Tuesday 28 October 2014

(217) lalaje

Jeździ sobie człowiek rasy żeńskiej lub męskiej takim lalajem i nie wie nawet, że w czasie jazdy nie jest objęta lub -y kodeksem drogowym! Roman mi to dziś uświadomił.
Ksenia, widzę, że zdziecinniałaś pod wpływem mowy Iwonka i już lalajem suniesz po mieście, a nie tramwajem, jak Polacy z Polski A i B, lub tramem, jak Polacy z Sanżila, raduje się Ana Martin. Owszem, bo tak ładniej i milej, odpowiadam z dumą. I po naszemu, a co tam od razu ogólnoświatową gwarą będę zasuwać, skoro można po swojemu? Iwonek się nie przejmuje, to i ja nie. Mamy sekret przynajmniej; o proszę, jak nie tylko na Belgów, lecz i Francuzów przystało, gdzie bycie diskret to główna cnota. Żywa hipokryzja tak na marginesie, krzywi się Ana.
Wracając do lalajów, to Roman mi dał do myślenia. Czyli co, jadąc, jestem bezbronna w świetle i obliczu prawa? Nie, nie o to chodzi, prostuje Roman. Chodzi o to, że w Brukseli, i świecie ogółem, radni starają się wprowadzać nowe linie tramwajowe. Bo to transport eko, cichy, wieloosobowy, no a przede wszystkim nie smrodzi i nie jeździ po ulicy. A wiem, przypominam sobie: po sąsiedzku, na Ikselu, będzie za kilka lat nr 71, zamiast autobusu, co to jazda nim tylko psuje nerwy i nogi w przypadku tych, co stoją, a takich większość, w tym ja zazwyczaj. No widzisz, przytakuje Roman. 
Poczekajcie, nie tak różowo, włącza się Ana: przecież u nas na Sanżilu z kolei protesty, bo chcą wprowadzić nowe tramwaje na trasie 81 i 97, a mieszkańcy nie chcą, bo komitet się zawiązał i twierdzi, że są za długie i za ciężkie. Te fajowe, jak gąsienice, co to suną w ramach 3,4 czy 7? Tak te. No, to w tym komitecie brak chyba wózkowych, podnoszę głos, bo jakby byli, to na pewno nikt by nie przegłosował protestu: spróbuj dostać się do starego lalaju z wózkiem, szczególnie głębokim, po trzech wąskich schodkach, no spróbuj, tak bym i powiedziała. A potem protestuj! dodaję buntowniczo od siebie, pamiętając o styczniowej perspektywie rozszerzenia, i to nie Unii. 
No tak, fajniejsze to są te nowe, za to cięższe. 25 ton. I o tę wagę chodzi też w kwestii kodeksu. Bo rocznie w Brukseli dochodzi do 1500 wypadków z udziałem lalajów. W zeszłym roku - z 1500  43 to z udziałem pieszych. Którzy nie zawsze, a już na pewno nie w tych 43 przypadkach, wiedzą, że tramwaj ma absolutne pierwszeństwo. 
To potrzebne, by móc wprowadzić ideały eko bjo transportu, tłumaczy Roman. Ale ludzie o tym nie wiedzą i wchodzą sobie na tory. Auta sobie stają na przejściach i to ktoś wysiada. Często. Za często, martwią się kontrolerzy ruchu, ale nie wiedzą jak uświadomić naród belż. No i tych wszystkich, co w obcej gwarze lecą, albo swojej, jak Iwonek, wtrącam.
A tramwajowi też mają swoje za uszami, ciągnę dalej. Gnają czasami tunelami na gwałtu rety, potem przyhamują elegancko, aż ludzie upadają. I nie przeproszą za nic. Tak, też mi się zdarzyło trafić na takich domorosłych szumaherów, zgadza się Roman, cytując jakiegoś szu. Ale ogólnie fajnie się jeździ, co? Szybko, co większość cieszy. I ludzie powinni zdawać sobie sprawę, że lalaj waży swoje, te 25 ton właśnie, a jak jedzie tak, by się dusza radowała, czyli jakieś 40 km na godzinę, to potrzebuje 40 metrów, by wyhamować. I głupio, gdy tych 40 m zabraknie do przechodnia. 
Brr, wzdrygam się. 
Wyjścia nie ma, piesi muszą się przyzwyczaić. Już dziś lalaje wyjeżdżają po brukselskich komunach 11,5 miliona kilometra rocznie, a będzie więcej. Lepiej o tym pamiętać, zbliżając się do przejścia. I rozejrzeć się. Bo wattman, jak fantastycznie nazywa się tu konduktor, może być akurat na pierwszym metrze z 40. I będzie jednego za mało. A po co, sami powiedzcie.

