Chyba my jako Martinowie
to nie byle kto, bo Roman z pracy jeździ za granicę. Głównie do
Zalcburga we Francji, ale to była część niemiecka, więc taka
nazwa nie dziwi, nawet w zapisie, który wygląda inaczej, bo
Salzburg.
Normalnie tak go wysyłają
z dnia na dzień, jakby to była najnormalniejsza rzecz w świecie,
tak wyjechać. Bo to dziś jest najnormalniejsza rzecz w świecie
Ksenia, nic nie trzeba, teoretycznie trzeba mieć przy sobie paszport
albo jakiś dowód, ale praktycznie nikt tego nie sprawdza, mądrzy
się Ana; tak więc można wyjechać tak, jak się stoi, i dojechać
na drugi koniec Europy. To znaczy, poprawia się zawsze czujna Ana,
tylko ze Wschodu na Zachód, bo w odwrotnym kierunku trzeba jednak
paszport. Sama wiem, że do Rosji na przykład nie wjedzie się, i do
kilku innych nowych krajów też, takie różne Stany są tam teraz,
Ana nie musi mi wszystkiego tłumaczyć.
Patrząc z Sanżila podróż
zagranicę to naprawdę jest jak przejazd z Łap do Białegostoku
albo jak z Warszawy do Krakowa, to dla tych, co są bardziej obeznani
z Polską A i anatomia Polski B nic im nie mówi. Dlatego
pojechaliśmy do Francji, Romana posłali, a my udałyśmy się w
asyście legalnej, a Iwonek – nielegalnej. Wyjaśnić łatwo: my
mamy paszporty, co prawda ja przeterminowany, ale zawsze jest,
natomiast Iwonek – nie. Nie udało się wyrobić, mimo że Iwonek
ma piękne zdjęcie, na którym wyretuszowano fotoszopem rękę
podtrzymującego go Romana. No i z tym zdjęciem byliśmy wszyscy w
konsulacie, ale kolejka za długa, akurat załatwiali formalności z
transportem zwłok, a Iwonek miał to gdzieś. Dlatego przejechał
tak sobie, na luzaka całkowitego, jakby był bezpaństwowcem. Ta Ana
to naprawdę ma pomysły, i jeszcze sobie spokojnie całą drogę
czytała, jakby wszystko było zgodne z prawem doprawdy.
Dojechaliśmy. Myślałam
cały czas, że Roman tu do pracy, a wcale nie! Bo ledwo się
rozpakowaliśmy, to on już na jufkę się szykuje. My z Aną
wybałuszamy oczy, co to? A Roman, że specjalny kebap, a co jak co,
ale na kebapach to on się akurat zna. I że idziemy pod blok, bo w
Salzburgu/ Zalcburgu, gdzie właśnie Roman ma komisję akurat, co
blok to kebap.
Iwonka hop do wózka i
jedziemy, kierując się, jak zwykle, zapachem. Jest napis open, więc
wchodzimy. Jest i jufka, w jadłospisie znaczy się. Zamawiamy dla
każdego, a pan Turek pyta, skąd my. My, że z Polski. On
szczęśliwy, po minie sądząc, bo po zalcbursku mówi chyba, w
każdym razie słowa jakby francuskie, ale nieodmienione, więc
wnioskuję głównie z miny. Szczęśliwy, bo w jego ojczyznie, czyli
Turcji, mniemam, Polska ma ładną nazwę, a w mieście, z którego
przyjechał, jest nawet polska dzielnica. Tu natomiast pan Turek ma
polską sąsiadkę i też git.
Roman i ja gapimy się,
Ana kąwersuje, cały czas ma jakieś pytania, a to o dzieci, a to o
Turcję, tymczasem na placku już skrojony kurczak, tylko jufki brak.
Wreszcie i ja się odważam, i pytam, co to jest jufka? A pan, że to
krep. Jaki krep? Krepa zwykła, taki naleśnik?
Roman tłumaczy z
wyższością, że jest różnica: na Sanżilu jufkę wyjmą z worka
i nazwą pitadurum. Bo to nie zawsze są Turcy, głównie Maroko
obstawiło biznes, twierdzi Roman, podczas gdy w Zalcburgu – są
liczni Turcy. Uczciwi do tego, ekobio, nie idą na łatwiznę i nie
kupują gotowców. Dlatego tu ciasto na krepę robią sami i nazywają
jufką. Zresztą zaraz same spróbujemy, to zobaczymy.
Patrzymy po sobie z Aną i
chyba nam po głowie chodzi to samo. Ci faceci, naprawdę słów
brakuje! Wierzyć się nie chce, toż to na Sanżilu, w Warszawie, w
Siematyczach nawet - wszędzie się dostanie jufkę, bo to pitadurum
zwykły. Więc niech mi Roman nawet nie mówi, że po to narażaliśmy
Iwonka na zatrzymanie przez milicję w tej nowej Europie bez granic i
paszportów, gdzie nawet jufka rozlała się swobodnie z Turcji na
cały kontynent i sama nawet nie wie, że bywa też pitadurumem.