Tuesday 19 March 2013

(50) jufka

Chyba my jako Martinowie to nie byle kto, bo Roman z pracy jeździ za granicę. Głównie do Zalcburga we Francji, ale to była część niemiecka, więc taka nazwa nie dziwi, nawet w zapisie, który wygląda inaczej, bo Salzburg.
Normalnie tak go wysyłają z dnia na dzień, jakby to była najnormalniejsza rzecz w świecie, tak wyjechać. Bo to dziś jest najnormalniejsza rzecz w świecie Ksenia, nic nie trzeba, teoretycznie trzeba mieć przy sobie paszport albo jakiś dowód, ale praktycznie nikt tego nie sprawdza, mądrzy się Ana; tak więc można wyjechać tak, jak się stoi, i dojechać na drugi koniec Europy. To znaczy, poprawia się zawsze czujna Ana, tylko ze Wschodu na Zachód, bo w odwrotnym kierunku trzeba jednak paszport. Sama wiem, że do Rosji na przykład nie wjedzie się, i do kilku innych nowych krajów też, takie różne Stany są tam teraz, Ana nie musi mi wszystkiego tłumaczyć.
Patrząc z Sanżila podróż zagranicę to naprawdę jest jak przejazd z Łap do Białegostoku albo jak z Warszawy do Krakowa, to dla tych, co są bardziej obeznani z Polską A i anatomia Polski B nic im nie mówi. Dlatego pojechaliśmy do Francji, Romana posłali, a my udałyśmy się w asyście legalnej, a Iwonek – nielegalnej. Wyjaśnić łatwo: my mamy paszporty, co prawda ja przeterminowany, ale zawsze jest, natomiast Iwonek – nie. Nie udało się wyrobić, mimo że Iwonek ma piękne zdjęcie, na którym wyretuszowano fotoszopem rękę podtrzymującego go Romana. No i z tym zdjęciem byliśmy wszyscy w konsulacie, ale kolejka za długa, akurat załatwiali formalności z transportem zwłok, a Iwonek miał to gdzieś. Dlatego przejechał tak sobie, na luzaka całkowitego, jakby był bezpaństwowcem. Ta Ana to naprawdę ma pomysły, i jeszcze sobie spokojnie całą drogę czytała, jakby wszystko było zgodne z prawem doprawdy.
Dojechaliśmy. Myślałam cały czas, że Roman tu do pracy, a wcale nie! Bo ledwo się rozpakowaliśmy, to on już na jufkę się szykuje. My z Aną wybałuszamy oczy, co to? A Roman, że specjalny kebap, a co jak co, ale na kebapach to on się akurat zna. I że idziemy pod blok, bo w Salzburgu/ Zalcburgu, gdzie właśnie Roman ma komisję akurat, co blok to kebap.
Iwonka hop do wózka i jedziemy, kierując się, jak zwykle, zapachem. Jest napis open, więc wchodzimy. Jest i jufka, w jadłospisie znaczy się. Zamawiamy dla każdego, a pan Turek pyta, skąd my. My, że z Polski. On szczęśliwy, po minie sądząc, bo po zalcbursku mówi chyba, w każdym razie słowa jakby francuskie, ale nieodmienione, więc wnioskuję głównie z miny. Szczęśliwy, bo w jego ojczyznie, czyli Turcji, mniemam, Polska ma ładną nazwę, a w mieście, z którego przyjechał, jest nawet polska dzielnica. Tu natomiast pan Turek ma polską sąsiadkę i też git.
Roman i ja gapimy się, Ana kąwersuje, cały czas ma jakieś pytania, a to o dzieci, a to o Turcję, tymczasem na placku już skrojony kurczak, tylko jufki brak. Wreszcie i ja się odważam, i pytam, co to jest jufka? A pan, że to krep. Jaki krep? Krepa zwykła, taki naleśnik?
Roman tłumaczy z wyższością, że jest różnica: na Sanżilu jufkę wyjmą z worka i nazwą pitadurum. Bo to nie zawsze są Turcy, głównie Maroko obstawiło biznes, twierdzi Roman, podczas gdy w Zalcburgu – są liczni Turcy. Uczciwi do tego, ekobio, nie idą na łatwiznę i nie kupują gotowców. Dlatego tu ciasto na krepę robią sami i nazywają jufką. Zresztą zaraz same spróbujemy, to zobaczymy.
Patrzymy po sobie z Aną i chyba nam po głowie chodzi to samo. Ci faceci, naprawdę słów brakuje! Wierzyć się nie chce, toż to na Sanżilu, w Warszawie, w Siematyczach nawet - wszędzie się dostanie jufkę, bo to pitadurum zwykły. Więc niech mi Roman nawet nie mówi, że po to narażaliśmy Iwonka na zatrzymanie przez milicję w tej nowej Europie bez granic i paszportów, gdzie nawet jufka rozlała się swobodnie z Turcji na cały kontynent i sama nawet nie wie, że bywa też pitadurumem.