Friday 24 October 2014

(216) basen

Wydawałoby się na oko i na mokry dotyk, że czego jak czego, ale wody to na Sanżilu nie brakuje. No raczej. Szczególnie tej lejącej się z nieba. W różnym tempie, nie to, że zawsze jednostajnie. A tu niespodzianka. Bo jednak jej brakuje. W basenach.
A tak naprawdę brakuje basenów. Nie tylko na Sanżilu, ale i w całej Brukseli. Że w Belgii - Ana Martin przestrzega, by tego jednak nie pisać, bo w Belgii mamy przecież całą wielką część kraju, gdzie mówią tym drugim dialektem i gdzie podobno bardziej inwestują w sporty, tym pływanie, choć to może tylko legenda miejska, bo kto widział, by lebelż lub labelż ewentualnie zdobywali medal na olimpiadzie w żabce żabką lub innym stylem? Ale ponieważ lokalność, małe społeczności i ojczyzny są w modzie, jak podsłuchałam wczoraj w tiwi, to skupię się na Brukseli i okolicy.
Faktycznie, minionego lata może i nikogo akurat nie bolało, że nie było się gdzie skąpać, bo wystarczyło wyjść na balkon, a już kapało tu i ówdzie z człowieka, ale temat i tak się pojawił w prasie, bo o czym w końcu pisać, gdy nie można pisać o zimie, co zaskoczyła drogowców, a pogoda inspiruje tylko i wyłącznie do opisywania wody? O basenach właśnie było więc. Że w mieście, ba! - stolicy świata - nie ma właściwie żadnych otwartych basenów. Pozamykane. Stuk puk zamknięto, cytując Iwonka, który z kolei cytuje Pawła lub Gawła, którzy z kolei przemawiają głosem Słowackiego bodajże. Nie opłaca się.
Jakiego Słowackiego Ksenia, toż to Fredro. Co nie zmienia nic w stosunku do kwestii basenów, odparowuję. Akurat racja. Podobno z tych otwartych był raptem jeden  - przedwojenny jeszcze. Od 1934 do 1978 r. w Evere, bardzo ładny architektonicznie. Całe miasto tam ciągnęło, oczywiście gdy już przygrzało na tyle, że można było pomyśleć o skoku na główkę w nieznane i lodach lodach dla ochłody, choć w tym przypadku, dopełniaczu na oko, akurat się nie rymuje. Zresztą i tak nie ma co deklamować wierszem, bo basen zamknęli na sześć spustów, licho wie, co to ten spust. Pewnie od spuszczonej wody, to i pusty basen stoi.
Na cztery spusty się mówi, obojętnie, czy coś puste, czy pełne. Zamknięte na fest. Tu akurat pusty basen stoi, fakt. Podobno powodem zamknięcia była skarga, że otwarty basen w Brukseli to ekstrawagancja, śmieje się Roman.
No tak, skoro takie argumenty padają, nic dziwnego, że nie tylko otwartych, ale i zamkniętych dachem basenów w mieście ze świecą szukać. Stosunkowo blisko jest malutki w kamienicy na Darwinie. Ładny i niewygodny. W Watermalu za to podobno całkiem niezły i nawet czysty. Na Eterbeku inny. Kolejny - Posejdon niejaki. Gdzieś koło ulicy Wysokiej. Więcej nie znam.
To fakt, w pływalnie coś tu nie opływamy. Ani na nich nie pływamy. Cieszę się nawet, że mam wodowstręt, cieszy się egoistycznie Ana. Ale szkoda, że nikt nie pomyśli o jakimś fajnym kompleksie, gdzie zabawić mógłby się przykładowy Iwonek. Pozjeżdżać ze słonia lub popodlewać tatusia konewką. Do Polski A i B, gdzie na każdym rogu akwapark, pod tym względem Belgii, a szczególnie Brukseli, akurat daleko. Oby do wakacji, wzdycha matczyno Ana.
A wiecie, co radni wymyślili z tego wszystkiego? Którzy ślepi nie są i choć siedzą głównie w suchych salach obradowych, czasami muszą jednak wyjść frontem do ludu i wysłuchać skarg na niedobory? Że póki co miasto wybuduje dwa baseny przenośne. Czyli jakie, nie rozumiem? Nie wiadomo dokładnie, bo to jak zwykle na razie plan, ale myślę, że chyba pompowane? Mają być na bardzo niskim poziomie luksusu. Taki bejzik, kiwam głową. Tylko miejsce na wodę, a wokół...co?
Mam nadzieję, że w tej gumie zrobią jednak otwory na okna, bo tak w ciemnościach to jednak niewygodnie. Tym bardziej, że skoro basenów brak, to i do tych gumiaków będą walić tłumy. Jak ta masa runie do wody, to bez światła ani rusz. Ciekawe, czy szatnie się zmieszczą, czy trzeba będzie przebierać się na dworze lub polu, jak kto woli, a potem szczękać zębami w kolejce po bilet. I pływać z reklamówką na głowie, wodoszczelną najlepiej, a tego nigdy nie wiesz, póki się nie naleje. Z pełnego nie przelejesz
Nie wiem, jak to wszystko obejmą rozumem pływacy, i tak już oszołomieni dobrocią radnych, co to dwa baniaki z wodą postawią w szczerym polu. Oby tylko podgrzewaną. Bo zimna to z nieba, i tak do marca co najmniej teraz, prognozuję.



