Monday 31 March 2014

(157) alhambra

Sanżil nie przestaje mnie zadziwiać, a jeszcze częściej to, czego to ja się tu dowiaduję o świecie. Wszystko, o czym uczyłam się wcześniej, albo raczej - powinnam się była uczyć, jakbym się przykładała - była była - zostaje poddane w wątpliwość. Przez Anę, Romana, nawet Iwonka. Ech. Geografia, biologia, historia, język polski i wszystkie języki, których nie znam - już nieważne. Jedyne, co dobre, to że zaoszczędziłam na energii. Mózgowej. Miałam przez to na tyle rozumu, by tu przyjechać i się kształcić dalej. 
I dobrze, że najpierw wylądowałam tu, nie za daleko i z łatwym dojazdem busikowym z kraju, na wszelki wypadek, jakby się okazało, że Sanżil jednak nie leży tam, gdzie miał, czyli blisko Belgii, że wszystko jest inaczej i gdzie indziej. Z Sanżila zawsze można uciec. I wiadomo w międzyczasie, gdzie on leży. Znaczy się, tam gdzie miał zgodnie z opowieściami z Łap. Bo to wcale nie jest pewne! Gdyż dziś znów okazało się, że życie jest gdzie indziej.
Przykładowo, taki pałac o nazwie Alhambra. Była pewna pewna pewna, że to gdzieś w Afryce, a co najmniej w Arabii, a to...u nas! Blisko Sanżila znaczy się, nie całkiem tu, dlatego go do tej pory przeoczyłam. Dziwne w sumie, bo miejsce jest sławne i leży w samym centrum. Za fryturą przy bulwarze Anwersy, wynika z mapy. Turyści, co chcą je odwiedzić, mogą zamieszkać w hotelu - studiu europy lub w 2000. Wszystko pod ręką, gotowe do zwiedzania. A ja nic!
Bo to nie pałac i zwiedzać nie ma czego, niestety, gani mnie wzrokiem Ana. Alhambra tak naprawdę leży w Hiszpanii, o czym powinnaś wiedzieć. Natomiast Bruksela ma swoją własną Alhambrę. Niestety. To strefa prostytucji. Stara. Nikt jej już tam nie chce, więc miasto wyznaczyło właśnie nowy obszar. Ale to nic nie zmieni. To tylko kosmetyka, wzdycha Ana. I panie, które tam rezydują, uciekać też nie mają gdzie. 
No tak, dopowiada Roman - problem polega na tym, że przenoszą tylko prostytutki, ale nie starają się znaleźć rozwiązań dla problemów, z którymi się łączy Alhambra. Handel ludźmi. Bójki. Pobicia. Wymuszenia. Narkotyki. Przemyt. Itepeitede bez końca. Przenosiny nic nie dadzą, oprócz tego, że teraz prostytutki będą przeszkadzać mieszkańcom innych miejsc.
Gdzie dokładnie, pytam? Na kawałku należącym do miasta i dzielnicy Bruksela, mniej więcej w okolicach bulwaru Anwersy, jak to zwiesz, Badouina i Alberta II. Dziewczyny zostaną tam przeniesione siłą. Bez wymówek. By się nie wymawiały brakiem zrozumienia dla decyzji, dostaną ulotkę w siedmiu językach. Coś mi się wydaje, że polski będzie jednym z nich. Podobnie jak rosyjski, rumuński i bułgarski. Nie sądzę, by tym razem ktoś dbał o tekst po niemiecku...smutne to! 
A najsmutniejsze, że plan burmistrza Brukseli, nie naszego, bo to on wymyślił, nie zmienia nic dla prostytutek. Po prostu się je usuwa, bo kolą w oko porządnych obywateli i zaniżają ceny nieruchomości, pod którymi stoją, złości się Ana. Nikt nie dba o nie, dlaczego tam w ogóle stoją. Czysta i prosta logika represji, jak tu czytam, a co brzmi straszliwie - znów dotyczy tylko ostatnich i najsłabszych w łańcuchu wyzysku. Ach. Alch. Alhambra. 
Nazwa zagraniczna, a poblemy widzę całkiem, jak w Polsce. Nie tylko w Polsce, Ksenia. W świecie całym. Od wieków. Najstarszy zawód świata w końcu, to i najstarsze problemy. Widzisz Ksenia, jednak nie wszystko się zmienia - historia kołem się toczy i miele w swych młynach te same historie, mówiąc twoim obrazowym językiem. Na zmiany przyjdzie poczekać, może za życia Iwonka, zastanawia się Ana? 

Friday 28 March 2014

(156) pedał

Wiedziałam, po prostu zawsze wiedziałam, że to kiedyś komuś musi się opłacić. I nie mówię tu o zaszczytnych z nazwy i w teorii korzyściach dla zdrowia, o których wiadomo, że są, lecz niewiele się z tego ma,  lecz o wymiernych zdobyczach finansowych. Do kieszeni. Własnej.  Z której częściej coś znika, niż przybywa, za sprawą fikusa i nie tylko.
Fiskusa, poprawia Roman, naturalnie, z racji płci dżender, zainteresowany rowerami. 
Nic nie ma za darmo i na darmo też nie, nie w naszej cywilizacji, to widać gołym okiem. Tak więc kiedy patrzyłam na te setki wypedałowywanych w pustkę kilometrów, to po prostu serce się krajało, że tyle energii ucieka gdzieś w przestrzeń i nikt niczego z tego nie ma. Ale już już już za chwilkę będzie lepiej, bo nie tylko ja na to wpadłam, że pora ją jakoś zużytkować, ten kapitał społeczny, inaczej tylko pedały się wyrabiają, opony ścierają, koszty powstają czyli znaczne, a ślad żaden sensowny po tym nie zostaje. 
Dwuślad lub choćby nawet jednoślad podatkowy. Jeszcze do niedawna można o nim było tylko pomarzyć, ale oto jest. Bo w roku wyborów wszystko jest możliwe, dlatego kto żyw, piecze swoją pieczeń na gorąco. Lobi się to nazywa, o co chodzi - Ana Martin lub Roman wytłumaczą w razie potrzeby. 
Tak samo pedałujący. Też mają swoje ugrupowanie lobi, do którego czasami należę, jak dobra pogoda. A co to, my, oni i one gorsi? Gorszą może? To nie Polska B czy A, by się bać ujmować o swoje prawa. Tym bardziej, że jest o co. Nie każdy i nie każda da radę wypedałować dziennie cokolwiek w deszczu, wichurze, słocie i słońcu. A tak trzeba, by się opłacało. 
Oto plan: ten, kto pedałuje, mniej podatkuje. Taki rym sobie wymyślili aktywiści pedałowi, ale chyba nie na Sanżilu, tylko gdzieś obok. Gdzie to już jako tako działa i gdzie jako tako pedały doprowadziły, a nawet wypada napisać: dowiozły, do takiej decyzji, że kto jedzie do pracy i do domu, o ile sił starczy jeszcze - może sobie coś tam odpisać od podatku. I działa! Już są pierwsze zdobycze w kieszeni w postaci zaoszczędzonych groszy lub centów, jak Ana zwie małe ojro.
Na Sanżilu i w tym prowansjach, w których mówi się po belgijsku francusku, sprawa jest w powijakach, wiadomo, Francuz lubi wygodę, zupełnie jak Polak, poniżej beemki wstyd zejść. Ale sprawa jest rozwojowa, bo gdzie w grę wchodzą małe ojro, dużo można zdziałać wspólnymi siłami. Gdyż miarka do ziarnka aż zbierze się miarka. U nas na dzielnicy brak więc na razie porządnych lobistów politycznych, ale jestem o to spokojna, gdyż w roku wyborów cuda są możliwe i bez lobi. Na poparcie mojej tezy przedstawię garść dowodów w postaci wyliczeń.
Wychodzi mianowicie, że ci, co pedałują 3 kilometry na rowerze dziennie przez 3 dni w tygodniu przez rok nazbierają w płucach tyle zdrowia, że w rezultacie przychodzą do pracy jeden dzień więcej niż ci, co suną beemką albo inną marką. Moim rozumem nie oznacza to, że wykraczają poza rok kalendarzowy, albo tydzień pracy, tylko że biorą mniej zwolnień. Wygrana w każdym razie jest, nawet jeli trzeba sobie płuca wypluć, by ten jeden dzień osiągnąć, a korzysta głównie pracodawca. A pracujący - dalej pedałuje resztką sił, która jednak po czasie przeradza się w krzepę. Obliczono bowiem, że kto pedałuje 4 km rano i wieczorem, ten ma lepszy  humor i życie dłuższe niby o 2,5 roku. Niby, bo przecież wcale nie wiadomo, co i ile komu pisane, ale milknę i chylę głowę przed takim wyliczeniem, w końcu pewnie mądrzejsi się nad nim głowili. 
A wszystko po to, by dojść do sedna, czyli pieniędzy. Oto jest nacisk lobi i polityczny, by pracodawcy zwracali za przejazdy do pracy rowerem, tak samo jak za stib, nawet jeśli w innych miastach tramwaj nie nazywa się stib, tylko empeka, jak u Any, albo emzetka, jak u Romana. Problem jest tylko taki, że bilet kosztuje konkretnie, to i konkretnie można oddać. 2-5 ojro. A pedałowanie to niby czysta szlachetność, poryw duszy taki i chęć zrobienia czegoś dla środowiska - jednym słowem: niewymierne i niewypłacalne bleble. To znaczy, tak mówi fikus, by żelazną ręką zazdrośnie strzec swoich zasobów. Pedałujący myślą za to inaczej.
Czyli jak, pyta Ana? Niełatwe zadanie i problem w roku wyborów, bo jak tu ująć pedały w liczby? Bardzo łatwo, odpowiadam, i już usłużnie służę wyliczeniem. Nie swoim, ale dobrym. Za pedałowanie po Sanżilu i okolicy, docelowo do miejsca pracy, rozumiem, że w granicach Belgii, należałoby więc zapłacić 220 euro podatku mniej. Co daje 18 euro na miesiąc. Co niestety według wyliczającego opłaca się tylko dużym firmom. 
A małe co, pytam. Obawiam się Ksenia, że ich pracownicy nadal będą pedałować na darmo, niestety. Jak Roman. Któremu Komisja też nic nie zwraca, ale za to wymaga. Coś za coś albo za nic, nawet w roku wyborów. Ale czuje coś, że z taką ideologią to ten rower długo dalej nie pojedzie.

Thursday 27 March 2014

(155) oboma

Oboma rękami nie chcę tu żadnych rezydentów! I przyznaję bez bicia, że myślałam, że sądny dzień nastał już wcześniej, ale myliłam się. Gdyż to wcale nie było wtedy, kiedy przepowiedział nostracośtamdamus, ani majowi. To dopiero teraz. Z obamą nadszedł. Obamą ups, bo to prezydent przecież, przypomniałam sobie.
Znienacka nam on spadł, nie z zapiecka, gdzie mógłby się przyczaić i dawać jakieś znaki, że się zbliża armagedonem. Nie, to nie w jego stylu - Obama spadł jak grom z jasnego nieba. Na Europę, Sanżil i o Polskę pewnie zahaczył. Jak ptaszysko wielkie jakieś, samolotem nadleciało to nieszczęście komunikacyjne i finansowe.
Bo to fakt, że ja się tak tu troszkę skarżę i popłakuję w sprawie prywatnej, ale przecież powinnam się wyzbyć tego egoizmu i napisać, kto tu naprawdę cierpi. A jest to ogół publiczny. Bo przecież nawet ci, którzy nigdy nie jeżdżą stibem, bo to nie na ich poziomie, łączą się w bólu z tymi, co to chcieli rankiem wsiąść do takiej przypadkowej celem przykładu 60, co to z Ukli na Ambrożego leci, i nie mogli. Zamknęli. Nie ma. Ma, jak mówi Iwonek. 
Ma za to kłopot każdy z pasażerów, to znaczy niepasażerów właściwie, bo ten tramwaj dalej nie pojedzie. Ani autobus, jeśli by rozciągnąć znaczenie semiotyczne na inne pojazdy. Skończyło się. Rządzi żelazne ptaszysko, co to nam nadleciało z Obamą w środku. I drogi śmiertelny pasażerze, drogi nie uświadczysz, szczególnie, jeśli ta droga mieści się między Luizą a tunelami w kierunku Meroda, lub ewentualnie w stronę Midów, gdyż do końca nie było wiadomo, w którą stronę ruszy orszak. Tak Ana nazywa to, co za królem i po królu się rusza. Nie ruszak, nie. Orszak. Z hotelu, co naprzeciwko kina stoi, na prawo lub lewo, bo wprost nie wolno, choć dla Obamy nic nie powinno być niemożliwe.
Jedno łączy Obamę i króla - on jedzie, reszta stoi. I tak mamy dobrze, bo kiedyś to byśmy na kolanach czekali. A tak to tylko w niekończącym się korku, albo w tramwaju, który nie nadjechał i nie nadjedzie jeszcze całą dobę. Do odwołania trzeciego perymetru, co do którego w ogóle nie wiem, czym i kim jest. 
Trzeci perymetr bezpieczeństwa. Stopień trzeci z czterech, tłumaczy Roman. Tym usprawiedliwiają ten cały chaos. Czyli co, Obama nie jest aż tak ważny, by dać mu czwórkę? Nie - myślę, że czwórki nikomu nie dają, bo to byłby nie tylko sądny dzień, ale i koniec świata, śmieje się Ana. Jeśli sobie wyobrazić, że dla jednego faceta na ulice wypuścili 1500 policjantów, 200 dodatkowych zleciało z Ameryki, nad tym wszystkim krąży kilka helikopterów - to co by było, jakby była czwórka? Chyba by czołgi wyjechały i oszczał normalnie jakiś puścili, wyobrażam to sobie. Z dział i działek. 
A tak to tylko swoją działkę zapłacą niewinni rowerzyści, co to chcieli Luizą pomknąć - pomknąć pomkną, ale już nie zaparkują, bo jakby bombę przewozili na bagażniku, to co? Widać, że Amerykańcy to wymyślili, przecież wiadomo, że na tych brukach, to by chyba do siebie musieli bombę przywiązać, by nie spadła; co akurat tu nie jest wykluczone po analizie siajej pewnie, w końcu udział Arabów w socjologii Sanżila kształtuje się na rosnącym i niepokojącym  poziomie, dodaje Ana. Ale po co rowery w to mieszać, zachodzę w głowę: z roweru bombę by od razu wytrzęsło i od razu bum bam bam. To i męczyć się nie ma co, wie o tym każdy terrorysta.
Albo takie kosze na śmieci. Zaplombowane tu i ówdzie na amen. I nawet ci, którzy by wyjątkowo chcieli nie śmiecić, to po prostu nie mogą. Akurat tego jednego dnia by śmietek wyrzucili na takiej stacji park, a nie ma jak, bo i stacja zamknięta, i kosz na amen zatkany. Plombą z ołowiu, a nie brudem. Teraz założę się, że tej plomby nie będzie jak wyjąć. I zostaną tak na zawsze, do następnego perymetru. Oby metro dali radę otworzyć!
A ile śmieci się nagromadzi. Dobrze, że to bliżej środka miasta, a nie naszych granic, bo w tym słońcu to może nieźle śmierdzieć, jak w greckim neopolis normalnie. Tam też tak często mafia zarządza, by śmieci nie ruszać, a u nas nawet nie mafia, tylko zarząd miasta. Wszystko oficjalnie zgodnie z prawem. Nie wyrzucać i już. Do odwołania. Niech śmierdzi. Ciekawe, czy do białego worka wolno wrzucić?
Cieszę się, że to pierwszy raz takie porządki. Nieporządki właściwie. I mam nadzieję, że nigdy więcej. Bo akurat tym razem nie chciałam się meldować w hotelu hilton o nazwie hotel, ale Ana mówi, że i tak bym nie mogła, bo cały wykupiony. Zaplombowany ołowiem od stóp do głów. I znów nie mogę korzystać z tych możliwości, co to mi daje zachód i neoliberalizm. I po co było wyjeżdżać z Polski, jak nic nie można?
Obiema rękami i oboma podpiszę się pod żądaniem, by Obama nigdy nie wracał do nas na Sanżil ani w okolice. Niech sobie będzie prezydentem i rezydentem tam daleko, u siebie. Każdemu wolno się pomylić co do sądnego dnia i nie tylko. I każdej. Nie tylko mi, ale nawet Anie Martin, jeśli by się to zdarzyło. Wiem, że to praktycznie nieprawdopodobne, ale nawet jej bym wybaczyła, jakby nie przewidziala wszystkiego, co się łączy z Obamą. Bo to przechodzi rozum ludzki. Any też.

