszczy, to jest jakaś szansa, że się na to wszystko na łeb nie zawali, a chłopakom małym to już na pewno: służba zdrowia, demografia, podatki, emerytury, no i kolejne wojny, niestety. Czyli tak zwane faktory, kiwam głową. Ana, chyba wydrukuję te wnioski. Fejs się o nas upominał nie raz i nie dwa; w tym o Ksenię, pokazuje mnie palcem, co tom jeszcze trzy lata temu nie tylko o Kanadach, ale nawet o Sanżilu nr 19 nie marzyła. Nawet nie wyperfumowana fiu fiu. Szczęścia nadmiar. Mówią: ty moje.

Monday 27 April 2015

(281) ino inno (7 sur 7)

Nieco mnie jednak zmartwiły doniesienia o tym, że na Sanżilu i okolicznościach będą teraz promować ciszę. No bo to jednak działanie antymarketingowe dla dzielnicy, co? Spece od reklamy na pewno by potwierdzili. Na szczęście ręka handlu nie śpi i już jest rozwiązanie. Handel czuwa, a jakże. I wymyślili, że niedziela nie będzie już taka święta.
Spece mówią: ci ciszą, to my ich hałasem. Z kas. Pik pik stukają kasy, szur szur drukują się paragony, szeleszcza banknoty, piszczą maszynki do kart - i to już zaraz, od końca maja. Wreszcie nie będziemy w tyle za Polską A i B, a w porywach nawet C!
Serio? Ana nie wiedziała, no tak, jest ponad potrzeby konsumpcyjne, mimo że jeść trzeba. Tak, dopuścili możliwość handlu w niedziele, ale nie w Belgii całej, to by było za szybko, w końcu trzy parlamenty musiałyby się wypowiedzieć, zgodzić, a wcześniej sobie zaprzeczyć, co to to nie! Na razie kupczyć będzie można w Brukseli i to tylko w strefach turystycznych. Czyli w Pentagonie.
Czyli gdzie, dociekam dociekliwie. Ha, to właśnie w tym cały ambaras, twierdzi Roman. I to nie żeby nas troje chciało naraz, dodaję z miną znawcy, pardą, znawczyni. Bo oto potrzebne były trzy przyzwolenia w trzech językach, a padły oczywiście trzy różne propozycje, też w trzech językach oczywista. W końcu ustalono, że handlować w niedziele wolno będzie w strefie turystycznej. Ma to przyciągnąć turystów...tylko no właśnie gdzie?
Do galerii azaliż, zastanawiam się na głos, bo gdzieżby ostatnio na luksusowy spacer w niedzielę w Polsce A, B i C, jak nie tam. To tu na zachodzie miałoby być gorzej i mniej światowo? Ale w Brukseli nie ma galerii, przypomina Ana. Jest na woluwie, tym bogatszym, sama byłam! Ale nieładna, fakt. No tak, to jedna. Poza tym jest jakieś straszydło w samym centrum, ale chyba puste, co Ana? To koło Brukera, gdzie straszydło faktycznie przejść. Stoi, póki co, ale będą burzyć podobno, no i tam będzie strefa bez samochodów. O innych galeriach nie wiem.