Monday 18 March 2013

(49) atak zimy

Roman żyje na świecie już chyba 40 lat, choć przyznam, że nawet na tyle nie wygląda, i to wcale nie maciupki Iwonek go tak odmładza; z ducha też wydaje się raczej fajny, oczywiście nie zna najnowszej muzyki, najważniejszych gwiazd z Warszawy, z Krakowa, skąd pochodzi, zresztą też nie, o programach telewizyjnych już nie wspomnę, bo ani Ana, ani on, telewizji nie oglądają. Ba! Nie tylko nie oglądają, ale nawet nie mają, znaczy się mają telewizor, ale nie płacą abonamątu Krajowej Radzie i tak się tylko kurzy; dla porządku dodam, że moi też nigdy abonamątu nie płacili, a oglądali cały dzień, i to kablówkę, no ale u Martinów to inaczej, oni po prostu nie są zainteresowani, a szkoda, bo na Zachodzie jesteśmy bliżej świata i satelitów, i mówili u Adriana, że z platformy można ściągnąć z 500 programów, czasu na oglądanie za to już nie, złośliwie komentuje Ana.
Roman zna bardzo dużo fajnych historyjek, które kiedyś wyczytał w bibliotekach, jak jeszcze do nich chadzał, lub usłyszał w barach w Polsce A, jak też do nich chadzał, choć jedno z drugim nie ma wiele wspólnego, bo w bibliotece niby studiował mądrości, a w barach – życie, mówi, zgrywając się nieco, jak to on. I w barach dowiedział się właśnie chyba na przykład, że jak zbliża się niespodziewany atak zimy, to zaskakuje drogowców, cieszą się na niego natomiast amatorzy białego szaleństwa. Myślałam o tym cycacie dzisiaj, gdy wstałam, spojrzałam za okno, a tam znowu biało! Atak zimy prawie wiosną! I to na Sanżilu, nie u nas, gdzie w marcu jak w garncu, a kwiecień plecień, więc kurtki do maja można nie chować, bo wtedy z kolei trzej zimni ogrodnicy i wstrętna zimna Zośka. Co my będziemy robić dziś, uwięzieni w domu? Komisję Romana zamknęli nawet, siła wyższa podobno zadziałała, to się pokotłujemy we własnym sosie.
Jakbyśmy mieli telewizję, przynajmniej jedynkę, to by sprawa była załatwiona. A tak co? Gapić się w okno? Możesz pooglądać, jak chcesz Ksenia, wzrusza ramionami Ana, jak już nie wiesz, co z sobą począć, my tu z Romanem sobie poradzimy, a ty idź do Stefana, on ma programów z tysiąc albo i dwa, i nie ogląda, to sobie włączysz, przynajmniej raz się na coś przyda abonamąt. Idź, tylko nóg nie połam, na drogach szklanka; w Belgii dziś zaskoczeni drogowcy, a amatorzy białego szaleństwa i tak nigdzie nie dojadą, bo albo stoją w korkach, albo nie mogą ruszyć na letnich oponach. Bo tu Ksenia nie odśnieżają nawet lotniska, za mało pługów, więc w dzień ataku zimy kraj po prostu zamiera. Idź do Stefka, sprawdźcie, co mówią starsi belgijscy policjanci, jak wygląda sytuacja na drogach itp., skręca się ze śmiechu Ana.
Mi tam zima niestraszna, wiadomo, zawsze jakiś Francuz mi w końcu powie, że w Polsce to dopiero mrozy. Trochę się zgadza, trochę nie, Polska A to nie Polska B, pogodowo też się różnią, ale nie prostuję już, bo ile można. W każdym razie w Łapach też pługu nikt nigdy nie widział, a żyć trzeba było. Więc lecę na tiwi. Że też nie wiedziałam wcześniej! Od razu żałuję, że Stefan taki stary, tylko niewiele młodszy od Romana, o garść włosów, można by powiedzieć, co by w Łapach na takiego powiedzieli. No i ma swoje na koncie, wiadomo, w tym wieku rzadko kto jest dostępny pod względem sakramentów. Takie czasy, jak mawiają najstarsi górale, kwituję sobie sama.