Wednesday 26 March 2014

(154) włoszka

Dawno nie zdarzyło mi się prowadzić obserwacji, jak to Ana Martin mawia, socjologicznych. Ja bym je nazwała jednak społecznymi, bo społeczność to podstawowa komórka społeczeństwa, ale kłócić się nie będę, mądrzejsi i światlejsi ode mnie polegli na tym temacie, zwłaszcza w kontekście oświecenia publicznego.
Oświeciło nas mocnym, wiosennym promieniem na Sanżilu i od razu wszystko wyległo na place zabaw. Małe, duże, w wózku, nosidle, rowerku, za rękę dużego, wyrywające się z ręki dużego. A duże jest chyba jeszcze bardziej wielokolorowe, niż rok temu, czyli w pierwszym roku prezydencji Iwonka na piasku. Już naprawdę nie wiem, w którą stronę mam kręcić głową, by wychwycić znajome dialekty, taki gąszcz językowy się nagle narobił. Wszystkie społeczeństwa świata, a zachodu to już na pewno. I to nie tylko zachodu Europy, tego dobrze znanego z marzeń, lecz także Azji, Afryki i być może nawet Ameryki.
Weźmy taką Dafne. Skąd to dziecko może pochodzić? Końcówka jakaś niechrześcijańska i choć wygląda na dziewczynkę, do tego białą, to głowy nie dam. Z Turcji może? Hmmm, po akcencie nie poznasz, tym bardziej, że nie mówi, za to Józio i Iwonek do niej owszem i nie mają problemu z tym, że wcale nie odpowiada. Podobnie zresztą jak Bruna, a nawet dwie Bruny od razu, bo ledwo usłyszałam, że takie imię istnieje, już na dwóch metrach do kwadratu raptem okazało się, że jest ich dwie, i to obie zagraniczne na tyle, że nijak nie idzie się domyślić, skąd pochodzi ich opiekun. Albo opiekunka, też nie dojdziesz. Wcale nie brunatny/a, ani trochę. Nic dziwnego, że prezydencja nie przebiega gładko.
Rezydencja Ksenia, ha ha, jeśli już, cieszy się Ana. Fakt, Iwonek zasiadł jak rezydent na dobre w piasku, a wokół nowe dzieci. Albo wydaje się nam, że nowe, bo dorosły i wyrosły. Te najstarsze już wyemigrowały z piasku, to i trzeba się otworzyć na nowe wyzwania. Podpowiem ci, że Dafne jest pół-Greczynką, pół-Włoszką. Teraz musisz odkryć, która połowa rodziców mówi do niej w którym języku, zadaje zagadkę Ana.
Ha, Włoszki się zachciało! To jedyny komentarz, jaki tu widzę. Zasłyszany całkiem niedawno i całkiem niedaleko, a praktycznie koło horty. To taka stacja tramwaju o wymowie orta, bo po włosku nie ma h, to mi tłumaczył kiedyś Roman, ale nie wytłumaczył, bo skoro jest w abecadle, to dlaczego nie ma w języku? Nikt mnie nie przekona, że taka interpretacja argumentów trzyma się kupy.  Tylko kłopoty z tymi Włochami.
To samo zresztą miała na myśli pani Dziunia, która te słowa wypowiedziała. Do Stefana je była wypowiedziała, stosuję taki tryb specjalny, bo Roman innym razem próbował mi wytłumaczyć na takim oto przykładzie, że po włosku jest tryb taki pradawny. Czas zaprzeszły, podpowiadała Ana, ale do dziś nie wiem, czy aby nie robiła mnie w balona, bo czy przeszłość to nie wszystko jeden zszarzały zeszłoroczny śnieg? Nie rozdrabniajmy się na dobre, naprawdę, czas spojrzeć prawdzie w oczy, że to wszystko jedno, choć forma faktycznie wygląda atrakcyjnie i oryginalnie to i stosuję. 
Skąd się ta Włoszka, co się jej zachciało temu i owemu na orcie, wzięła? Z życia, a skądinąd przecie. Z tego wymieszania społeczeństw na Sanżilu wynikła, gdzie Polakowi już Polka nie wystarcza i wicewersal, tylko od razu musi być zachód pełną gębą. Że to niby już tak można i wypada na luzie się mieszać między socjologiami różnymi, co to ich przedstawiciele codziennie łączą się i mieszają w piaskownicy, mieszając równo piasek w wiaderku. 
Włoszki się zachciało - Dziunia to oznajmiła, a wcześniej była się rozejrzała po stefanowym mieszkaniu, nie była dojrzała bigosu albo innego gara zapasów, co to by Polka pewnie temu i owemu nagotowała jako troskliwa żona, a tu jako że Włoszka na rezydencji - to i nic takiego ani widu ani słychu. Było. Było było zaprzeszłe, a właściwie - nie było. To i była zaczerpnęła Dziunia co nieco ze swojej wiedzy życiowej, poszukawszy jej w głowie w zakładce z wiedzą międzyspołeczną, i wyszło jej, że Polka jednak by tak nie była postąpiła. Nie wypada. A Włoszka - niestety już tak zepsuta i wynarodowiona od tego zachodu, że nawet jej w głowie nie postało nagotować. 
Zgadzam się. Ile w końcu trzeba czasu, by narobić gar makaronu koko? Albo innej pasty, jak to Włosi, a za nimi cały zachód, coraz częściej zwą makaron koko? Jakby to w ogóle jakiś sens głębszy teraźniejszy i zaprzeszły sobą prezentowało? Czy rezentowało? Ach, nic nie wiadomo w tym słonecznym oświeceniu. Bałagan kultur i socjologii tylko powstaje w tym piaskowym grajdole. Biedna mała Dafne i Bruny dwie, że Włoszki się zachciało. A przecież na Sanżilu Polki porządne zawsze są w ofercie. Oraz były. I były były oraz będą będą.

Tuesday 25 March 2014

(153) manneken

Jedzie pociąg z daleka, na nikogo nie czeka. Tylko gdzie i kiedy dojedzie? Już nie mówię nawet, że ta piosenka tak naprawdę nie ma końca i ci, co liczyli na szczęśliwy finał, będą musieli się obejść smakiem. Nie, ten pociąg nie wszystkich zabierze. Za to ubierze. I to ho ho. Wysokie progi.
Może nie progi wysokie, za to pomnik. Stoi wysoko, a mały jest. Dowód, że to nie wzrost świadczy o wielkości, lecz miejsce położenia, a w tym konteksto-aspekcie: stania. Wręcz siusiania. Stoi sobie więc ten malec na cokole, co kole w oczy niejednego turystę, bo turysta chciałby dotknąć, macnąć, być bliżej historii. A tak nie może, bo cokół broni dostępu, a jakby cokół nie starczył - jest jeszcze woda. Sikająca nie powiem skąd, nie dookoła cokołu na pewno, ale gdzieś z dalszego okoła.  Nie sikami bynajmniej, ale o tym wie niewielu oblanych szczęśliwców. Za to każdy może sobie pooglądać i popodglądać golasa.
Małe to to. Człowieczek taki. No właśnie, to oznacza nazwa manneken. Człowieczka. Pis to od tego drugiego. Co robi, nie cokołu przecież. Człowieczek sika, co ty Ksenia jakaś dzika, słów się boisz? Nie wstydź się, od dziś manneken znów jest ubrany. Nie musisz gorszyć się golizną, śmieje się Ana. A jaki piękny garnitur mu się trafił! Ho ho. Zaraz zaraz, czy to nie strój konduktora?
A o czym to ja niby trąbię od rana, obruszam się? Ano właśnie, że Sanżil, a za nim inne okoliczności brukselskie, podłączył się pod stiba i świętuje wraz z motorniczymi 60-lecie tramwajów. Wymyślili sobie, że najlepiej wyrażą swoje wsparcie przyodzianiem golasa. I oto mamy nowego konduktorka. W szaro-czerwono-białym stroiku. Malutkim, jak to on. Jedna rączka podparta, druga trzyma mannekena. Krawacik aligancko zawiązany. To ci dopiero panopek, jak si patrzy!
W sam raz na powrót krup i zimy się mu trafiło, biedakowi. Bo na co dzień aż żala na chłopinę patrzeć. Głównie patrzą na niego sztuczne oczy aparatów i kamer, ale nieubrany jest tak samo, czy to gołym okiem spoglądać, czy nie. Mimo że ma swoją krawcową. I to dorosłą. Normalnych, ludzkich rozmiarów. Pani, do czego to doszło, można by zapytać, jakby się w Polsce mieszkało. Z odpowiednio wstrząśniętym wyrazem twarzy. Bo kto to widział, by pomniki się u krawców stołowały. A jednak.
I to od 918 ubranek. Tyle razy nasz człowieczek przybierał różne barwy polityczne w zależności od różnie wiejących wiatrów. Oraz słońca, śniegu, deszczu, słoty i tym podobnych zjawisk przyrody. Był królem, księciem, kosmonautą, marynarzem itepeitede, zdaje się jednak, że najbardziej lubi bywać konduktorem. Bo w swojej kolekcji ubranek ma już trzy garniturki uprawniające do kierowania autobusem i tramwajem. Jeden nowiutki, już pisałam. Drugi z 1985 r., który przyodział z okazji 150. rocznicy transportu publicznego, pewnie tu na miejscu, tak zakładam.
W 1993 r. człowieczkowi kazano za to być kontrolerem, co się pewnie nie za dobrze dla niego skończyło, bo nigdzie w świecie nie lubią kanarów. Tak twierdzi Roman; wiec coś o tym, bo jak wyjechał już na dobre do Polski A, to przesiadł się z wozu na tramwaje i obserwował co nieco. Ana zaobserwować nie miała czego, bo u niej w Polsce tramwaje były od małej, więc taki kanar był codziennością, co tu lubić albo nie miała niby. Nie docenia więc. Roman za to tak i dlatego wątpi, czy manneken czuł się dobrze w stroju kontrolera. Nikt o zdrowych zmysłach tej roboty by nie przyjął.
Manneken nie ma jednak wyboru. Ubiera, co mu każą i co mu uszyje pani Marta, co to robi ciach ciach na oryginalnych przez y strojach w skali makro, używając języka gospodarki, i skraja je zgrabnie na miarę człowieka mikro, by znów zabłysnąć znawstwem przedmiotu. Fajny zawód.
To by się dopiero spodobało Iwonkowi. Nie dość, że ciach ciach, to jeszcze tramwaje. Lalaje. Idealne połączenie hobby małego człowieczka. Nie tak małego co prawda, jak manneken, i nie sikającego jeszcze na stojąco, ale równie często obfotografowywanego. Może by się udało nawiązać współpracę. Krawiec kraje, póki mu sił staje, a po 918 strojach pora na zmianę. Pokoleniową. To się nazywa oddać do cechu. Pasuje jak ulał. Cech ciech ciach!