Ino ni ma. A, ino jest! Inno właściwie. No tak, galeria to i może, ale z nazwy. Tak to dom handlowy, taki pedet lub ezdech, tak to się zwało w Polsce A, skąd ja. PDT albo SDH, wyjaśnij młodszym, niezywczajnym komuny, Ksenia.
Co czynię, ale nadal nie wiem, gdzie ta strefa turystyczna na Sanżilu. Tu coś widzę, widzi Roman. Pentagon. To u nas jest, w tak zwanej wielkiej Brukseli, a nie w Usa czy w Jorku? W Waszyngtonie, jeśli już, ale tu też mamy własny. Pentagon, czyli pięciokąt, czyli to, co mieści się w obwodnicy. Co daje trzy tysiące sklepów i sklepików. Ile miejsc pracy - nie policzyli.
To już naprawdę w Brukseli i na Sanżilu nie ma innych zabytków, co by ciągnęły turystę?
Właśnie to mnie najpierw zdziwiło, ale stwierdziłam, że to po prostu sprytny wybieg. Dla turystów, skołowanam? Nie, dla prawa. Ściema taka czyli. Aha, embieje od reklamy wzięli się do marketingu, tak? Na to wygląda. Bo radni od lat nie wiedzieli przecież, jak przegłosowac prawo handlu w niedzielę i przechytrzyć związki. A tu proszę, udało się.
Wystarczyła jedna uchwała, co by stwierdzała oficjalnie, że wszystko w obwodnicy, małym pasku czyli, to strefa turystyczna, i już można otwierać w niedzielę. To znaczy: dotąd też można było, o ile podwoje sklepowe były zamknięte w inny dzień. Zawsze ten sam przez co najmniej sześć miesięcy pod rząd. To już handlowcy woleli zamknąć, na mszę na Sablonie, co to w niedzielę przecie, kiwam głową. Jasne.
Teraz już nie trzeba będzie zamykać ani na chwilę. Siedem na siedem może być otwarte. Set sur set. Juhuu, nocny szoping nas czeka! Będzie co robić!
Ale tak na serio, to nawet ja widzę problem. Kiedyś trzeba odpoczywać w końcu, nawet na stałce, a w sklepie to jest dopiero stałka, i to na nogach! Kto na tym skorzysta więc, wypada spytać. Jak to kto, wielki kapitał. Tylko wielkie sieci będzie stać na zatrudnianie dodatkowych ludzi w niedzielę i rękąpsoty urlopowo-pieniężne.
Rekompensaty się pisze, Ksenia, ręką się je rozdaje co najwyżej. Zadośćuczynienie czyli, świeckie jednakże,  a nie duchowe, czyli finansowe.
Ale w małych przecie robią w piątek i świątek? Bez tej ręką coś tam? Ale na swoim robią. Wolnego od tego nie przybywa, wręcz przeciwnie.  Roboty za to tak.
Czyli po co to wszystko? Chyba by nadrobić wschód Europy, gdzie kwitnie wyzysk pracownika, sądzi Ana. Jeden z niewielu przypadków, gdzie patrzą na naszą część świata, dodaje zgryźliwie. Akurat, gdy nie powinni. Cóż, może się to nie sprawdzi. Może strajk zrobią. A może się Belgowi spodoba. W nowym świecie nowy duch, ale nie odnowy.