Sunday 17 March 2013

(48) obcinanie

Władek, który jeszcze w latach 90., zanim wszyscy z Łap ruszyli nie tylko na Sanżila, ale także na Menczester i Dablin, no więc który ruszył na Anglię na długo przed tą większością, wracać nie chciał w ogóle, bo mu tam było jak u Pana Boga za piecem, mimo że na zwykłym zmywaku robił. Kiedyś zjechał jednak do domu na święta, jak loty do Łap wprowadzili, no i całe miasto się zeszło, żeby zobaczyć na własne oczy, czy naprawdę mu się wiedzie, czy też tylko tak starzy opowiadają, co by wstydu na parafii nie było. A Władek, jak to zbiegowisko zobaczy! Jak się nie zamachnie! Jak nie wrzaśnie, by się wynosić, bo co to on, małpa w zoo? I że jak do siebie nie pójdą, nie przestaną mu z butami w życie wchodzić, to on zaraz wraca na zmywak, bo jedno, czego nie ma w Szkocji, to gapienie się po innych. Zaczął się rzucać normalnie, aż go matka z ojcem w pokoju zamknęli i przepraszać zaczęli, że się taki nieobyty i nieludzki zrobił, już nie pogadasz z nim, no ale co robić, niech sobie wszyscy lepiej pójdą, bo on się taki nieswój zrobił, że naprawdę zaraz gotów wyjechać. No i tak żeśmy sobie Władka nie pooglądali, a w latach 90. taki ktoś z Anglii żywcem to był gość prawdziwy, nie taki udawany, jak dziś, kiedy w Anglii to jak u siebie w domu prawie, mała Polska A i B solidarnie razem mieszka, więc było co oglądać i omawiać, no ale z hardym Władkiem się nie dało.
Przypomniało mi się to dzisiaj, znaczy to, jak się przed laty Władka nie dało obejrzeć, ocenić, obgadać na gorąco do ucha sąsiada, no i dokładnie skrytykować potem, jak żeśmy z Aną poszły do ambasady. To moje kolejne wielkie wyjście, może nie tej rangi, co do opery, ale zawsze to pałac, okolice parku, dostojnie, flagi przed nim łopocą, jak się patrzy, brama zamknięta na cztery wypusty, byle kto się nie dostanie, bo też ambasada nie dla byle kogo. Wejście tylko z listy, ale Ana akurat nie zapomniała nas zgłosić, więc otworzyli nam już za czwartym razem. Może dopiero, bo na obcinali już przez kamerę, a że Ana zaprezentowała się, jak to ona, w różowych tenisówkach, to nie wiedzieli, czy warto wpuszczać? Jednak dałyśmy radę, chyba raczej bo ja ładnie na czarno, jak należy. Weszłyśmy, nazwiska podałyśmy, od razu z Any i Kseni stałyśmy się paniami, zdjęłyśmy okrycia wierzchnie i na salę. Na wykład feministyczny.