Monday 24 March 2014

(152) szczęście

Sztjastje ty maje! Usłyszałam ostatnio na Alsembergu koło ukraińskiego sklepu. A może zresztą on już nie ukraiński, tylko krymski. Licho nie śpi. Historia też nie. Jak tak dalej pójdzie, to sklep się w ogóle wyniesie z Europy i przyłączy do Rosji. Szczęście czy nieszczęście?
Tego to akurat nigdy nie wiadomo. Jak w życiu: raz nad wzoem, raz pod wozem. Lub na wozie, przewóz. No i jak to traktować? Badacze głowią się, dwoją i troją, by to jakoś zmierzyć, ale się coś nie udaje. Bo jak ująć szczęście w statystyki? Moje i twoje? To moje, mówi Iwonek. Maje. 
Tymczasem międzynarodowy dzień szczęścia przypada na marzec. Dokładniej: 20. Najdokładniej, ale to tylko w tym roku tak się wszystko dopasowało: na pierwszy dzień wiosny. Oj, działo się tego dnia w pogodzie i nie tylko. 20 stopni na 20. Co najmniej. Coś da się zmierzyć z tego szczęścia czasami, bynajmniej termometrem. To ci szczęście! 
Zerknęłam w stronę mądrzejszych i widzę, że da się wyliczyć i co innego. Całe mnóstwo wskaźników. Lokalnych, polskich, dzielnicowych, sanżilowskich, belgijskich i ogólnoświatowych. Głowa pęka, tym bardziej, że z 20 stopni 20 zjechaliśmy do 10 22. Nijak nie widać żadnej reguły na horyzoncie. A jak spojrzeć w statystyki szczęść i nieszczęść, to już zadyma na całego.
Żadne 22, tylko 7,4. Na 10. 7,4 punkta na 10 - na tyle wyliczono szczęście lebelż. Mimo że lebelż, daję przecinek po polsku, a nie kropkę, jakoś mnie to mniej myli, a przecież w szczęściu liczy się każdy łut. I łucik. Widzę, że lebelż mają tych łucików po przecinku więcej, niż średnia europejska, bo tam 7,1 wychodzi. To chyba dzięki temu, że mają łatwo usłane różami, a my nie, to i w dół ciągniemy. Na pewno lepiej na Sanżilu, a nawet Midach, niż w Polsce B. I cieplej. 20 na 20 mieliśmy, przypominam. To zostanie w pamięci, nawet jeśli 22 to już zeszłoroczny śnieg.
Proszę, tłumaczą tu, że lebelż chwali sobie dobrostan, długie życie, a gani - złe powietrze i poziom bezpieczeństwa, wtrąca swoje Ana. Hmm, dobrostan kojarzy mi się raczej ze zwierzętami, ale niech będzie. Długie życie - nie na darmo apteka na każdym rogu. W najbliższej okolicy, czyli w kwartale ulic - 6. Zawsze pełne, naśmiewa się Ana. Nieładnie to o niej świadczy, tak sobie kpić z cudzego nieszczęścia. 
Jakiego nieszczęścia? Szczęścia właśnie. Stanie w aptece prowadzi do długiego życia, broni się niezdarnie Ana. Lebelż też tak myślą, w końcu nie podoba im się głownie, czyli jest powodem braku 2,6 łutów szczęścia do 10, powietrze nasze codzienne i złodzieje oraz mordercy. Potencjalni oczywiście, bo jeśli porównać Belgię z Litwą, to można zaryzykować stwierdzenie, że nikt tu nigdy nie ginie. Bo tu 1,7, a tam - 6,7. Ciężko powiedzieć, ile to taku, a naprawdę oznacza - 2 osoby tam? Czy prędzej 1 na Sanżilu, a 6 na Ukrainie? Ups, Litwie? W Łapach prawie, o ile dobrze kojarzę? Czy to szczęście dla Łap, że leżą po naszej stronie granicy? 
Szkoda, że nie na Sanżilu, no ale wtedy nie miałabym po co wyjeżdżać. A tak to mieszkam sobie elegancko i proszę, jakie szczęście mnie spotkało: mam małe szanse, że nie skończę szkoły: tylko 12%  szans. Jakbym była średnią w Unii, to bym takich szans miała więcej: o łucik, bo 12,7, a jakby się trafiło mieszkanie w Hiszpanii - to 25 pełnych szans. Żyć tu będę średnio 80,5 lat czy roku, a wcześniej będę krótko na bezrobociu - 3,4 lat lub roku. W takiej Grecji to by się pobyło - 14,5 roku! Gimnazjum można by skończyć, a kiedyś nawet podstawówkę. Potem można by iść do pracy jako kobieta - i tu nieco szczęścia dla Any, bo na Sanżilu ma szansę zarobić tylko 10% mniej niż Roman, podczas gdy w Estonii, blisko Ukrainy też, mogłaby liczyć na aż 30% mniej. To by było o czym gadać w naszym domu! Ale by szczęście zapanowało!
A tak to tylko szczęście ty moje, że na Sanżilu się wylądowało. Nie najgorzej, przyznaję. Jestem skłonna dać nawet 20 na 20, mimo że skala tego nie obejmuje. Widać szczęścia nie da się objąć rozumem.

Friday 21 March 2014

(151) powtórka z rozrywki

Powtórka z rozrywki, z rozrywki powtórka, podśpiewuje sobie czasami Ana Martin, i nawet Iwonek już to nuci. Szybko pojął, że w kółko to samo. Wiosna-lato-jesień-zima. A jak się zacznie szkoła - to aby dotrwać od września do września. I tak w kółko Iwonku.
W Belgii jeszcze bardziej w kółko. Nie tyle w Belgii, co w jej francuskiej części, w tym na Sanżilu. Powtórka z rozrywki nonstop dla niektórych, szczególnie w szkołach. Chodzi o to, że powtarzanie klas stało się tu czymś w rodzaju sportu narodowego, w międzyczasie uprawianym przez połowę uczniów. Czy chcą, czy nie chcą. Taki dziwny bieg do końca, co się robi coraz bardziej długodystansowy.
Już jeden uczeń na dwóch biegnie na dystansie dłuższym, niż początkowo wyznaczony. Przypominam, że wybierać można między primer i sekonder. Co roku obie w ofercie szkół od 1 września, kiedy to na starcie stają wszyscy w jednym szeregu, natomiast potem - dla niektórych to tylko primer bez końca, albo sekonder i sekonder w kółko Iwonku.
Dowiedziałam się o tym od wzburzonej Any Martin, która dzień zaczęła od obwieszczenia nam, że francuska część Sanżila i koliczności mają najwyższy w Europie procent powtarzających klasy. 47%. Na 100. Nawet przedszkolaki powtarzają! Tak, to nie żarty, Ana zna francuski i czyta ze zrozumieniem. Wyliczono, że 4% uczniów z 1 .klasy nadal jest w przedszkolu. To znaczy maluchów, 6-latków. I tak mało ich do pieczenia chleba, bo potem to już pochyła droga prostym zjazdem w dół. 10% powtarza 1 klasę. 20% uczniów w 6 klasie ma już za sobą co najmniej jedną powtórkę. Z tych, co jakoś przejdą do sekondera, 40% ma na koncie siedzenie drugi rok, no a na koniec sekondera, w 6 - zresztą nie wiem, czy to na koniec, może sie bali napisać co dalej - bo to i tu już jest alertujące na całego - 60% coś kiedyś gdzieś powtarzało! Myślę, że to więcej niż połowa.
Na początku nie chciałam Anie wierzyć, bo co jak co, ale jest tu zachód pełną gębą. Czyli dobrobyt i inteligencja. Czyli bogato i do przodu. Nie pasuje mi to do tego powtarzania. Za moich czasów w Łapach każdy się wstydził! Nawet z religii robiło się wszystko, żeby zdać. Nauczyciele też przeciągali, za uszy, ale tak obrazowo tylko, nie naprawdę, byle by tylko statystyk sobie nie popsuć. A tu wręcz w drugą stronę - wygląda na to, że chcą, by jak najwięcej uczniów biegło na długim dystansie.
Zgadza się Ksenia, potwierdza Roman. To głównie problem kulturowy. W Belgii panuje przekonanie, że nauczyciel, zwany pieszczotliwie profem z rodzajnikiem, co daje leprofa albo laprof, zależy od dżenderu, jest zły lub zła, jeśli wszyscy u nich zdadzą. Podejrzani o świcie. Dlatego takich za dobrych się wymienia danej klasie, co sprawia, że za rok klasa jest mnie zgrana i jeszcze mniej dzieci zdaje. I tak w kółko Iwonku.
Serio? Ten, kto każe siedzieć, jest poważany? Tak, bo surowość jest w cenie, tłumaczy Ana nieprzetłumaczalne kulturowo. Ja myślę, że to jest częściowo związane ze starymi przekonaniami relgijnymi, gdzie dobry ojciec każe dziatki rózeczką. Aż dziw, że w Polsce pedagogika poszła do przodu i starają się chyba, by odesetek niezdających był niski. Tu tez się przebudzili i widzą, że w tym niezdawaniu jest coś dziwnego. Bo to nie jest normalne, gdy szkoła nie służy do uczenia i uczenia się, tylko do zdawania lub niezdawania. 
Jeszcze powiem wam, ile to kosztuje. Redublemą się na to mówi, albo eszek skoler. Echec z akcentem? Znajomo wygląda, często to słowo widzę. Widzisz, bo i lebelż zobaczyli, że coś nie gra. Sami są pierwsi w Europie, jak mówiłam: 47% powtarzających. Beneluks trzyma się mocno, bo Luksemburg drugi - 34%. Francja nie wiem która, ale 27%. Koszty w Belgii to 11% budżetu szkół: 51,3 milionów w podstawówce, a uwaga uwaga! 365 w sekonderze.
Czyli milion dziennie, obliczam szybko i porównuję zarazem, w roku przestępnym nie wiem. Z niedzielami i świętami!
Ale ja się tu dowiaduję rzeczy, że aż włosy dęba stają! Tzn. Romanowi nie, a Iwonkowi stoją i tak. Dobrze może, w końcu to jego przyszłość, szkoła na Sanżilu, to będzie przygotowany kulturowo, jakby co. Zresztą nie myślę, że sprawy zajdą tak daleko, a jakby co - mamy przecież Anę Martin. I ja pomogę. Nie po to z Polski A i B wyjeżdżaliśmy, by tu utknąć w szkolnej ławie!

Thursday 20 March 2014

(150) beeee! alert

Coraz ciężej się połapać, kto już o czym wie, kto już komu coś wysłał, kto coś podebrał, podsłuchał, sprzedał. Myślałam, że jak wyjadę z Polski, to na dobre będę nieuchwytna dla systemów nasłuchów międzyparlamentarnych, a tu niespodzianka! Alarm! Alert!
Że jest w ogóle takie słowo alert, to bym się wcale nie spodziewała, gdyby właśnie nie okazało się ostatnio, że planety mnie nasłuchują. Zresztą nie tylko mnie, tylko wszystkich na Sanżilu i poza nim z pewnością też, nawet poza tymi planetami pewnie. O ile jest tam jakieś życie oczywiście. Na razie planety - raczej z pomocą ludzką - stworzyły system ostrzegania. Przed samymi soba, pytam się, ale moje pytanie niknie w mroku czarnej dziury, więc lepiej opiszę, jak do tego doszło.
Zaczęło się od centrum kryzysowego, które wybudowano gdzieś w środku kraju. Myślałam, że to coś powinno być raczej przeciwkryzysowe, ale widać są nowe czasy. Dla bezpieczeństwa nie podają, gdzie, ale myślę, że to nie bardzo daleko, skoro sam kraj ma niedaleko z południa na północ, wschód i zachód, wte i wewte, do wyboru, do koloru. W jakimś sztabie. Kto nakazał? A bo to wiadomo, kto wymyśla te nasłuchy? Prawdy nie dojdziesz, za to system cię dorwie. Np. alertem.
Bo alert oznacza ostrzeżenie. Ana Martin tak twierdzi, a trochę się w życiu natłumaczyła przecież, chociażby Romanowi i mi, że to i tamto. Ale może troszkę racji w tym jest. Międzyplanetarny system belgijski będzie miał nazwę be-alert i działa już na poziomie międzyparlamentarnym w gminach pilotkach. Pilotek jest 33 i zwracam uwagę na tę liczbę, wszystko zapisane jest w gwiazdach i za 33 = 3+3? 3x3? 3-3? na pewno kryje się znaczenie. Albo zaszyfrowana wiadomość. Nie wiadomo, co gorsze z punktu widzenia odbiorcy. Tylko czy ja jestem tu jeszcze odbiorcą?
Odbiorczynią, jeśli już Ksenia, ale czego ty się obawiasz, pyta Ana. Ano, że nas podłączą. Albo nawet nie podłączą, a i tak wszystko będą o nas wiedzieć. Już wiedzą, kiwa głową Ana. Ja nie mam złudzeń. E tam, przesadzasz, nie przesadza Roman, który zawsze stara się nas ocucić. No nie wiem, nadyma się Ana, a skąd niby te wszystkie telefony reklamujące wszystko? Skąd oni mają mój numer komórkowy, skoro mój aparat jest przedpotopowy i nie działa na nim nawet internet?
Serio? dziwię się; tego to naprawdę się nie spodziewałam, ale chyba powinien był mi się włączyć jakiś alert, jak po raz pierwszy zobaczyłam to różowe pudełko z klawiszami. Kseni czy twój samsung, ciągnie Ana, to rozumiem. Podłączony fabrycznie do siajej, efbiaj i mosadu, nazwy fabryczne podaję na odpowiedzialność Any, mnie nie pytajcie; mojego za to podłączyć nie ma gdzie, oprócz prądu, więc pytam: skąd go mają? I kto go sprzedał komu? Numer znaczy się, a mój święty spokój wraz z nim?
Ana najpierw robi, a potem się dziwi. Jak się chce sławy, to się ma, co? Ma za swoje, za to kolegowanie się z wieloma osobami. Ale że to niefer, że dalej sprzedano ją, to prawda. A nie tak miało być. Pani ze sztabu kryzysowego twierdzi, że taka sprzedaż danych jest wręcz niemożliwa. Tak samo, jak podanie danych policji. Na pewno nie u nas, zarzeka się. Nie. Dane, które na razie przekazali niby dobrowolnie mieszkańcy 33 pilotek, mają zostać uruchomione tylko wtedy, gdy coś się dzieje. Czyli kryzys. Wtedy pod podane numery wysyła się alarm. Alert. Ale nie tylko na numer - też na mejla o nazwie kuriel albo na faks. I to dopiero mnie zdziwiło: to faks jeszcze istnieje!
Choć w sumie to fuks. Tyle lat żyję, ponad 20 i trochę, i myślałam, że w tym życiu planetarnym faksu już nie ujrzę. Ledwo załapałam się na telefon na kablu i telegram? Czy telegraf? Ach, to stare ruiny, to i nazwy giną. Jak poczciwy faks. To dobrze, że jeszcze ma szansę zaistnieć. I to od razu jako alert.
A jak oni wiedzą, do kogo wysłać alarm, ciekawi się Ana. Dzięki zinformatyzowanej kartografii. Tak piszą tu. A co to? Chyba wsadzili do komputera mapy i tak to nazwali, śmieje się Roman. No dobrze, zastanawia się nadal Ana, ale na mapach nie widać przecież, czy ktoś przebywa akurat, dajmy na to, na Sanżilu. I co wtedy? Ostrzegać czy nie? Tropią nas satelitami, podpowiadam. Ha, Ksenia, może i utrafiłaś; tu się jednak tłumaczą, że to jest słaby punkt systemu, bo nie wiadomo, komu słać. Więc powstaje wielki chaos. I wybuch. 
Udają, na to Ana. Wiedzą na pewno, przecież telefony mają giepeesy. Wszystko wiedzą, co chcą, tylko tak udają w gazetach, że nie. By nie siać paniki, albo defetyzmu, jak mawiała moja koleżanka, śmieje się Ana. Ale to wygląda mi niefajnie, dodaje. Roman, sprawdźmy, czy na Sanżilu jesteśmy podłączeni. Wolę się zagapić, niż cały czas coś by mnie miało przed czymś ostrzegać. Protestuję zawczasu. Nie chcę. Do bania się to ja mam samą siebie i na pewno nie będę meldować obecności w żadnej gminie, czy w pilotce, czy nie.