Thursday 23 April 2015

(280) dumamy

Cisza na morzu, wicher dmie. Zawsze mnie to zastanawiało, jak cisza, skoro wicher. Ale nie tylko mnie, jak widzę, bo i lokalsi zdecydowali się uruchomić całą serię miejsc, gdzie wichru nie ma. Od morza, tego co tu u nas na Sanżilu jest. No trochę nad może to morze.
Ksenia, o czym mówisz? No o tym nowym wynalazku, tych od drugiego dialektu, co to postanowili wprowadzić u siebie na dzielnicy strefy wolne od hałasu. Na dzielnicy w sensie krainie, Flamandii znaczy się całej. Tyle zrozumiałam, a łatwo nie było, bo najpierw wszystko napisane w dialekcie, a potem jeszcze w anglicyzmach. Ale palec na ustach na obrazku oznacza tylko jedno. Cicho sza.
Uff, po strajku i klaksonach na całego taką strefę wolną od hałasu warto by wprowadzić i u nas na Sanżilu, zastanawia się Ana Martin. Ale co skłoniło Flamandów i gdzie to ma być?
W tym chyba problem największy był, śmieje się Roman, jak w kraju, gdzie gęstość zaludnienia jest prawie że najwyższa w Europie znaleźć puste i ciche miejsca, co? Dzielnie dali radę, ujmuję się za Flamakami, choć normanlnie byłabym przeciw, już przez ten sam język przykładowo. Sprawa jest oficjalna, więc i miejsca są oficjalne, i mają gwarancję rządową, że tu i oto oficjalnie można zażywać wywaczasu od hałasu.
Czyli co, mapa powstała jakaś? Nie wiem, na razie określono czas: trzydzieści dni. Trzydzieści dni w ciszy, czy w milczeniu? Jak w milczeniu, to nie dla ciebie, Ana, dogryza ślubno-nieślubnej Roman. Dlaczego nie? Jakbym się zawzięła, w odpowiednm miejscu...o, może do akcji włączyli klasztory? zaciekawia się Ana. Trapistó∑ przykładowo?
Z tego, co widzę, to nie. Rząd chciał, by to były normalne miejsca, gdzie każdy może przysiąść i zadumać się, a nad głową nie będą mu latać samoloty, tylko ptaki. Gdzie mu nie zaparkują pod nosem lub ewentualnie u stóp. Gdzie tylko wiatr gałęziami porusza. Wiosennym kwieciem obsypanymi.
I nawet nie trzeba milczeć trzydziestu dni, Ana. Wystarczy pięć minut dziennie, tłumaczą rządzący. Uff, dam radę, Anie wyraźnie ulżyło.
A czemu służy taka akcja - oficjalnie oczywiście -dopytuję, korzystając z obecności tłumaczy. Wyciszeniu się i kontemplacji przyrody, tak myślę i bez tłumaczenia, ale kto wie? Masz rację, chwali mnie Ana. Plus rząd chce zwrócić uwagę na piękno Flandrii. Jest na co, twierdzą.
A co mają zrobić ci, co tego piękna nie mogą łatwo dostrzec? Oczyma? Duszą? To niech się posłużą oczyma duszy, przypomina sobie lekcje polskiego Roman. Właśnie. Ale co z tymi bez duszy i oczu w niej? A, dla tych też coś jest. Mianowicie przewodnicy po ciszy. Naprawdę, nie kłamię, powstał taki zawód. Na razie we Flandrii, ale kto wie, może wkrótce i u nas. Już samo to kusi mnie do zadumy. Ana, spróbujemy?
Ja się tam cieszę z tej ciszy. Za dużo wichrów historii, od morza i innych zawirowań atmosferycznych. Pora na odpoczynek. I tylko ten wiatr we włosach. Pozostaje zlokalizować przy pomocy głosu z dżipiesa, gdzie można milczeć w spokoju, w towarzystwie przewodnika lub swoim własnym.