Gnamy po schodach, wpadamy zziajane, i od razu dostajemy za swoje: pani na krzesełku ze złoconym oparciem, pisząca smsy na ajfonie, syczy. Niby jej przeszkadzamy, daje znać, choć ajfon w dłoni. Syk urywa jednak w pół słowa, zamiera jej na ustach wręcz, bo pani dostrzega strój Any, i na to już naprawdę nie ma słów, bym napisać gramatycznie mogła, gdyby to wszystko nie działo się w jej wzroku, więc niesemantycznie napisałam, potem poszukam odnośnika w internecie.
Pani w każdym razie obcina nas chamsko i bezkarnie, jak niegdyś ci, co przyszli obgadać Władka. Mnie to pani załatwia od razu, wspominałam, żem na czarno, wpasowana w miejsce i klimat, okej, nie jestem może wyczesana i umalowana, przy Iwonku czasu brak, ale w sumie daję radę zmieścić się w średnią. Ana Martin za to nie, bo ona pierwsze nie chce być średnią, po drugie - nie chce być też elitą, chce być dołem społecznym jakimś. Na złość takim paniom z ajfonem właśnie, i wszystkim, co bezkarnie obcinają i osądzają. Bo dół jest w głowie, a nie w ubraniu, twierdzi. Szkoda, że nie wszyscy o tym wiedzą w sumie.
Pani kończy ze mną i zaczyna obcinać Anę, aż miło, z dołu do góry leci, mija tenisówki, niebieskie sztruksiaki, żółtą bluzę, złotą torbę, już jest na braku makijażu, a tam – niespodzianka! Bo tam już czeka na nią Ana ze swoim najbardziej złośliwym uśmieszkiem, przymilnie-wrednym, i pyta pani, czy można przy niej przysiąść i czy byłaby uprzejma streścić, o czym mowa? Bo chyba nawet nagrywa wykład, dokłada jeszcze, by ją pognębić, więc pani tylko coś bąka i ma za swoje. W międzyczasie, kiedyś nie wolno było tak pisać, ale już wolno, inni znudzeni, co to przyszli tylko, by się pokazać, zauważyli strój Any, tak więc po chwili obcina nas swobodnie z dziesięć osób. Ja się peszę, ale Ana w ogóle nie, zadowolona macha trampkiem i rozdaje uśmiechy. I mówi do mnie na ucho: założę się, że ci z najsurowszym wzrokiem pierwsi polecą do darmowych kanapek.
Tak też się dzieje. Nie wiem doprawdy czasami, skąd Ana ma takie przeczucie, jakby jakimś medium była! Bo lecą, jedni przez drugich, tratują się, biorą po dwa kieliszki wina, kanapki z ciasteczkami, bo wiadomo, dokładek nie będzie, słyszę tu i ówdzie. Po dwudziestu minutach nie ma nic.
A Ana siedzi z obku, ogląda to wszystko i śmieje się w kułak. Ja przy niej myślę o Władku i o tym, co zagranica robi z ludźmi, że jakoś tak łatwiej się zbuntować przeciw temu, co w sumie, w głębi duszy, zawsze przeszkadzało. Bo ja nienawidziłam gromadnego gapienia się na mnie na ulicy, w kościele, na przerwie, w autobusie. Mówię do Any, że na Sanżilu i w Belgii ogólnie tego mniej, Ana przytakuje i dodaje, że po powrocie będziemy miały w Polsce A i B wiele do zrobienia.