Wednesday 19 March 2014

(149) eurosong

Minął dzień, emocje nie opadły i już wiadomo, że ta cała awantura o wojsofpolant nie skończy się tak hop siup. Sprawy okazały się bardziej skomplikowane, niż samo życie. Zaczynam się bać o Aleksa z Hainaut.
Przypominam, że mamy rok euroligi, eurowizji, kup mondial i nieprzestępny. A w środku tego - Aleksa Hirsoux z Hainnaut, czyli hennuyera, który jest Walonkiem, ale wygrał konkurs belgijski w Antwerpii, na które to słowo Ana przetłumaczyła Anwersę. I wszystko by było dobrze, gdyby Aleks wygrał u siebie, czyli koło Hainaut. Ale mu się zachciało za granicę. I jest klops. Klopsik, jak mawia Iwonek.
Właśnie, dlaczego właściwie on się znalazł we Flandrii? Dlaczego 234 głosy oddane na Aleksa są flamandzkie, a nie walońskie, pyta Roman, nieobeznany w życiu eurowizji, widać woli euroligę, a i to przeszłość, bo przecież nie ma tiwi. Eurosong nazywa się część krajowa, czytałam kiedyś, przypomina sobie Ana. I ten eurosong okazuje się niezwykle skomplikowany. W Belgii, jak to w Belgii, raz na kandydata krajowego głosuje Walonia, raz Flandria. Co rok, to prorok, dodaje: czyli co rok pownni się przeplatać, tak? Ano powinni i pewnie tak było, nie mówili wczoraj Ksenia? Może mówili, ale nie zrozumiałam, to było w tym drugim języku przecież. Jedno pewne: to Walończyk, więc się nie przeplecie. Ale czym to grozi?
Właśnie, czym, śmieje się Ana? Jakiś problem narodowy i narodowościowy powstanie. Tożsamość zagrożona. Nie mów mi, że on wychwalał w swojej pieśni piękno Ardenów np., cha! Nie, o mader śpiewał. A co to mader, dziwi się Roman? Matka przecież. Po angielsku! Ale on ciemny czasami, doprawdy. Przecież wiadomo, że w eurowizji śpiewa się po angielsku, a jak by mieli go niby inaczej zrozumieć, jak już pojedzie do Anglii? Finał bowiem w Kopenhadze. Tak, jakby euroliga futbolu narodziła się gdzie indziej, a nie na wyspach...doprawdy wstyd!
Najgorsze w tym wszystkim jest to, że Aksel nie zakończył jeszcze swojego tańca na lodzie w wojsie. To znaczy wszystko zapowiadało, że jesli się nie odchudzi, nie ubierze lepiej, nie zmieni fryzury, nie zgoli koziej bródki i nie zacznie opowiadać o stajlingu i walce z nadwagą - że jednak nie wygra. Ale teraz, gdy jest już popularny z drugiej strony granicy, to chyba wstąpi w nową erę. Co za iwent w życiu tiwi! Oto 6 maja wojs i 6 maja półfinał euro - występy w stolicy eurowizji. Głupio by było, jakby występował jako przegrany. Ale co będzie pierwsze? Bo że wojs leci z plejbeku, to wiadomo...ale skoro wygrana, to kto utrzyma język za zębami? A skoro przegrana - będzie jeszcze trudniej, bo przecież blizniego nic tak nie cieszy, jak przegrana wygranych...Czy lebelż, czy Polak. 
A z drugiej strony: nie może wygrać już dziś, bo jest przecież jakaś równowaga demokratyczna w tym kraju w końcu, czy już naprawdę tylko bezhołowie i bezprawie, jak widziałam ostatnio w komentarzu? Wstyd by był na całą euroligę i Polskę! I wskaźniki oglądalności by spadły. I menażerowie tefałenu ze stołków.
A wycofać się nie ma jak, bo napisali, że pałac w Antwerpii był nabity jak jajko. Jest to dla mnie nieco niezrozumiałe, ale zakładam, że oznacza, że nie było jak wcisnąć igły do stoku siana. Czyli widziały to miliony, o ile nie więcej, par oczu.Nie ma jak oszukać, że nie wygrali bandyci - bo byli drudzy. I podkreślam, że pałac hoho! tam Aleks zawędrował z Hainaut, patrzcie, można, jak się umie śpiewać całym sobą. Piękna przyszłość czeka Iwonka!
Co do teraźniejszości, to tyle pytań i decyzji czeka na razie Aleksa. I tyle od niego zależy. Od tych 3 minut, które w radiowym formacie zajmuje mu mother. Czyli matka. Matka jest tylko jedna, chciał byc miły, a teraz - klopsik narodowy. Żal mi go. Sława jednak nie służy zdrowiu psychicznemu. 
Jednego tylko nie rozumiem, ale dopytam Any. Jak to się opłaca i komu, że wojsofpolant rozgrywa się teraz nie u nas w Polsce, lecz w Belgii i nawet we Flandrii? Czy naprawdę macki tiwi sięgają już wszędzie?

Tuesday 18 March 2014

(148) wojs

Wiosną nadlatują nie tylko jaskółki, o czym pisałam ostatnio do znudzenia, zresztą nie tylko ja, bo cała prasa polska i światowa za mną, ale także euro. Eurowizja i euroliga, co kto lubi. Ja tam lubię i wolę całą sobą eurowizję, bo do euroligi to mi daleko jako Polce i kibicce. Jako Sanżilce może i bliżej, ale póki co zostanę przy muzyce. Mast bi de lub ze mjuzik!
Zwłaszcza, że jest co świętować! Bo właśnie mamy świeżutki sukces. Nie tyle na Sanżilu, co w Belgii, a właściwie - Anwersie i Flandrii. Mianowicie udało się dojść do narodowego porozumienia w kwestii kandydatury do głównej eurowizji. Zadziwiające naprawdę, jak na tak mały kraj: już w jeden niedzielny wieczór udało się wyłonić właściwego śpiewaka.
Od razu wiecie kto to, dżender go zdradził o świcie: oto mężczyzna. Ale nie byle jaki. Zwłaszcza w Anwersie, gdzie byle jaki - to byłby swój. Flamand. A tak od razu wiecie kto, niedżender tym razem, lecz naród go zdradził - to Walonek!
Walończyk, Ksenia, ale jezusmaria, faktycznie sodomiaigomoria w jednym leje się z nieba w Antwerpii pewnikiem, jak po nocy trochę ochłonęli, a właściwie z ekranu. Skąd o tym wiesz w ogóle, pyta Ana? Z tiwi. Podejrzałam se wczoraj konkurs u Stefana, a co, wolno mi przy święcie. U Stefana programów jak grzybów po deszczu, to i włączyłam na jedynkę. Jedynka międzynarodowa cyfrowo była w rogu, to i nie wiedziałam, że oglądam jakieś inne programy, gdzie jedynka nie nazywa się jedynka, tylko ejn. W pisaninie - een. Z akcentem oczywiście i oczywiście go nie wstawiam, bo jak? Zresztą muzyka nie zna granic, a jak śpiewają, to i tak nigdy nie wiadomo, o czym, bo zazwyczaj po angielsku.
Masz rację cha cha, śmieje się Ana, pamiętasz Roman, byl taki zespół koktotłins jeszcze w komunie, co to w ogóle śpiewali po swojemu, a ja i tak myślałam, że to po amerykańsku, tak tajemniczo brzmiało. I pewnie nie była jedyna, zwija się z radości Ana i nuci to koko.
Ale mów nam Ksenia, co to się wczoraj działo w Antwerpii, z Romana też czasami wychodzi ciekawskość, że ho ho. Ano byl szoł. Szoł i szok. W tym szoł produkowali się wszyscy najbardziej znani i nieznani artyści z obu krajów, Walonii i Flandrii. Może nie tyle artyści, co kandydaci na artystów, uściśla Ana, która co prawda ani kawałka wczoraj nie widziała, za to wie najlepiej i tak. Zgodzę się, bo to głównie uczestniczy wojsofpolant byli, ale w końcu każdemu i każdej coż tam ma prawo w duszy grać, nie tylko Kordianowi z literatury, prawda? Równość nie tylko dżender jest.
Tak więc artystów bylo wielu, publiczności też, a tych przed tiwi to nawet się nie da zliczyć. Każdy z pilotem i z komórką w ręku albo ręce, by głosować, słać esy i esemesy i wygrywać. I zagłosowali! Na potęgę. Głównie na potęgę tego Walonka. Aleks ma na imię i Hirsoux na nazwisko, a tu jeszcze dopisali, że to Hennuyer. Jakiś tytuł chyba, bo przed Aleksem. Przepisuję, bez prób wymowy, bo i po co, nic nikomu to nie powie, na razie nieznany, mimo że brał udział w bitwie na głosy i wojsie właśnie. Czyli sława jakaś tam na poziomie tygodnika tiwi powinna być, a jak nie ma - widać menażer nie ma embiejea. Wymienić!
Hennuyer, to nie tytuł, tylko ktoś, kto mieszka w Hainaut. Faktycznie dziwnie i nie wygląda na to samo miejsce, a jest, przyznaje Ana. To trochę tak, jak Włoch z Italii, też naprawdę jak piernik do wiatraka pasuje, dopowiadam. Ale dobrze. Małe ojczyzny są w cenie. Patrzcie: taki Aleks Hennuyer jest tak dobry, że mimo że mógł liczyć tylko na trzy głosy na krzyż ze swojej nieznanej miejscowości plus te od rodziny rozsianej po Sanżilu i oklicznościach, jest tak dobry, że poradził sobie bez wsparcia mediów, menażera i embieja, i wykosił konkurencję. Z zagranicy! Czuję, że będzie z tego większa awantura. Obym się nie myliła i nie była złym prorokiem w tym kraju.

Monday 17 March 2014

(147) loveattitude

Zapowiada się, że już wkrótce nastąpi całkiem nowa rewolucja. Całkiem niewinnie. Dotycząca niewiniątek albo byłych niewiniątek. Takich tam uczniaków, co sama jedną z nich byłam całkiem niedawno, a wręcz uczennicą. Gdzie te czasy.
Ja jednak nauki pobierałam w innym kraju, naszym swojskim, a tu rewolucja dotyczyć będzie młodzieży lokalnej, czyli sanżilowskiej i takiej tam obok. Codziennie ich widuję. Maszerują głównie grupami, a czasami pomniejszymi hordami. Jak chłopaki, to strój zależy od przynależności do raperów, Afryki białej i czarnej, Portugalii, Polaków czy innych Belgów lebelż. Spodnie albo opadają, albo nie. Łańcuch majta się na szyi albo nie. Włos kręcony albo nie. Nażelowany albo nie. Papieros - najczęściej tak. O tak, papierosom mówimy zdecydowane tak.
Jak dziewczyny - strój nie zależy od niczego, co opisałam wyżej. Nawet od wagi nie. Wszystkie w obisłych spodniach, tenisówkach. Włos zazwyczaj długi. Makijaż zawsze. Plecak prawie nigdy, za to sfałszowana wielka torba a la elegancka - bardzo pożądana. Zgodnie z wpływami hipsterskimi - na nogach już nie obcasy, lecz tenisówki. Barwy powyżej tenisówek - czarne z dodatkiem innych kolorów beznadziejnych,w rodzaju beż i szary. Taki nurt paryski, jak go zwie Ana. Szyk olala. Czasami gdzieniegdzie róż, zostaje im z dzieciństwa, jak Anie zupełnie, z tym że za czasów jej dzieciństwa ciężko było o róż, co mi z kolei ciężko sobie wyobrazić, ale jestem z innej epoki. Do tego ajfon będący najczęściej samsungiem. Młodzież oczywiście, nie Ana. Jak Roman zupełnie.
I to na tę naszą młodzież spada rewolucja. Nie wiedzą jeszcze o tym, choć co sprytniejsi mogli się wywiedzieć chyłkiem, gdyż pierwsze jaskółki zaczęły latać w tym temacie już w 2010 r. Zajęło to jednak tyle czasu, że niektórzy przestali już nawet być młodzieżą, jak szybko można se obliczyć na boczku. W każdym razie chodzi o ściskanie się w szkołach. Nie, nie o upychanie większej ilości uczniów w dzienniku i klasie, jak za młodości Romana, zgodnie z jego wspomnieniami bynajmniej. Nie, ściskanie się. Bliźniego lub bliźniej. Młodocianych.
Będzie trudniej, gdyż zostanie ono sformalizowane. Skąd te zmiany, można by się zaciekawić. Otóż stąd, że Bruksela i Sanżil są zdecydowanie w tyle za Flandrią. Nie wiem, co na to nasza złota młodzież sanżilowska, zresztą już nie sanżilowska, skoro flamandzka, ale jedno pewne: postanowiono ich wsadzić w dekret. Jak kiedyś w ryzy. Raz raz raz. By się tak bezwstydnie do siebie nie dobierali. Zaczęto od ustalenia miejsc, gdzie się to dobieranie odbywa najczęściej, i wyszło, że są to: ubikacje, szatnie, prysznice po włefie, a nawet boisko. I tu masz babo placek.
Nie wiem bowiem zupełnie, jak do tego podejść, a przecież jakieś doświadczenie i wspomnienia mam w tym temacie. I wynika z nich, że w szkole całowano się tylko w ubikacjach. Co funkcjonowało pod nazwą lizać się w kiblu. Przepraszam za cytat z dawnych czasów, ale nie ma litości; co wam będę mówić, szkoła to nie walentynki i różami tam nie usłane wcale a wcale, by ten lokal zaraz ubikacją nazywać. Kibel i już, albo klop czasami z cudzoziemska. 
Co do innych miejsc, to tak: na boisko nie wolo było wychodzić, bo się nanosi błota. Szatni nie było - kurtki na kupie. Prysznice? Cha, dobre. Gdzie? W domu ewentualnie. Szatnia przed włefem była, ale bez drzwi i kilka klas na raz, bo więcej włefu zadekretowali akurat, że ścisk taki ćwiczących i niećwiczących z powodu enki, że żaden chłopak by się już nie wcisnął, a to były inne czasy, wypraszam sobie, i dziewczyny się ze sobą nie całowały, czy to zadekretowano dekretem, czy nie. Łatwiej było. Przejrzyste reguły. Nie trzeba było nic narzucać, wszyscy wiedzieli, jak się zachować. 
Ale tu jest zachód w końcu, jak widzę. Flandria jeszcze bardziej na zachodzie, to i pierwi mieli ten dekret. Szkoły mają się zmierzyć z zachowaniami uczuciowymi w szatani, pod prysznicem, na włefie albo na boisku. Wymyśliła im to niejaka ensoła - jeśli dobrze słyszę Anę: flamandzkie centrum ekspertyz w zakresie zdrowia seksualnego. Boże. Sodomia i gomoria z nazwy się leje, że brr.
Może by i to przeszło niezauważone, jakby nie chodziło o seks. A tak to Walonki znalazły się pod zimnym prysznicem opinii publicznej. Powstała panika, bo ministerstwo nie chce nic narzucać, tak to się boją młodzieży w roku wyborów. Postanowili ograniczyć się do stwierdzenia, że seks to też część misji, ale że nie będą narzucać rozwiązań globalnych, gdyż każda szkoła ma swoją własną problematykę i tematykę w tym zakresie i dziedzinie.
No niby ładne, bo nic nie mówi, ale teraz to już naprawdę nie wiadomo, co zrobić z uczniami całującymi się w toalecie, jakkolwiek by jej nie zwać? Pani odpowiedzialna rozkłada ręce, co ona może w roku wyborów, biedaczka,  i mówi, cytuję za Aną: młody musi być traktowany w swojej globalności. Słowo w słowo, choć niegramatycznie na moje oko.
Specjalnie niegramatycznie! Ha, Ksenia, to ci piękne stwierdzenie dopiero, co? Młody. Le jeune. Nie la jeune, czyli młoda. Znów faceci, takie faceciki małe. I ta globalność. Całość. Co za paskudna nowomowa. Ale najlepsze zostawiam na koniec: wiecie, czego tu chcą? By dyrektor, znów męski, zajął się przypadkami całujących się jako ojciec rodziny. 
Skandal, zgadzam się. W końcu nawet chyba na Sanżilu normą jest, że w szkole rządzą kobiety. Od woźnej do dyrektorki, więc o czym my tu mówimy? Że mają nagle łapać tych całuśnych jako ojcowie? Czyli jak, w przebraniu? Nie wiem. Rady każą szukać na stronie loveattitude. I znów placek dla baby, bejbi nawet, bo co komu z Anglii na Sanżilu?