Wednesday 22 April 2015

(279) strajk a joga

Znów strajk na Sanżilu. Gref lub grew, jakby wysilić język, znaczy się. Jak w Polsce A  i B. Od grudnia nie było, toż to jeszcze w czasach bezgroszkowych protesty się odbyły. I już odliczałam dni doprawdy, bo sezon ogórkowy, nie ma się czym emocjonować, cisza i nuda, a tak - proszę. Od razu temat się znalazł. Tylko ten hałas od klaksonów. Przeszkadza. Ja nie lubię takich hałasów, skarży się Iwonek, który do kreszu tez musiał kreszować na bagażniku rowerka, a nie aligancko tramwajem 92.
Bo tramwaje z zajezdni wyjechały, ale dalej nie pojadą, jakbyście nie wiedzieli. Ja nie wiedziałam. Bez sensu, moim zdaniem, bo tylko sami sobie robotę robią, blokując się nawzajem. Długie te tramwaje przecież, to ile zastrajkuje naprawdę? jeden się zmieści? A reszta strajkujących co, miasteczko założy?
Nery nerwy nerwy, bo do pracy trzeba, tak to widzi Ana. Pod oknem jedzie auto za autem, faktycznie. Trąbią na potęgę. Ci z Flandrii czy Walonii to pewnie już o świcie wyjechali, co to teraz wcześnie się robi, choć nie tak wcześnie, jak w Polsce a lub B i to jest ta różnica. 
Na świat trąbią żałośnie, że taki niedobry dla jeżdżących. Samiśmy sobie winni. A na piechotę nie łaska? Niektórym nie łaska, niektórzy nie wyrobią. problem dla tych, i dla tych. Ale głośno w domu na Sanżilu faktycznie, bo to każdy musi pierwszy wjechać na skrzyżowanie. Też jak w Polsce A i B, chłop żywemu nie przepuści, nazywa się ten charakterystyczny narodowy rys rodaka. który dziś pewnie też stoi w korku i klnie.
W furgonetce klnie pewnie, bo to i tynki, i plafony, i karelaże będą zrobione jeszcze z większym opóźnieniem. Choć w tej branży gorzej się już chyba nie da, przypomina sobie Roman zasłyszane zdanie. Mówił mu wczoraj taki jeden Indianin, że musiał w nerwach zrezygnować z zawodu. A był patronem i to ho ho, nie takim, jak Ana, co tylko mnie ma pod sobą, tylko całymi ekipami remontowymi zarządzał. Na własnym robił. Wielka firma. I to nie jakimiś indiańskimi robolami na nielegalu, tylko ojropejskimi, ful wypas pracownicy. I mówi, że strajk miał codziennie. Póki nie padł. Bo strajk go pokonał.
Nie Indian czy Indyjczyk Ksenia, tylko Hindus, z Indii, śmieje się Roman. Imigrant na dzielnicy od lat 52 dokładnie. A co, dopytuje Ana. A nic. To właściciel garażu, gdzie stoi motor. Skarżył mi się wczoraj, że o mało zawałem nie przypłacił swojej działalności. Pytał, co ja robię i poklepał po plecach, jak powiedziałem, że na komisji robię, bo w budowlance - bida. I to nie stara, podkreślił, tylko codziennie nowa. Czy Polak, czy Portugalczyk, biały, czarny, Arab, nasz - nikt nie potrafi pracować. Strajkują bezmyślnością, tak twierdzi. Codziennie poprawka. Krzyki, przekleństwa, że klaksony przy tym to małe piwo.
Musiał zrezygnować z fory, bo mówi, że już nawet nie strajk państwowy, tylko zwykła ludzka głupota pracowników go w koszta i nerwy wpędzała. Więc ja panie, tak on, spokój mam teraz. Siedzę, kasuję za garaż, już nic mnie nie denerwuje. Miejsce pracy mam tu, na krześle przed domem, więc żadnego strajku się nie boję.
Wykończyli znaczy się nasi pana Hindusa tego? Nie nasi, wszyscy razem. Ale nie żałuje, dziś nie strajkuje przynajmniej, nigdzie się nie spieszy. Zachęcał mnie do odwiedzin stref ciszy. Są już takie wyznaczone oficjalnie. Ja się tam relaksuje, panie. Tak panie, mówi, żadna joga, tylko cisza. Cisza. Szzzz. A pod oknami- klakson kolejny. Strajk dopiero się rozkręca.