Saturday 9 March 2013

(47) prezydentka

Kiedyś było łatwiej, bo święta były świętami i tylko głupi by nie świętował. Takie jest też moje zdanie, jak dają, to brać i nie myśleć za dużo, bo od tej inteligencji to się czasami w głowie przewraca. Nie żebym tu miała na myśli Romana, a już szczególnie Anę, o, to już na pewno nie, ale sądzę, że oni są właśnie z takich, co to za dużo i za często się zastanawiają, tymczasem sprawy mogą być po prostu łatwe. Tak też jest ze świętem 8 marca: jest w kalendarzu? Jest. Jest tradycja? Jest. Kobiety w świecie są jeszcze normalne, czy już tylko takie zmienione się ostały? Są, ja przykładowo. To o co chodzi?
Ksenia, wzdycha Ana, co ty masz mi za złe, że ja nie świętuję? JA - napiszę tak, bo Ana podkreśla to tak, jakby mówiła wielkimi literami - JA akurat świętuję Dzień Kobiet każdego dnia, bo jestem niepodległa od urodzenia, dodaje, plotąc coś trzy po trzy jednak moim zdaniem, sami powiedzcie. Terefere, może by Ana chciała świętować, ale z nią się przecież nie da tego przeprowadzić. Już ja widzę, jak Roman jej wręcza kwiatek, gustowny prezencik i może jeszcze buch! w rączkę całuje. Chyba by mu przywaliła przecież, a jeśli nawet nie, to obdarzyła jednym ze swoich słynnych prychnięć. Ana po prostu nie potrafi świętować Dnia Kobiet, tak jak mi matuś opowiadała, że kiedyś na zakładzie robili. Bez zbędnych ceregieli szło, po jednym kwiatku w celofanie, główką w dół czy w górę, nikt o to nie dbał, bo o co w końcu chodzi, do tego paczka rajstop, czasami czekoladki i już! Odbębnione, można było wracać do normalnego życia i wypić za zdrowie pięknych pań. A teraz?
Teraz Ksenia, chwała Bogu, przynajmniej kilka procent społeczeństwa zrozumiało, że 8 marca nie chodzi o to, by wręczyć goździka i te kryzysowe rajtuzy, o czym ty zresztą wiele wiedzieć nie możesz, bo i skąd, całe szczęście zresztą, tylko chodzi więc o to, by przypomnieć, że kobiety są wciąż poniewierane. I to nie tylko te bite, upokarzane przez rodziny, tylko także takie jak ja i ty, nieczujące się w żaden sposób gorsze np. od Romana i Iwonka wręcz. Ale dlaczego miałybyśmy być gorsze, pytam, co to my, nie ludzie? No ludzie, ludzie, ciągnie Ana, ale jakoś tak zawsze wychodzi, że mamy mniej z rozdzielnika. To znaczy ja nie, dodaje Ana, bo ja sobie na to nie pozwolę, ale większość tak. Ty też nie, mam nadzieję, nowe pokolenie w końu. Ale nawet te młode godzą się na to! Dlatego garstka wojowniczek, ale garstka rosnąca powoli w garść, z której oby powstała kiedyś wielka pięść i figa z makiem, wychodzi 8 marca na ulicę i krzyczy o sprawiedliwość. Od tego jest 8 marca. To jest święto świadomych swoich praw kobiet.
To znaczy, że feministki mają tyle samo, co faceci, dopytuję ciekawie? Bo są głośne? Jakie feministki, prostuje Roman, wszystkie kobiety i mężczyźni trzeźwo myślący to feminiści czy demokraci, zwał jak zwał; Ksenia, nie daj sobie wmówić, że możesz mniej, boś kobieta; nie, możesz dokładnie tyle samo, bo mamy demokrację. Wszędzie, na Sanżilu, w Foreście, Polsce A i B, w tym w Łapach. Pamiętaj, jak pojedziesz do siebie, choć teraz u ciebie jest tu u nas, na Sanżilu, a więc jak do starego do siebie pojedziesz, by powiedzieć właśnie takim różnym , co cię będą wyzywać od blondynek (nawet jeśli to na włosach to bajerancki balejarz) i uśmiechać się protektoralnie (czyli jak?), że baby to zawsze tak, pamiętaj więc, byś takim a owakim powiedziała do słuchu, czy to będzie w marcu, czy w sierpniu. Tylko tak naród, polski i każdy inny, nauczy się, że nie można wykluczać połowy społeczeństwa. Zupełnie jak u nas w domu, zauważam: wszyscy równi, ale i tak rządzi Ana.
I dobrze, mówi Roman, ale to już chyba tylko z okazji 8 marca, bo to już się w głowie nie mieści, co wymyśla po prostu: Ana na prezydenta! Prezydenta??? miażdży go wzrokiem Ana, choć z figlarnym błyskiem, bo kocha przecież, feministki, te to wszystko potrafią, na co Roman udaje, że kuli się w fotelu, a dużawy to on jest, więc nie tak mu łatwo, jak Małyszowi na przyklad, i, patrząc na mnie, przepraszająco prostuje: na prezydentkę oczywiście!