Friday 14 March 2014

(146) pik

Co tu się dziś dzieje na skrzyżowaniu Alsemberga i Alberta, to przechodzi ludzkie pojęcie. Siedzę ja ci sobie w barze na rozstaju dróg i tylko głową kręcę, by nic nie stracić z tego porannego rozruchu. Kogo tu nie ma! Matki, ojcowie, starcy, psiarze, a dziś na dodatek liczni policjanci. Słońce wali, jakby lato było żywcem, a to zima jeszcze przecie. Chyba kiedyś ten rok będziemy wspominać. O roku ów!
I dzień też! Bo to pik, jak mi oznajmił dziś z rana Roman. Pik pik od razu podłapał Iwonek, rozglądający się z niepokojem, czy czasem nie zaczaił się tu na niego jakiś lekarz. Ale to nie lekraz, tylko zanieczyszczenie. Zaczaiły się normalnie na nas, normalnych użytkowników powietrza, takie drobinki specjalne i chcą nas teraz zaatakować. Doprawdy, trudno o lepszą okazję. Wszyscy łażą otumanieni słońcem, nie reakconują normalnie, to i łatwiej o atak z zaskoczenia. 
Pik de polusjon się to nazywa. Szczyt zanieczyszczeń, a nie coś od policji jakiejś. Albo polucji, co by było możliwe może, jakby takie słowo w ogóle istniało w polszczyźnie albo łacinie, ale skoro nie, to o co sobie łamać głowę. I nad czym? Lepiej zaoszczędzić energię na zastanowienie się, jak się tu ochronić. Podobno najbardziej narażone są grupy klamrowe, czyli starzy i mali. Ze starych mamy w domu Romana i Anę, z małych Iwonka. Hmm. Starzy niech się sami martwią, jakiś tam rozum mają, ale najmniejsi i nafajniejsi? To co, cały dzień mamy w domu w kuchni siedzieć i zawzięcie mieszać w garnkach? Gajne? Przecież oszaleję. Z drugiej strony fakt, że taki Iwonek i kompania mają nosy bliżej ziemi. Tam podobno brudniej. Większe zagęszczenie drobinek pyłu. Więc co wybrać, drobinki czy garnki? Ach!
A może maskę mu przyodziać, pytam Anę. Widziałam na Granplacu, jak turyści mają na buziach. Ze skośnymi oczami, turyści nznaczy się, najczęściej, jużem myślała, że tak każą im przewodnicy się maskować, ale Ana mówi, że to ze strachu przed zarazą i drobinkami właśnie, bo u nich na miejscu na innym kontynencie jest brudniej na co dzień i w ten sposób wydaje im się, że się chronią. Przed połykaniem tej polucji. A to nieprawda. 
Celina mówi, że to nieprawda, i to ona obliczyła też, że akurat dziś i jutro będzie najbrudniej w roku. To nie Celina żadna, tylko Celine, śmieje się Ana: skrót od międzyregionalnej komórki do spraw środowiska. Ładnie wyszło, to prawda.
Według Celiny drogi ucieczki nie ma, i to jest bardzo niehalo, że taki njus na mnie spada, jak sobie słonecznie siedzę w barze tutaj właśnie. Jedyne, co można, to podnieść nogę. Z gazu. Po francusku: stopę. Czyli mniej gnać autem, a najlepiej - w ogóle zrezygnować z samochodu. Co już zrobiłam, jak zresztą każdego dnia od zarania dziejów. Moich własnych, co daje kilka dobrych lat. Ale się sprawdziłam i wpasowałam zawczasu! Zadowolona siedzę więc i patrzę dalej i widzę, jak nie wszyscy się sprawdzają i wpasowują. Ma być maksymalnie 50 km na liczniku, ale widzę chętnych, by stopy nie zdejmować, tylko cisnąć! Dobrze, że roboty i korki, i nie mogą. Wyżej nie podskoczysz, a jakby się chciało - na rogu już policja. Policja dba o polucję, ci to się sprawdzają dziś dopiero.
Cha cha Ksenia, to ci się udaje naprawdę dziś, ten opis polucji. Wiosna zimą, widać! Wiosna zimowym latem nawet. Policjanci będą mieć ręce pełne roboty z okazji tej polucji, jak mówisz, nie ulega wątpliwości. Rok temu, w czasie poprzedniego piku, który jednakże przypadł pełną zimą, bo w styczniu, kiedy Martinowie wywieźli Iwonka z Sanżila, to i nie wiedzą dziś, jak to działa, taki pik - w każdym razie wtedy policjanci wystawili wlasnymi rękami z okazji polucji 9292 mandaty. Liczba zastanawiająco ciekawa i gładka. Wszystkie mandaty z okazji przekroczonej prędkości, bo wiadomość przeszła jasna, jak to się tu mówi, a brzmiała ona: wolniej! O roku ów!
I nie usłuchali. To i zapłacili. Dziś też tak będzie, prognozuje Ana. Policja zakryła 200 znaków, gdzie informują, że można jechać 70 km; płachty narzucili, wiatru nie ma, to i nie zdmuchnie. Za to teraz w ogóle nic nie wiadomo, ale Roman twierdzi, że jak brak znaku, to można 50. Mądry jakiś taki on za bardzo dziś, na moje oko, ale nie protestuję. Będę jechała wolniej, jakby co, choć nie prowadzę przecież. 
Bo nie pasuje mi ten pik wyjątkowo. Akurat dziś, gdy w innym mieście niż nasze, bo Lież, produkuje się teatr. Z Polski. I gnamy na niego. Znaczy się, mieliśmy gnać, bo teraz będzie wleczenie się noga za nogą. Jak każą policja i polucja. Może szybciej by było tekiem, zastanawia się Ana. Za darmo dziś jeżdżą. Najfajniej by było koleją, podróż z przygodami, ale ta jakoś niechętnie współpracuje z polucją i jak zwykle mówi, że będzie obserwować tory w czasie realnym. Jakby w jakimś nierealnym w ogóle się dało. I wtedy ewentualnie zareakcjonują. 
Roman, mający doświadczenie z Polski A z reakcjami kolei, które nigdy nie nastąpiły, odradza to rozwiązanie. A Ana słucha o dziwo. Tak więc szykuje się jazda ze stopem. Stopa za stopą na pedale. Auto za autem. Aż do samego teatru, który podobno nam to wynagrodzi, tę polucję. Ano, zobaczymy.

Thursday 13 March 2014

(145) trójniak

Tradycja piękna rzecz, szczególnie, jak nie ginie. Już na pewno to podkreślałam niejednokrotnie, ale o dobrych nawykach zawsze warto przypomnieć, by nie zginęły właśnie w narodzie i poza nim. Taki trójniak na przykład. Jak ulał pasuje na tytuł. 
Ulałby się pewnie bardziej dosłownie, jakbym zechciała pisać o kolejnej pięknej tradycji miodobrania, a tu niespodzianka, będzie o nogach. Trzech. Stąd trójniak, jak naprawdę nieciężko było się już domyśleć. Bez udawania. O trzech nogach przypadających na dwie osoby. Zdarza się w najlepszych rodzinach. I niektórzy coś z tym robią na tyle sensacyjnego, że tym, co na dwie osoby, czyli parę, mają cztery nogi, zapiera dech, albo zostają zupełnie bez dechu. Oddechu. Tchu. Huchu. Uff.
Wszystko ze sztuki. Tradycyjnie już. Ana Martin mnie zabrała ze sobą. Miałyśmy ze sobą 4 nogi damskie na 2 osoby. W domu też zostały 4 nogi męskie, w tym 2 nóżki, nie wiadomo, jak to policzyć w sumie. Nogi damskie wdrapały się na sam wierzchołek balkonu i zasiadły. Zrobiło się ciemno. Wyłączyłyśmy komórki, jak kazali w obcym narzeczu. I nagle te nogi. Trzy.
Zaczęły tańczyć. Chyba trójniaka, bo kozak to nie był na pewno, mimo że muzyka też ze wschodu. Z kraju o nazwie Tunezja, ale przeplatana podobno elementami z gorącego południa Grecji. Tak napisali w programie, ale Ana czytała w egipskich ciemnościach, więc mogła Egipt pomylić z Grecją właśnie np., kulturowo i goegraficznie to przecież blisko. Stroje muzyków oryginalne z epoki, czapki płaskawe z kutasikami, jak to fachowo nazwała Ana. Ona się zna nieco, przyznaję, na teatrze co prawda bardziej, niż na modzie, co widać zresztą po niej; kutasiki mogły się więc jej pomylić z innym słowem ze świata blogerek szafowych, nie gwarantuję autentyczności, ale piszę wiernie póki co, robiąc dobrą minę. 
Jaką minę miałabym zresztą robić, jak sobie przypomnę, co się tam działo. Dwóch tancerzy na trzech nogach, bo jeden biedny stracił jedną. Rak. Nie wybiera, wiadomo nie od dziś. Ale na szczęście po wyborze ci wybrani odrzucają wybór raka. I powstają wspaniałe rzeczy. 
Jak ten cyrkowo-muzyczny-taneczny spektakl. Z ropuchami w nazwie. To chyba taka anafora raka, też na r, a jeszcze brydsze w kategorii zwierząt, i chyba niżej sklasyfikowane. A przynajmniej tak powinno być. Do dziś głowię się, jak ci tancerze, bracia do tego, dali radę tak wibrować, podnosić się, stroić żarciki całą godzinę, i to na trzech nogach właśnie. Ani razu sobie nie odpuszczając ani nie odpoczywając. Siłą woli i fizyczną. Ja to bym padła po 2 minutach, a Ana nawet by nie zaczęła, przyznała bez bicia, no ale w końcu jest starsza, to i słabsza. Na ciele, bo na umyśle póki co nie, przyznaję.
Ja zachwycona, Ana zachwycona. Roman mniej, bo w domu siedział na podnóżku przy właścicielu dwóch nóżek. Ale sobie nadrobi może w ten weekend, bo bracia znów szaleją. I to jeszcze bardziej dosłownie, niż trójniak w tytule, bo na towarzysza wybrali sobie Sinobrodego. Trochę mi się wierzyć nie chce, ale nie mam wyboru, muszę się zdać na tłumaczenie z tunezyjskiego Any, a ona twierdzi, że blubert to właśnie to, i nawet e wstawić nie można, by był beret. Blubert i koniec.
A i to nie koniec. Energii im nie brakuje, co? Thebat się zwą, dojrzałam, jak zniknęły tunezyjskie ciemności. Tebatowie. Po Sanżilu Tebatowie biorą 3 nogi w pas i ruszają na południe. Jeszcze dalej niż Grecja czy Włochy na przykład, bo na Lampeduzę. Tam nie ma wiele miejsca, mówi Roman, więc nawet te 3 nogi pasują. Tym bardziej, że Tebatowie mają zamiar stamtąd od razu imigrować dalej. Nie wiem co prawda, jaki to ma związek, ale jak Ana mnie znów mnie wyimigruje do teatru na Lamepduzę, to może się domyślę siłą woli. 