Monday 20 April 2015

(278) zebry

Hasają czy chasają? W sensie: szasają, co by było miejscową wersją szusowania albo szlajania? Połączeniem takim. Fuzją, jak to się mawia w nowoczesnej, modnej kuchni modestamaro. 
Nie, nie auta tym razem szaleją, mimo że ferie - zwane tu z miejscowa też wakacjami, nawet jeśli wypadają wiosną - już za nami. Zebry hasają za to czy też szlajają się na całego. Gdzie? A jakże, po Sanżilu, a czemu nie? 
I skąd spadła ta wiadomość na nas? Z fejsa, a skądże by, wzrusza ramionami Ana. Z fejsa, z fejsa, bo jak faktycznie inaczej, ale z Luksa samego. Pozazdrościli, kątempluje Ana, tam się mało co dzieje, a zebry to tylko na ulicy uświadczysz. No to jak tu właśnie, kiwam głową. No ale tam wyłącznie w poziomie, a tu w pionie Ana, przychodzi mi w tak zwany sukurs czy też kurs Roman. Cooo?
A tak, ma za swoje, stwierdzam z zadowloniem Ana. Nie doczytała. Bo w czasie wakacji, czyli wywczasu, zwanego niegdyś ongiś ogniś feriami wielkanocnymi, mimo że w Polsce A i B trwały 3 dni, a nie 2 tygodnie, przyszła do nas wiadomość, że w Brukseli widzieli na ulicy zebry. Takie konie w paski czyli. Normalnie biegły sobie w liczbie czterech, kopytami stukały, że hej! Aż wszyscy porzucili swoje normalne serfowanie codzienne, przerzucili ajfony i inne smyrfony na funkcję: aparat i hasnęli do okien, by to uwiecznić. 
Pstryk pstryk i już na fejsa. I już zebry na ulicach trafiły do nieskończoności, bo wiadomo, w chmurze internetowej już nic nigdy nie zginie. Ci z Luksa byli szybsi niż ci z Sanżila i już w kilka sekund po wiedzieliśmy na wywczasie, co dzieje się u nas pod domem. To ci cuda. A tysiące kilometrów ulecieliśmy i zebry żeśmy widzieli też, ale w zoo. Zoło, jak podkreśla Iwonek.
Niedokładnie u nas pod domem na Sanżilu szlajały się zebry, widzę, Ana musi mieć ostatnie słowo, oczywiście. Na wakacjach czy feriach wcale się to nie zmieniło. Nie na Sanżilu ci one ci uciekły z niewoli, tylko w Vilworde. To takie miasteczko. 37 tysięcy mieszkańców, co daj jakieś 10 tysięcy ajfonów gotowych do zdjęć, bo przecież takie niemowlaki nie umieją, przytakuję, a starcy podobni Anie - nie chcą lub gardzą. W każdym razie starczyło, by zapchać komputery. no co, przecież nie wszyscy na wyjeździe, co chcecie.
Może i w Vilworde zebry hasały, ale w świat poszło, że w Brukseli, o patrz, tu stoi jak byk, tak za granicą piszą w Luksemburgu samym. E tam, bo tam same miasteczka i wsie, to myślą, że i tu. W Brukseli to by one sobie nie pobigały tak łatwo i długo, za duży ruch. Ale Ana, wakacje lub ferie były! Aut jak na lekarstwo, bo wszyscy na wywczasie. Przecież parkować się nawet dało, to co, czterech zebr by nie wcisnął? Lub zeber nawet?
Może. I tak już za późno, bo dzielni policjanci od razu je wyłapali. Te  pionowe, znaczy się, bo poziome zostały. Gdzieniegdzie, jak zgryźliwie dodaje Ana, niekoniecznie tam, gdzie są najpotrzebniejsze. I znów się ferie skończyły, i wakacje, i znów nuda na fejsie, tylko, co w biurze słychać.