Wednesday 22 October 2014

(215) józef

Wydawało mi się, że od kiedy zostałam prawowitą mieszkanką Sanżila, żadna dyskryminacja już mi niestraszna. I zachód to jednak jakiś, i stolica świata praktycznie za rogiem, i nasi na stołkach zasiadają, więc nic, tylko puchnąć z dumy. A jednak można!
Wszystko za sprawą nieśmiertelnego tematu szkół. I niejakiego Józefa, jak wczoraj podsłuchałam. No tak, święta blisko. Najpierw te ważne dla Polaków, smutno-listopadowe, potem te ważne dla biznesu, sztuczno-wesoło-sklepowe. To i właściwie nie dziwota, że Józef się pojawił. W wersji sanżilowskiej oczywiście, to swojsko brzmi i nie syczy ani zyczy w uszach: Isef. Nie muszę też chyba przypominać, którzy to mieszkańcy Sanżila używają właśnie takiej wersji Józka. Nie, bo zero tolerancji dla dyskryminacji, a Isef ładniejszy akurat od Józka, choć akurat przy tym imieniu wiele nie trzeba, by lepiej brzmieć, nawet jeśli miałby to być arabski, co piszę z wielką dawką tolerancji w sobie i piórze, którego od lat nie używam, bo komputer rządzi.
Ksenia, to nie żaden Józef przecież, ani Isef nawet, tylko isef, małą, albo wszystko wielką. Indice socio-economique faible, że pozwolę sobie przeliterować, a akcent dodasz kiedyś. Niski wskaźnik społeczno-ekonomiczny lub gospodarczy, zależnie od kontekstu. Faktycznie o isefie mówi się ostatnio dużo, no bo rok szkolny się zaczął, nie tylko na Sanżilu zresztą, i po raz kolejny okazało się, że z jednej strony brakuje miejsc w szkołach w gminach, gdzie mieszka dużo biedniejszych rodzin, a z drugiej - że w kilku gminach powstają szkoły-getta, gdzie większość uczniów pochodzi z rodzin isef właśnie, czyli po prostu biedniejszych. A tam, gdzie wszyscy są biedni, niestety często jest gorsza jakość edukacji. I tak kółko biedy się zamyka.
Od razu dodam, że choć ciężko w to uwierzyć, bo jak pisałam, zachód tu i stolica świata i kosmosu prawie, to jednak Ana ma na myśli Sanżil, a nie Polskę! Mowa o komunach, wyjaśnię, co od Polski od dawna się z daleka trzymają i ciężko im się połapać w tych ciągłych tłumaczeniach z naszego na sanżilowskie i z powrotem. Okazuje się bowiem, że dyskryminacja jest, i to na całego. I jak się ma pecha, to masz z nią do czynienia od najmłodszych lat. Za sprawą szkół właśnie i tego józka isefa.