Wednesday 12 March 2014

(144) sakado

Sakado. Jak po chińsku żywcem, a oznacza zwykły plecak. Kojarzy się z wycieczką, ale nie do Chin. Szkolną, bo na inne nie jeździłam. Ostatnio jednak znany z tego, że nie obciach z nim biegać, odkąd okazało się, że nie wszyscy hipsterzy na Sanżilu się zwiedzieli, że inni hipsterzy go już mają, no i wypada się wręcz tak nim fiszować publicznie w sklepie. Bo na razie plecak o miejscowej nazwie sakado wyróżnia.
Afiszować, Ksenia. Od afiszu, że coś na pokaz. Miałam lekarza afesza, nawiasem mówiąc, też u niego wszystko było na pokaz, bogato zdobione złotem, ale cóż robić, bogactwo kultur. Ale dał radę z Iwonkiem, w tym złoto akurat nie przeszkadza. Ale właśnie on był z tych, co to z plecakiem nigdy w życiu. Niehipster, znaczy się, wtrącam. Wyjątkowo bardzo niehipster, potwierdza Ana. Ale to nie było na Sanżilu, lecz na Ikselu, może dlatego? Co dzielnica, to zwyczaj. 
Bo u nas w okolicznościach przyrody plecaki wracają na całego. Ale nie nowe, brońboże, broni się Ana. Wiekowe. Brzydkie. Znoszone. Podarte albo naddarte, tak by widać było, że stare. Niekomercyjne. Dawno zakupione, a najlepiej - własnoręcznie uszyte, tak by nikt nie powiedział brońboże, że hipsterstwo dba o normę, podczas gdy ono dba właśnie o formę polegającą na braku formy. Głupie to, ocenia Ana, przecież wszyscy wiedzą, ile się w dzisiejszych czasach trzeba namęczyć, by mieć coś starego. Tropić to trzeba po całym mieście, a potem wydawać niebotyczne kwoty. Czyli jakie? Niebotyczne, powtarzam. Hmm? Nie wiadomo jakie, moja droga. Droga jak hipsterki strój co najmniej.
Ale że hipsterzy są najbardziej obecni na Sanżilu, oraz że jeżdżą rowerami, a wiadomo, po brukselskich górach nie tak łatwo pedałować, to plecaki nie są aż tak obecne w innych dzielnicach. Tam bardziej włiton i takie tam, szczególnie w regionie pracy Romana, sektorze europejskim, jak słyszałam. No tak, wzdycha Ana, jedni zabijają się o stary plecak, inni o kawałek skóry z elfał. El i fał. Co dzielnica, to zwyczaj. Czasem wyróżnia plecak, czasem jego brak. Ale chyba wolę już te plecaki. Jakieś takie bardziej sympatyczne.
Lepsze i wygodniejsze, nawet jeśli naderwane. To i chodzimy z nimi. Ana nawet z takim kolorowym, jak dziecko jakieś. Bo szyku zadaję, śmieje się Ana, wszyscy Włosi mają takie kolorowe. Te brzydkie z napisem inwikta, coś mi świta? Tak. A ten tu zawdzięczamy Romanowi. Duży jest, to i noszę, bo mam stary komputer, a nie ajfona. Jeszcze nie apgrejdowałam. Stąd zresztą moja przygoda z plecakiem. Z innej dzielnicy, jak najbardziej europejskiej i światowej. Gdzie się wyróżniłąm kolorem i formą, a raczej jej brakiem.
Idę ja sobie bowiem dziarksim krokiem z moim plecakiem, nijak nie pasującym do moich nawet ładnawych porządnych europejskich butów, opowiada Ana. Innych butów nie było pod ręką albo nogą akurat, no ale nie będę hispterstwem za wszelką cenę. Butem wpasowałam się więc w ulicę, ale plecakiem - już nie. Podejrzana byłam, o czym nie wiedziałam, bo normalnie Sanżil i Sanżil tylko. A tu jakby zagranica. 
Do tego w ręce żonkile i plastikowa reklamówka. Wyjątkowo nie ąę, bo we włitonie się by to nie zmieściło, takie rzeczy to służba donosi Europejczykom. A tu ja sama to niosę jak na raty, ciągnie Ana. I jeszcze sobie pozwoliłam wejść w tym stroju i przybarniu do filigranów. To taka księgarnia Ksenia, tłumaczy Roman. Empik bardziej, na to Ana, w księgarni byliby normalniejsi, kto wie, a w empiku jest wynik komercyjny, embiej, nowoczesność i kul. Nie jak hipster, tylko tak światowo, europejsko. Do przodu, bogaciej. Ale ma to taką dobrą stronę, że są stoliki. I tam postanowiłam przycupnąć z moim wielkim plecakiem, komputerem, żonkilami i reklamówką.
Kroczę więc dziarsko w stronę okna, a tu nagle jak mnie ktoś nie zgarnie! Prawie żem się przewróciła, bo europejskie buty mają malutki obcasik i śliską podeszwę, a ja nie zwyczajna. I ten zgarniający z ponurą miną anonsuje: madam, ale plecak to zabroniony. Ja na to: mesje, ale co mam zrobić z tym wszystkim? On - do skrytki. Ja - ale jak ja przeniosę mój wielki, stary komputer? A on - w rękach. A ja - a figę z makiem przeniosę. Poza tym skrytka za mała, bo dopasowana na włitona. 
Wyszłam i już nie wrócę. 
Plecak równa się więc nie tylko hipster, ale i złodziej, podsumowuję! To nieludzkie, faktycznie. Dobrze, że nie u nas na dzielni. Jest jednak mała szansa, że włiton zrobi jakieś sakado i wszyscy w sektorze europejskim przerzucą się z nudnych, zeszłorocznych toreb na nie właśnie? Wielka rewolucja sakado. Figa z makiem się zmieści i nie tylko.
Na razie sakado przedostały się z Sanżila w rejony Forestu i Szatana. A Szatan to już gdzie diabeł mówi dobranoc. Iksel właśnie. Z Iksela już krok do filigranów i Europy. Idzie nowe, choć o tym nie wiedzą. Iście szatański plan.

Tuesday 11 March 2014

(143) deluxe

Bardzo ładne słowo dziś dojrzałam. Deluxe. Sam luxe już widać nie wystarczał, poza tym krótki, 2 sylaby, o ile się nie mylę,  albo i półtorej, ledwo człowiek zaczął wymawiać, już koniec. Kto by się nacieszył takim drobiazgiem. A deluxe ma dodatek na de. Więcej luksusu znaczy się. 
Tylko czy starczy aby dla wszystkich? I czy wszystkim będzie dane, chciałabym dopytać? Chciałabym. Lepiej by się żyło. Deluxe ładnie się błyszczy w słońcu; i nie na darmo, komentuje Ana, lux to po łacinie światło. A e? Co e? E jest na końcu tego światła. Tunelu światła, albo światła w tunelu. E dodali na zachodzie. Zwodnicze e, bo to przez nie pomyślałaś, że to 2 sylaby. A luxe to 1. Podobnie jak x. Tylko życie utrudniają te iksy tajemnicze. 
Same problemy z tym luksusem i deluksusem. Już na wstępie się zniechęciłam. Ja też, na to Ana, jak wczoraj wyczytałam, że deluxe wjeżdża do kin. Cinema, znaczy się? Widziałam napisy takie. Neonowe. Kina to były w Polsce, B przynajmniej, a A? A też. Tu są cinema, albo bioskopy. Bjo? To ta nowa moda dotarła już nawet do kin? Ciekawam, jak to wygląda, siedzi się np. zdrowotnie po turecku albo w jakiejś pozycji jogi? Nie, cha cha, śmieje się Ana, bioskop, bioscoop w piśmie, to kino po niderlandzku i flamandzku. W dwóch językach, a tak samo! Wspaniale, już umiem jedno słowo, będzie jak znalazł, jak pojadę do Niderlandii. Póki co, jestem w krainie cinemy. Ciemno jak w kinie z tymi językami, doprawdy.
Jak na Hejzlu w krainie kina. Kinepolis, wtrąca Roman. Co ma stadion do polisy, chciałabym wiedzieć, Roman? Widziałyście, co się tam dzieje, ciągnie, nie słuchając, i to wszystko w Dzień Kobiet, taka ironia. Międzynarodowy! Właśnie o tej kiniepolisie piszę przecież, wydymam wargi, to tam deluxe zaatakowało. Cinema deluxe w kinie, pogubić się przyjdzie w tych językach. I jeszcze polisa na dokładkę
A co to cinemadeluxe, pyta Ana? Dwa słowa czy jedno? Ile sylab? To specjalne seansy bez popkornu, tyle wiem. Ho ho, a co to za świetny pomysł marketingowy? Przecież takie kinepolis, bo tak się to zwie, miasto kina, bez popkornu nie wydoli? Kogoś w zamian wydoi cha cha. Chrum chrum chrupią pewnie w co drugim fotelu, o ile nie gęściej? W co jednym, bym zaryzykowała.
Ana, widać od razu, że embiej z godpodarki poza twoim zasięgiem. Przecież żaden kierownik, damski lub męski, z embiejem w kieszeni i o zdrowych zmysłach, nie zrezygnowałby za darmo z takiej krowy dojnej, jak maszyna do kukurydzy. Będą ją doić inaczej - ukrywając cenę za kukurydzę z bilecie deluxe. 
Aha, to w cinemadeluxe chodzi głównie nie o kino, olśniewa mnie, tylko o bilet! Nie o film jakiś supergites film, jak mawia Ana językiem z lat młodości, swojej oczywiście, czy o salę na bogato, tylko o cenę deluxe, tak to rozumiem! Słusznie rozumuję? Słusznie. Bo każdy bilet deluxe wypada 3 ojro drożej, czyli chyba tyle, co kubas popkornu. Tak? Nie wiem, nie jadam, ale pewnie z tyle wyjdzie, przecież stratni na tym biznesie nie będą, w końcu embieje mają w kieszeni i na dyplomie. Nie po to się jest kierownikiem, by nie wiedzieć takich rzeczy.
Ciekawe, skąd w ogóle wziął się ten pomysł, zastanawia się Ana. Z obserwacji! tłumaczy Roman. Nie trzeba mieć embieja, by w kinie, czy to cinema, czy bioskop, zauważyć, że jednak nie każdemu odpowiada, jak mu sąsiad chrupie i chlupie. Czasami zdarzają się odważni, co nawet zaprotestują na głos. Oczywiście, są w mniejszości, bo większość jednak przychodzi do kina jednak, by się najeść, należy się chwila wytchnienia. No ale są rzadkie przypadki niezadowolonych z mlaskania. Sama się do nich zaliczam, wtrąca Ana. No właśnie. Więc embieje pomyśleli sobie, że może warto by takich dziwaków zebrać razem, wmówić, że to coś specjalnego, taki seans w ciszy, i jeszcze kazać za to zapłacić dodatkowe 3 ojro. Łatwe, co?
Łatwe, ale głupie, na to Ana. Jak oni to sprzedadzą? Że powrót do tradycji? Ha, to dobre, ale akurat będą sprzedawać na odwrót, że to seanse nowoczesne, całkowicie nietradycyjne. Tradycja to teraz seanse z popkornem. Ana, gdzie ty żyjesz! 
I to tyle lat, dopowiadam w myślach. Naprawdę, w jej wieku mogłaby już wiedzieć, z czego składa się wyjście do kina. Do tego embiej niepotrzebny. 
Ale będą ludziom kazali płacić 3 ojro za ciszę? Tego nikt nie kupi, upiera się Ana. Zobaczymy. Pomysł wzięli z transmisji oper w kinach, podczas których podobno też ludzie mają się czuć luxedeluxe. Na powitanie dostają kieliszek jakiegoś alkoholu, potem nie wolno im jeść. Naturalnie alkohol na pusty żołądek sprawia, że część publiki zasypia, nie mają więc jak za bardzo mlaskać. Co najwyżej chrapią, ale na to na razie nie ma nazwy. 
I łatwo nie będzie o nazwanie seansu bez chrapania, po tym jak deluxe już zajęło miejsce mlasków. Ale embieje pewnie coś wymyślą. Jeśli ktoś jest w stanie wymyślić usprawiedliwienie, jak tu widzę, że te 3 ojro to na pewno nie ukryta opłata za popkorn, lecz koszty skomplikowanej logistyki wpuszczania na salę, to ja odpadam. Co za pomysłowe sformułowania! Ksenia, zapisz od razu.
A ja myślę sobie, że tu jest inny haczyk, dodaje Roman po zastanowieniu. Mianowicie, że te 3 ojro to ukryty zysk dla kina. Normalnie z pieniędzy za bilet muszą się dzielić z dystrybutorem filmu. A tu wpiszą w rubrykę: logistyka i wszystko zostaje na miejscu. Nawet łatwiej, niż za popkorn, bo popkorn przynajmniej ktoś produkuje, zjada, itp. Normalny bieg rzeczy, jak to w biologii. Trzeba zapłacić. A tu - 3 ojro za nic. To się nazywa marketing deluxe, dziewczyny.

Monday 10 March 2014

(142) wózek

Na jednym wózku jedziemy w Europie, czy Unia, czy nie, czy ojro, czy złoty. Tak nam wmawiają tędy i owędy. Że niby wszystkim się tyle samo należy od losu oraz z unijnych dopłat dla swoich oraz kandydatów na swoich. A jednak wózek wózkowi nierówny.
Cenowo. Okazało się bowiem, i to co roku się okazuje podobno mniej więcej o tej porze, noszącej romantyczną staropolską nazwę przednówek, że wóz to może nam pisany ten sam, ale wózek na pewno nie. I to nie ten dziecięcy, z sektora gospodarczego Iwonka, lecz sklepowy, czyli jak najbardziej z sektora dorosłych. Choć dzieci lubią na nim jeździć. Którzy sprawy finansowe biorą serio. I mogą się zdenerwować, czytając, że na Sanżilu jest po prostu drogo. I to nie tylko w porównaniu z Polską B. Z Sanżilem, a nawet z Midami, przegrywają bowiem takie giganty gospodarcze jak Holandia, Niemcy i Francja, czyli na oko - potęgi finansowe. 
Przegrywają od lat. Co przednówek okazuje się bowiem, że w Belgii jednak drożej. Może przedstawię na przykładzie procentowym. Nie, żebym to sama wymyśliła, za to spisała i przemyślała - to już moje dzieło.
Zakładamy, że Belgia to 100. Sto procent. Ceny. Czyli to, co mamy w naszym przysłowiowym wózku albo koszyku, kosztuje 100 ojro. Duzio, krzyknąłby zachwycony Iwonek. Duzio owszem, ale ceny, towaru mniej. Bo w Holandii proporcje procentowo-wózkowe się zmieniają i o ile towaru jest tyle samo, to cena w kasie wyskakuje inna. Niższa o 7% więcej niż NL. W Niemczech - o 8,6%, we Francji, o ile się nie mylę - 6,5 %. A może się mylę kolejnością krajów, ale to i tak nie zmienia wcale a wcale faktu, że gdzie indziej jest lepiej. 
Wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma, mówi się w takich przypadkach, no i okazuje się to prawdą rynków finansowych. Za tyle, ile na Midach nakupimy za 100 ojro, we Francji Francuz albo emigrant zapłaci 93,9 ojro. Niemiec lub emigrant do Niemiec wyda u siebie lub w nowym u siebie 92,1, czyli 10 tutejszych groszy, a w Holandii uwaga uwaga - ci rodowici i inni o fejsbukowym statusie "szoping" zapłacą tylko 89,5 ojro holenderskiego albo innego.
Nie nazwałabym tego sprawiedliwością społeczną, oj nie. Widać zresztą, że na górze kraje nieco mi się wymieszały, co tylko świadczy o tym, że ze świecą szukać uczciwości. Szczególnie, jak się poczyta, jak drogo wychodzą w Belgii kuraki i jonagoldy. Jabłka znaczy. Ich ceny poleciały, wprost poszybowały w kosmos. A jak tu się obyć be rosołu i szarlotki w niedzielę?
Ksenia, jakbyś zgadła. Tu piszą nawet śmiesznie, że cena drobiu, który akurat ma skrzydła, sam sobie przypomina Roman, odleciała. O 4%, a jabłek naszych codziennych - o 8,5%.  Od zwykłego konsumenta, jak się to fachowo zwie, wtrąca Roman. Drogo, drogo w Belgii. Wiem o tym nawet ja, który nie chodzę na zakupy. Widzę tu, że porównali ceny 60 tysięcy produktów i wnioski nie są kolorowe. I znów trzęsą głowami, i nic się nie zmienia. Brak konkurencji, ot co.
Nie wiem, co o tym myśleć. To jest w Unii niby wspólny rynek w Brukseli, czy nie? Jeśli jest, to przecież w jego sercu, na Sanżilu, powinno być taniej, bo krótsza droga przewozu, co? Nie trzeba jechać do krajów za miedzą, dolewać benzyny, spać po drodze na pakach towaru itp. To o co chodzi tej Unii naprawdę? Już niech się lepiej zajmą sytuacją w Europie, bo tu to widzę, że jeszcze długa droga.