Thursday 9 April 2015

(277) polując na jaja

Jaja sobie robią, pomyślałam, idąc rączo z wózkiem trzymanym oburącz po szosie z Szarlerła. A bo jest tam taka fabryka czekolady, zebra się zwie, tylko w innym układzie liter. Idę, patrzę, normalnie jajo za jajem jedzie. W witrynie widać jak bumcykcyk. To ci jaja dopiero.
Piękny wielkanocny wstęp ci wyszedł, Ksenia, chwali Ana Martin; a to więcej warte wszak niż porządne błogosławieństwo papieskie z okna, a na pewno cięższe do uzyskania. Dobrze, że święta i święconka za nami, ciągnie, to już tylko te jaja musimy zjeść. Z zeebara zwanego z polska zebrą. Jak my to przerobimy?
My jako Belgowie czy jako Polacy czy jako ogół potencjalnie jedzących w rodzinie, chce wiedzieć Roman. O nie, co to to nie, Iwonek je jedno jajo dziennie, domyśla się Ana, do czego pije Roman, pozwalający synkowi na grzechy i grzeszki. Jedno jajo je się i już. 
Dobla mama, zgadza się Iwonek. No, Ana jest zadowolona. 
Ae fakt, jak oni to co roku przerabiają, zaciekawia mnie nagle, te tony czekolady w papierkach. Tzw. złotkach, wtrąca Roman. Sama byłam dziś w kerfurze i widziałam, jak się toto wszędzie pałęta. I to nie tylko w formie jaj, ale także zajęcy, kur, kurczaków, koszyczków, sianka, odpadniętych kawałków wyżej wymienionych i jeszcze czego dusza zapragnie, a oko zechce. Pokusa czyha na każdym kroku, w tym na świeżo wyspowiadanych. Martinów to nie dotyczy, ale mnie akurat tak, na szczęście mam swój charakter i żadna wyprzedaż dwóch jaj w cenie jednego mnie nie skusi! I tak wiem, bo Ana mi objaśniła, że to wszystko z przetopionych, niewykupionych mikołajów, reniferów i bałwanów, co to do stycznia nie zeszły z półek, a i do teraz by stały, jak ten zeszłoroczny śnieg, gdyby nie pomocna ręka rynku w formie Wielkanocy właśnie, i wielkiego kotła, co to wszystko przetopi i uformuje na nowo.
Fakt, że zużycie jaj w narodzie lebelż wielkie. Szczególnie tych czekoladowych. Polują na nie nawet, szasują po tutejszemu, od najmłodszych lat. Iwonka w tym roku ominęło, bo bezbożna przedszkolanka, nie nasza ona, oj nie nasza religijnie zupełnie, co zdradza twarz, zarządziła, że polowanie odbędzie się w piątek. Wielki. Postny. O tym Iwonek nie wiedział co prawda, ale mnie to ucieszyło, że ponieważ wolne, to go rodzice wywieźli na wywczas i tym samym odsunęli na czas od złego. Ale swoje jaja i tak dostał. Wiem, bo wczoraj przytachałam wielki wór. Chyba do wigilii, tej grudniowej będziemy jedli, skoro - jak rzecze Ana- jedno jajo je się. A czego nie zjemy - na mikolaja przerobi się.
W sumie na za rok namówię Anę na inne polowanie. Legowe. Lęgowe? Roman jest przygłuchy. Nie, legowe, od lego. Urządzili takie we Francji, to za rogiem, przypominam. Zamiast czekolady - praktyczne jaja z klocków. Pożyteczniej. No tak, słyszałam o tym, na to Ana, w radiu się śmiali z sąsiada. Nieładnie, a fe, krzywię się. Dlaczego? 
Bo jaja, mimo że niejadalne, okazały się łakomym kąskiem. I zniknęły, zanim zaczęło się oficjalnie polowanie. Ktoś ukradł znaczy się? Owszem. Z 500 ostało się 150. Ojej! To co, 500 - 150 = 350; 350 dzieci nic nie upolowało?
Na to wychodzi. Rodzice musieli szybko upolować coś w sklepach, jak znam życie. A w Belgii pękają ze śmiechu. Przynajmniej raz Francuzi mają za swoje głupie dowcipy o lebelż, powtarzają z zadowoleniem prezenterzy, po nowoczesnemu: moderatorzy. I zagryzają to wszystko zeszłorocznym jajem.

Wednesday 8 April 2015

(276) w drodze

Jedziemy my sobie wczoraj autostradą, prujemy do przodu, byle do kraju, gdzie każdą kromkę chleba. Taki cytat, ale nieadekwatny, bo na Sanżil pruliśmy przecież, a nie do kraju tego. Nawet nie z kraju tego. Za to inni - tak. Wiadomo, Wielkanoc.
Było to widać na całego, po wozach i innych. Niesamowite rzeczy się widziało, jak dzieciaki pozwoliły spojrzeć za okno i zaczerpnąć wytchnienia oraz natchnienia z tych widoków, na których widok serce samo rosło. Po tych włoskich obrazach od razu cieplej i milej i swojsko. Sami byście potwierdzili, jakbyście to widzieli. Zresztą pewnie widzieliście, bo przecież też jechaliście. Co to za Polak czy Polka nawet by z was była, jakby na święta nie ruszył lub ruszyła. Głównie do kraju, a czasami inaczej. Jak my.
Oczywiście ja nie popieram jeżdżenia świątecznego nie do kraju tego, ale wyboru wewnętrznego nie miałam. Zdradziłam święconkę, gdyż tego na Sanżilu u nas w domostwie nie uświadczysz, za to w Łapach jak najbardziej by była. Biłam się z myślami. U nas postanowiono, że będzie na biało, ale nie ma to nic wspólnego z białą kiełbasą. Którą sama, przyznam bez bicia, też z coraz większym wysiłkiem przełykam.
Ale serce jednak samo się rwało, do tego, co na drodze. Nie wiedziałam, czy aby nie bardziej warto nie wyskoczyć i nie łapać do Łap stopa. Swojaków na cepeenie nie brakowało. Same rejestracje z dawnych czasów - BI itympodobne - które jednocześnie są rejestracjami z czasów nowych, bo kto na Sanżilu, jak nie my. A w autach - znajome twarze. W sensie: znajome rysy na nieznajomych twarzach. Znajome zachowania: wszystkie okna zamknięte, papierosek w dłoni kierowcy, a u pasażera - i butelka. Krążąca. Z tyłu okna zaciemnione, więc kto wie, co się tam działo. Z mojego doświadczenia wiem, że na pewno było gorąco-śmierdząco. Rozumiem - klimy szkoda włączać, okna się nie otwierają, zresztą jak, skoro wszędzie bagaże. No i zapasy jadła, bo przecież następna okazja, by coś domowego, pysznego, tłustego sprowadzić - dopiero w wakacje. O ile terminy budowlane pozwolą i patronki puszczą.
Mnie puszczą, ale czy będę chciała?
A widzieliście to auto bogato oflagowane? że przypomnę sobie. Na biało-czerwono. Opasane wstęgą normalnie, jak jakieś jajo wielkanocne nie przymierzając. Bogacze chyba jechali, bo to nówka sztuka była. Tusk może nawet na belgijskich numerach z kokardą na czubku, tak szybko jechał, jakby sam był na drodze normalnie.
Takie nietradycyjne to jajo ewentualne, czekoladowe, bo na prawdziwych, świętych, zgniłozielonych wstęg nie było, za to skorupy. Pisankowe. O, to popieram akurat - powiedziała Ana. Zabawę jajami. Za rok Iwonek będzie już malował na całego, a Groszek patrzył. Poświęcę się i będą zimne jaja. I śmigus dyngus, to akurat świecka tradycja, można wprowadzić, swoim własnym kosztem. Ale to auto wczoraj faktycznie, niczego sobie. No, i merc to był. Dziwne, że czymś takim z Polski jechali. Bo to nowy automodel był, jak objaśnił Roman. Ślub może, podejrzewa Ana. W das auto, jak sie patrzy, pod kościół sunęli.
A u nas - miały być góry obce, to były. Nuda. Śnieg. Słońce. Wiatr. I tak w kółko. Mało ludzi. Na ulicach - zero kebabów ani kebapów. Ani jednego polarnego misia, żeby cyknąć sobie polaroidowe, jak to mawia Roman, zdjęcie. Owczarka też nie. Tylko foki się ostały, ale to w czymś takim do jedzenia, fokaczja się to zwie, choć tak naprawdę jest po prostu porządną, grubą picą, tak jak pica w kraju tym, skąd każdą drobinę chleba. Bułkę z picy, jak to zwie Iwonek, też każdą cenią. W kraju tym, bo w tym z urlopu wielkanocnego - nie bardzo chyba, skoro już ją na fokaczję przechrzcili. Dobrze, że Watykan podobno tam blisko, to i pobłogosławiono jednym zamachem, bo niestety święconki, tak jak tego owczarka czy przysłowiowego misia - nie uświadczysz.
Święconkę musisz obskoczyć we własnym zakresie, wtrąca Ana. Łaska wiary jej nie dana, oj nie. Mi dana, oj dana, ale musiałam w góry. Choć przyznam, że wybór miałam, ale jak zobaczyłam, że ceny busików jakoś tak podskoczyły, a niepicie na pokładzie już nie jest gwarantowane - zrezygnowałam. Coś mi ten alkohol świąteczny w formie tradycji ostatnio nie podchodzi. Chyba się nieco wyradzam z polskości.
No bo tego smrodu z alkoholu po 3 dniach świąt to już jednak nie mogę. Wybaczcie, matuś, że mnie gdzie indziej poniosło, gdzie kruszyny chleba niedobre, oj nie nasze.