Friday 7 March 2014

(141) stefek

Burczymucha, Stefek, był ktoś taki. Świta mi, że pisarz? Coś Rita chyba mówiła, że Józio tego autora czytuje; zdolny ten Józio, i to jak wcześnie talenta objawia, ledwo co urósł wzdłuż i nieco wszerz - i już czyta. I to od razu dorosłych autorów. Ha, zachód!
Niech czyta, niech czyta. Każde pokolenie winno mieć swojego Burczymuchę, stwierdzam. To najstarsze, opisane w książkach, ma. Moje nie ma. Ale pokolenie Any, to im się dopiero trafił bohater. I traf chciał, że akurat na zachodzie. Tu u nas pod bokiem, prawie że na Sanżilu. Bywał przykładowo w Namur. Opłacało się wyjechać z Polski, by się trochę zbliżyć do świata literatury!
A nic tego nie zapowiadało, że ten belgijski Stefek wyrośnie na kogoś takiego. Tu się mówi: personalita. To od persony, osoby takiej. W Polsce przypomina to za to personel. Dziwne tłumaczenie, widać do tyłu. Ale faktów nie zmienię. Nie jestem namurskim Stefkiem, co to cały świat chciał oszukać dzięki swojej personalicie. I udało się!
Zdaniem kolegów, zaczął niewinnie. Od zaprzeczania, że jego ojce byli nie całkiem biali, tylko raczej kawowi. Nie rozumiem za bardzo sensu tego zaprzeczania, wszak aparaty fotograficzne istniały nawet przed komórkami, więc każdy widzi, co na zdjęciu, i że czekolada to jednak nie mleko. Ale dobra, nie kłócę się, może siłą wyobraźni chciał ujrzeć coś innego. Miał prawo. W wolnym kraju żyje. Jego decyzja, jak będzie wyglądał. W końcu nie oczy widzą to, co najważniejsze. Serce, przypominam.
Zdaniem kolegów, świadczy to jednak o czymś innym. Mianowicie, że Stefek był oderwany od rzeczywistości. Własnej i ogólnej. Chciał być gdzieś indziej. Kimś innym też. Na dowód mówią, że przecież od zawsze w jego pokoju pod żyrandolem wisiał strój policjanta i orant biskupa. Hmm.
Serio taki zestaw? Faktycznie interesujące, zaciekawia się Ana. Ornat biskupi się mówi. A w skali, czy w pełnym rozmiarze? Dziw, że żyrandol to wytrzymał. No właśnie, chrząkam, a przecież jeszcze mundur wisiał. Sama taka pała ile musi ważyć! Ho ho, jak mawia Iwonek i Józio czytelnik też.
A kto to ten twój niby Burczymucha, pyta Roman. Stefek. Stefan w wersji niepieszczotliwej. Nazwałam go tak, bo go chyba życie nie dopieściło. No, skoro rodziców się wypiera, to pewnie nie. Nie tylko wypiera, triumfuję, na rodzica wybrał sobie wręcz kogoś innego! Zabronionego prawnie. Biskupa. Namur. I wszystko jasne, skąd ornat.
W seminarium go poznał, gdzie kilka razy próbował zacząć karierę. Ale go nie chcieli. Znajomości jednak zawarł, jak widać, co zaprocentowało na całe życie. Ornatem chociażby. Skąd mundur - wnikać nie będę.
Może z komisariatu wyniósł, zastanawia się Ana. Zdaniem moim, a nie tylko kolegów, ten życiorys oznacza, że to niezły oszust, co Roman? Nie znam, coś więcej poproszę, Roman nie lubi obgadywać.To ten Stefan, co znikł jak kamień w wodę? Co mu chcą zrobić proces wszech czasów? Tylko że sądzonego brak
Koledzy, że znów do nich powrócę, mówią, że mistyczny i haryzmatyczny, to może o nim faktycznie. I poproszę o tłumaczenie? I korektę; charyzmatyczny Ksenia. Olala! To faktycznie niezła jazda. 
Jeszcze lepsza, jak się posłucha kolegów, którzy mówią zgodnie jednym chórem, że był fatalnym studentem, ale zawsze gadał jak najęty. Wszystko by sprzedał, w tym rodziców kawowych i biskupich. 
To trochę jak Ana, z tym że chyba nie była taka znów najgorsza na tych swoich studiach, skoro na zachód trafiła. Stefek miał łatwiej, on już tu był. Ale gadane mieli tak samo, tu pewna antologia. Analogia, owszem, śmieje się Ana, z tym że ja w gwiazdach nie czytam, o kryształowej kuli nie mówiąć, a widzę, że ta persona owszem. Personalita Stefana? A tak, owszem. Nawet sobie firmę o nazwie Kwantum założył, albo Kłantum, w jednym bondzie też to było, nieprawdopodobne przygody z kosmosu wymyślone, no ale przynajmniej wiem, jak to ugryźć ortograficznie.
Przydała mu się wiedza tajemna temu Stefkowi, oj przydała. Jak przyszło co do czego, szast prast i rozpłynął się, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Nie sam. Wraz z nim, sto milionów. Wyciągnięte na inwestycje głównie od miejscowych artystów. Nieco naiwnych, dodajmy. W ojro podaję oczywiście. To więcej, niż lotto. Były - i nagle abrakadabra, nie ma. Wraz z nimi Stefka. Ma, jak mówi Iwonek, a kiedyś pewnie i Józio, czytelnik Burczymuchy.
Ana, wszystko przed tobą! Na Sanżilu każdy artysta popija z rana kawę w barze. Za coś ją popija, to im zaproponuj, że zainwestujesz. Trochę się tylko podszkol w atlasie nieba, kupimy kulę; ja przygotuję miękkie lądowanie za granicą, a Iwonek zrobi czarymary i już znikamy! 

Thursday 6 March 2014

(140) 1001

Ilu by się nie wzięło ludzi pod oko lupy, to i tak z góry wiadomo, że między bajki można włożyć ogólnoludzką sympatię. I że bliźniego nie obgadają, jak się nadarzy okazja, szczególnie do publicznego zaistnienia. Każdy na swoje możliwości i na swoją skalę człowieczeństwa. Czasami radio, czasami tiwi. Czasem sondaż obopu, czasem cebosu. Czasem słońce, czasem deszcz. Nie wybrzydzajmy jednak, od czegoś trzeba zacząć!
Na Sańzilu nadarzyła się ostatnio okazja do zaistnienia i obrzucenia błotem bliźnich przy okazji sondażu na temat kierowców. Okazja nie byle jaka, międzynarodowa, chyba nawet międzykontynentalna. Normalnie cebos lub obop, nie doszłam tego, może razem nawet, bo taki zasięg, to i roboty huk, wzięli oni więc pod okiem lupy przyjrzeli się kierowcom. Nie, nie zawodowcom, co to prują na co dzień autobusami czy tramwajami, u nas domu znanymi od czasów Iwonka pod nazwą lalaje, czy też takim, co to poza formułą 1 świata nie widzą: nie, zwykłym śmiertelnikom siadającym za kółkiem swojego zwykłego, śmiertelnego samochodu. Stąd też mój wspominek, że każdy i każda mógł/mogła zaistnieć, bo każdy/każda jest śmiertelnikiem.
Wyniki już są. Bardzo ciekawe. Skupię sie tu osiągnięciach rodaków z Sanżila i okoliczności, bo jakbym tak chciała wszystkie nacje opisać, to by papieru nie starczyło, choć i tak wcale na nim nie piszę. A tak wyniki 1001 lebelż, bo tylu z dokładnością do jednego lub jednej wypytali, akurat się zgrabnie zmieszczą.
Ana Martin nieczęsto siada za kółkiem, cóż, widać ma większe zaufanie do swoich nóg, ale jak już siądzie, to i zawsze jej się brzydkie albo prawie brzydkie słowo wymsknie. Fakt, dziwnie hamują, nie hamują, wyprzedzają, stają, blokują, wysiadają na środku, wsiadają w biegu - a to wszystko bez świateł awaryjnych, migaczy czy innych. Po prostu tak. Ułańska fantazja, komentuje Roman, mający więcej współczucia dla zwykłych ludzkich słabości i głupoty. Ana nie popuszcza. Zawsze twardzo żąda, by tego to takiego czy takiego usunąć z drogi. Jak już jakoś tam się go (lub ją, dodadm dżenderowo, głupota nie wybiera) dawyminąć, zawsze doda (już Ana), że kierowcy to chyba najbardziej zadowoleni z siebie pod słońcem ludzie. Wszyscy są super, tylko inni ewentualnie nie. I proszę, ale wywróżyła. Dotąd zachodzę w głowę, jak:  chyba ją olśniło albo oświeciło
Bo okazuje się, że lebelż nie odstają od średniej światowej i 97 % chwali swoje umiejętności szoferskie. 75 % dodaje bezkrytycznie, że zawsze jeżdżą uważnie. Uhm, na to Ana, to pewnie ci, co uważają na siebie samych, by im było akurat wygodnie wykonać jakiś fantastyczny manewr skrótowy, wyprzedzający lub hamujący. Nie, ci to może mieszczą się w 14 %? Samokrytyków, którzy w przeciwieństwie do bezkrytyków z góry mówią, na pełnym ofie, jak mawiało się w latach 90., a co cytuję za jednym z Martinów, nie Iwonkiem, bo on z lat 2000, że oni jeżdżą beznadziejnie. Ot tak, po prostu, i już przechodzą do następnej części.
Która jest o wiele bardziej interesująca z punktu widzenia natury ludzkiej, bo można się tu wyżyć na bliźnich, czyli zrobić to, o czym się marzy na co dzień w skrytości ducha, oraz realizuje na jawie. Coś mi się tu tylko nie zgadza w obliczeniach, bo to zupełnie nie pasuje do pierwszej części, gdzie niby wszyscy w większości sejmowej byli super, a tu? No, coś nie gra. Bo 82 % z 1001 lebelż, ilu to? uważa, że ich rodacy jeżdżą źle. Nijak nie wiem, czy wsadzić w to grupę samokrytyków, lub bezkrytyków. A może dodam obcokrajowców?
Tak, chyba wyciągnę średnią. Z 1001. Ładna liczba. Między bajki wsadzić. Lebelż upląsowali się gdzieś między Szwedami i Włochami, to takie inne narody południowo-północne. Nie wiadomo, który gorszy. Wszyscy jedziemy na jednym wozie. Jednym wozem. Jadąc na nim lub w nim, aż 1/3 z 1001 plus tych doliczonych odbiera telefon. Chcieli komórek w przemyśle, to mieli. Kiedyś telefon było podobno tylko na kablu, w ścianie, to i tylko w domu szło odebrać. Ale nie, zawsze za mało, postęp, wat, bilans płatniczy i takie tam. Komórki wymyślili. I ktoś je musi odbierać, co? A że akurat w aucie siedzi? Poczekajmy na wideofony!
No ale już pas awaryjny to akurat stara szkoła jazdy i wstyd, jak ktoś nim jedzie. 8 % to robi regularnie. A inni stoją. Nieładnie, tak korzystać z cudzego nieszczęścia.
Ale już zupełny szok w Brukseli i stolicy wywołała wiadomość, że lebelż są pierwsi w świecie pod względem jazdy z alkoholem. Nie w bagażniku z przemytu, lecz w sobie. 25 % jeździ z nim regularnie. Mocnym aniołem. 2,8 kieliszka na średniaka. Tyle to ja nawet na barze maturalnym nie wypiłam, a tu to średnia! Czyli mało może być dla tych, co w górnych rejestrach średniej. O anieli! Strach wyjść na ulicę normalnie.
Nie tak strach, jak w Polsce może, ale fakt, nie ma się czym chwalić, dopowiada Ana. W Belgii w ubiegłym roku było 720 ofiar na drogach, w Holandii, gdzie więcej ludu - 2 razy mniej. Lebelż przysłowiowy się wstydzi. Policjanci myślą, co zrobić. Wymyślili akcję, no ale ją tak nazwali....że śmiech pusty. Bob.
Bob. Ba! Jak ma działać coś z taką nazwą? Toż to każde dziecko wie, że Bob to co najwyżej budowniczy, a nie anioł trzeźwości w mundurze. Myśleć, powtarzam zawsze! Pytać! Konsultacje społeczne się to nazywa. Bob, też mi coś. Bob to śmieszy, a nie straszy, a i tak co najwyżej. Nie tędy droga.

Wednesday 5 March 2014

(139) przekręt

I było się naprawdę na co rzucać? Hę! Mądry po szkodzie. Tak się to kończy, jak się starego nie szanuje, a zamiast tego woli nowinki techniczne, obojętne, czy przydatne one w życiu codziennym, czy nie. Dobrze, że my się uchowaliśmy.
A miało być tak pięknie. Panel na dachu, pieniądze w portfelu. Czyli panel za darmo. Grzeje, błyszczy, a dodatkowo grosz płynie szerokim strumieniem. Co prawda Ana Martin twierdzi zawsze, że to od razu źle pachniało, bo kto to widział, by gorsz płynął z banku do kieszeni zwykłego śmiertelnika, ale przecież cuda się zdarzają, czytałam ostatnio nawet, że po Polsce A, tam, skąd Roman, miasto na K duże, bo duże miasto, jeździ specjalny tir, a w nim słoiczki z krwią i zębami. Jednym właściwie, ale starym! Nie powiem kogo, bo by mnie chyba w Łapach matuś eskomuniowali, czy jak się to mawia, jakby się zwiedzieli, że ja o wielkich sprawach, krwi i zębach ośmielam sobie tak między błahostkami wspominać. 
Dobrze, że wspominasz, trzeba zabobon plenić, podobnie jak z tymi bankami, co to w reklamie obiecują góry złota, a potem góry złota albo stają się problemem, albo bank znika. A górę złota spłacasz ty. To Ana już. I dalej ciągnie: tak to było z tymi panelami. Ciebie Ksenia jeszcze wtedy na Sanżilu nie widzieli, ale my już byliśmy, i jak żeśmy u Stefana czasem podejrzeli w tiwi reklamy, gdzie trąbili trututu, cytując wiadomo kogo, że te panele za darmo, to ciśnienie się podnosiło, adrenalina i cukier we krwi też,  i ręka na nożu w kieszeni zaciskała. Tego, kto nóż nosi i od noża ginie, oczywiście, wtrącam filozoficznie. A co to było?
Wymyślili sobie taki biznes, zaczyna tłumaczyć spokojnie Roman, jak to on, bo Ana to zawsze od końca zacznie, biznes polegający na tym, że kto zainstalował panel, miał nie tylko grzać za darmo (co na Sanżilu na przykład nie jest do końca sprawdzone, czy tyle słońca wystarczy, chodzi mi mianowicie), ale jeszcze dostawać za to tzw. kasę. Wszystko w ramach ekskluzywnej promocji. Na luksus zawsze ludzie polecą, niejeden to wie i mało kto się na tym przeleciał. Ekskluzywna formuła inwestycyjna, tak się to dumnie zwało. Zwało jak zwało, najważniejsze, co przypominało, powiedz Kseni, wtrąca Ana; ano, działało jak argentyńska piramida. Finansowo było nadal, ale już nie ekskluzywnie, lecz coraz straszniej. Pierwsi mieli za darmo, ale kolejni - już niekoniecznie.
A tu było wyjątkowo dziwnie. Mianowicie szło się do banku. bank dawał pożyczkę na panel i obiecywał, że jednocześnie co miesiąc będzie przelewał na konto pożyczającego sumę równą kwocie do spłacenia lub nawet wyższą. I to przez całe 10 lat! Brzmi nieprawdopodobnie, co Ksenia, sama przyznaj.
Zgadzam się bez bicia, tego jak świat światem doprawdy nie widział, tym bardziej w Polsce, gdzie niektóre banki 10 lat to nawet nie przetrwały, co dopiero mówić o ekskluzywnych inwestycjach, i gdzie potem iść z reklamą? Ups, reklamacją? Tak też było tu. Ludzie zaczęli się burzyć, co to się dzieje i że nie mają pieniedzy, a banki zaczeły się wymigiwać od płacenia, to problemami informatycznymi, to wspólnikami - aż w końcu zgodnie ogłosiły upadłość.
Ale kasę ktoś zgarnął, tak? Jasne, i to jaką, na to Roman. Bo w tym całym biznesie najważniejsze jest to, że to biznes ekologiczny. Takie ekobjo. I są w nim certyfikaty. Duuuuuużo warte. Duzio, cytując Iwonka.Tak naprawdę, to one są na wagę złota, a nie te panele, co swoją wagę mają, nie złota jednak widocznie, i nie na każdy dach się nadają, nawiasem takim. Natomiast każdy certyfikat oznacza zniżkę podatkową, czy coś takiego, że się niby w przyrodę inwestuje. Ekskluzywnie. Eksologicznie. 
Dziwnym trafem banki zachowały te certyfikaty, z których teraz będą ciągnęły pieniądze, póki panele nie padną. Albo spadną. A ten, kto panel ma u siebie - nic z tego nie ma. Oprócz panela, rzecz jasna, a i to o ile. 
No tak, ciężko się nie oburzać, wzdycham. Ale Ksenia, sami się na to trochę dali nabrać, co? Myśmy od razu pomyśleli, że to jakiś większy przekręt będzie. Ale 12 tys. lebelż głównie nie. Założyli teraz stowarszyszenie: Touche pas a mes certificats verts plus akcenty. Czyli: nie tykaj się moich zielonych (certyfikatów) cha cha. Idą do sądów. Będą się bić do upadłego, zapowiadają. Batalia jak łoterlo, przewiduje Ana, bo walkę z bankiem to chyba tylko z wiatrakami można porównać.  No tak, kto nie ma w głowie, ten się bije ostatni. 

Tuesday 4 March 2014

(138) dekret

Policzmy. Na początek każde dziecko dostaje 1. Samo jest nr 1, nawet, jeśli w danej rodzinie urodziło się  w całkiej innej kolejności i rzeczywistości, oczywiście wyrzucam z tego zestawienia bliźniaki, trojaczki i inne takie, bo choć każde z nich dostałoby nr 1, to przecież tak naprawdę to tylko 1/2, 1/3, albo jeszcze mniej. Trudno! Nikt z nas nie wybrał, choć słyszałam, że to dziecko wybiera rodziców. Hmmm. Ciekawe, co kierowało w takim razie Iwonkiem?
Mamy więc dziecko z 1. Tę 1 mnożymy przez 2, co wcale a wcale nie jest skomplikowane, tu Iwonek chyba jeszcze nie mógłby się wypowiadać, ale sądzę, że jak mu pokażę na migi 2, to wcale się nie zdziwi. Bo tyle daje 1x2, przypominam. 2x1 daje zresztą tyle samo. Czyż nie?
Tak więc z 1 przeszliśmy i - łyśmy do 2. Tę 2 mają dzieci, które mieszkają blisko szkoły zwanej tu primer. Piękna, pełna 2 błyszczy w słońcu, rodzice się cieszą, bo okazuje się, że dobrze celowali, zamieszkując blisko podstawówki. Szczęściarze.
Potem idą dziecaki, które się mnoży przez 1,98. Absurd to się nazywa, taki wymysł liczbowo-cyfrowy, ale taki mój los, że wszystko wiernie notuję, to i potem sobie łamię głowę. W każdym razie 1x1,.98 (przecinek po polsku, kropka po belgijsku, więc wstawiam oba, nie 2, bo by się myliło z 2 mnożonym) mają dzzieciaki, których rodzice też nie najgorzej wybrali, bo siedlisko obok sekonder; Ana Martin twierdzi, że to takie połączenie gimnazjum z liceum, wierzę jej na oko, bo na własnej skórze już tego nie sprawdzę. Starość nie radość.
Sekonder wchodzi jeszcze raz do gry, w przypadku dzieci, których rodzice sobie zapragnęli zamieszkać tak, by dać wynik 1,54. Błagam, nie wiem dlaczego akurat taki układ, układ to układ, tu nie ma żadnych dlaczego. Tajemny sekret i już. Podpowiem tylko, że w taki wynik wyposażono dzieci, jeśli sekonder leży najbliżej primera, do której ono chodziło wcześniej. Znaczy nadal chodzi. Bo zapomniałam zapisać, co my tu liczymy. Dekret liczymy w sprawie zapisów do sekonder, które odbywają się za tydzień. Tylko na pół roku przed nową szkołą, co wydaje się niczym w porównaniu z zapisami do przedszkoli, odbywającymi się praktycznie jeszcze w życiu płodowym. Potencjalnych przedszkolaków, nie rodziców, to już by była naprawdę przesada.
Wydawałoby się, że dekret dekretuje dekretem wszystko jak na dłoni. Roman prawnik, to wiem, co mówię, to i owo już podsłuchałam. Także o tym, że od każdej reguły są wyjątki. I oto otwieram gazetę i przed moim wzrokiem jak wół maluje się piękny wyjątek taki. Właściwie nie wół, tylko ptak. Ala ptak, bo nie całkiem. Zielony na czerwonym. Co to?
To stymulacja komputerowa z dzielnicy Sanlambert, objaśnia Ana. Symulacja, Ksenia, choć pewnie jej twórcy woleliby, by to była stymulacja dla rządu. Aha, a jeśli można wiedzieć, co tu symulują? Że te 2, 1 i inne nie działają. Że robią wredne machinacje i w rezultacie ptak wygląda, jak wygląda - pikuje głową w dół. To ani chybi jaskółka, skoro głową w dół. Na deszcz i wiosną, pasuje jak ulęgałka. 
Oskarżają teraz ten dekret, znaczy się symulacja oskarża, że dekret woli dzieci wykształconych rodziców, takich, którzy dekret zrozumieją. Lub udadzą, że zrozumieją, ale mają dojścia, by dziecko stało się 2. Czyli są raczej bogaci. Czyli że w klasie takiej potem wszyscy wyglądają podobnie. Że klasy się nie miksują. Nie to, co na Sanżilu, u nas w domu na przykład.
Rodzice się wzburzyli, bo sobie poobliczali, że czasami ten, kto mieszka piętro niżej niż sąsiad dziecko, ma od razu niby dalej do szkoły i już nie zostaje 2. Z drugiej strony możliwe są takie cuda, że 2 zostają dzieciaki z drugiego końca miasta. Jak zawsze, wzrusza ramionami Ana. To, że tu zachód, nie oznacza, że sprawiedliwiej. Wiadomo nie od dziś, że nowe by się przydało, w tym dekret jakiś, ale co zrobić, skoro samo mnożenie 1,98x1,54 potrwa pewnie do nowego roku szkolnego.

Monday 3 March 2014

(137) skikot

Jużem myślała, że spokój będzie. Że marzec, wiosna i takie tam. Ferie odwalone, śniegu nie było, ale to co, w końcu amatorzy białego szalenstwa nie co roku muszą mieć swoje pięć minut, halo halo, a ci, co nie jeżdżą? I drogowcy? Też zasługują na łaskę. I po krzyku. I myślałam, że już można się zabierać za mycie okien i czekać na wiosenną wielkanoc, a tu klaps. Klops. Klopsik taki belgijski, bulet właściwie. Spadł jak bulet z jasnego nieba doprawdy.
Bo po pierwsze ferie dopiero się zaczną. Z marcem nastaną. Już od rana wszyscy trąbią, że czerwony dzień. Trabią w radiu i na drogach też, bo wiadomo, jak dzień czerwony, to się nie jedzie, lecz stoi. I trąbi. Trututu, jak trąbi Iwonek.
Po drugie, śniegu może nie być. Panika. Krytyka, w tym polityczna. Że co teraz i co my zrobimy z dziećmi. Jechać czy nie? Stawać w ten korek trąbiący na prawo i lewo, czy nie? Co lepsze? Albo gorsze? Ach, napijmy się.
I to właśnie picie jest tym przysłowiowym buletem. Bo naprawdę tego się tu po nikim nie spodziewałam. Wiem, że są kraje pod mocnym aniołem i takie mocnego anioła pozbawione, i Sanżil moim zdaniem należał do tej ostatniej kategorii. Słabi. W końcu prawie nikt nigdy nie jest pijany, a jak już jest - to w zaciszu domostwa, a nie tak na ulicy, by wszyscy widzieli. Albo w aucie. Albo w barze. Ale żeby tak na pokaz? A tu jak bulet z jasnego nieba okazuje się, że tak! 
I to gdzie - za granicą. W Alpe d'Huez. Nie pytajcie mnie, gdzie to jest, nijak nie idzie wykombinować, wiem tylko tyle, że chyba w górach, bo śnieg jest. Narty. Stoki. A na stokach pijani narciarze. Nasi, stąd, z kraju bez gór. Belgii, podpowiadam.
Belgia podobna jest płaska, ale sama widziałam, że jak się jedzie w stronę z miasta, to się pojawiają pagórki, więc gdzie ta płaskość, pytam. No ale oni widzą, i woleli zawczasu skolonizować to Huez. Łez. Padoł łez belż. Wszystko tam jest belż, a najwięcej pijalno-jadalni. Nie wód zdrowotnych pijalni, tylko drynków. Ktoś je musi pić, i lebelż podobno na całego. Tak donosi prasa. Z kolei rozlewacze tych drynków twierdzą, że wręcz przeciwnie, oni nie zauważyli, by ktoś pił i jechał. Na nartach oczywiście ze stoku w dół. Albo z baru w dół. W otchłań mocnego anioła, ale zawsze w dobrym kierunku, to grunt. Nasi klienci nie robią namportekła, oburzają się. Też coś. 
Że niby młodzi piją? Że jakiś skikot tak donosi? A kto to jest niby skikot, żeby tak się nam tu do interesów mieszał i zaglądał? Kot naciarski, toć i toż to nie istnieje. Tu rządzi świstak, i on może mógłby coś na temat picia powiedzieć. Piszczący brzuszek ma w wersji zabawkowej, sama widziałam w łapach Iwonka, i sama naciskałam. 
A świstak siedzi i nawija. Nie namportekła, tylko o tych, co piją i jeżdżą. Podobno jeden belż na pięciu potrafi szusować, jak to pięknie cytuje Roman, z mocnym aniołem pod pachę. Kot narciarski też tak naliczył. I wyszło mu, że trzeba by coś zmienić.
Stąd pomysł na rozszerzenie (uff, co za słowo, jak szerszeń co najmniej) akcji trzeźwienia na zagranicę. Czyli takie małe naruszenie granic. Wysłannicy słabego anioła już polecieli samolotem skikota do alpes. Rozdają naklejki i nowoczesne piktogramy, i pokazują, że na trzeźwo też się da jeździć. Może trochę gorzej się wchodzi w zakręt, ale w końcu nie codziennie jest weekend. Kiedyś musi też przyjść otrzeźwienie. 
Akcja nazywa się Guindaille 2.0. Guindaille po literze przepisałam, wystarczająco trudne toto, a tu jeszcze problem z zapisem kropki! Dwa zero, albo dwa zera albo dwa kropka zero. Ana mi wytłumaczyła kiedyś, że w belgijskim nie ma przecinka w dwa przecinek zero, tylko kropka, ale znaczy to samo, więc dwa zero, czyli dwa, ruskim targiem. 
Głindaj to koniec egzaminów, kiedy to się jedzie ze skikotem na narty do alpes. Na przykład oczywiście, przymusu nie ma, przecież nikt nie będzie zmuszał do białego szaleństwa. Z mocnym aniołem można się przecież też spotkać w płaskim kraju. Ale jednak jeśli jakiś student by chciał skiknąć ze skikotem, to zachęca się go do skikania na trzeźwo. W końcu jak cię widzą, tak cię piszą. Ci, co mieszkają za granicą na Sanżilu, coś o tym wiedzą.