Całego zamieszania można by uniknąć, tłumaczy Ana, gdyby praktyka szła za teorią. W teorii było tak, że wszystkie dzieci są równe, wszystkie szkoły publiczne są równe, więc obojętnie, gdzie się dziecko zapisze - wszędzie otrzyma takie same możliwości dobrego startu. Ponieważ jednak rząd nie za bardzo zaufał rodzicom w kwestii ich z kolei zaufania pokładanego w teorii, kazał im zapisywać dzieci jak najbliżej domu. Ci rodzice dostawali pochwałę, jako dobrzy uczniowie systemu. Praktycy lub praktykowie. 
Ale okazało się, że rodzicom nie zależy na pochwałach, tylko zapisują dzieci tam, gdzie im się wydaje, że dzieciom będzie dobrze i mądrze. I że są gminy, jak Berchem i Evere, gdzie rodzice za wszelką cenę chcą wyprowadzić dziecko za granicę. Komuny, póki co, potem się zobaczy, w końcu jest szengen bez granic, uzupełnię.
Mniej więcej, Ksenia. W aferze z józko-isefem chodzi raczej o to, że w ten sposób dochodzi do dyskryminacji dzieci, których rodzice albo nie chcą, albo z jakichś tam powodów nie potrafią zawalczyć o dobrą szkołę. Niby wszystkie są równe, ale jednak nie. I tak mamy dwie sprawy: po pierwsze, enklawy lepszych szkół, po drugie - gorszych.
Czyli jest dyskryminacja, tak? No jest. Ale w kontekście isefu mówi się, że nadszedł czas na dyskryminację pozytywną. Czyli wymieszanie biednych z bogatymi, biegle mówiącymi w lokalnych językach z tymi radzącymi sobie gorzej, pochodzenia belgijskiego z tymi np. z Polski, Maroka, Rwandy itp.
Ale czy to się da narzucić, zastanawiam się? Państwo chciało narzucić, ale właśnie nie bardzo wyszło, więc teraz chcą narzucić coś innego, tylko że brak pomysłu, jak to zrobić bez uciekania się do słowa dyskryminacja, czy to pozytywna, czy negatywna. A będzie ciężko. Całe gminy uczą się u siebie lub u sąsiada. Są komuny, gdzie dzieci kwalifikują się do isefu. Wygląda to tak:
Saint Jos 90%; Molenbeek 84 Anderlecht 81 Koekelberg 79 Skarbek 78 Sanżil 75 Bruksela 74 Evere 68 Forest 60 Jette 58 Ganshoren 52 Etterbeek 52 Berchem 50 Iksel 42 Ukle 11 Woluve Saint-Lambert 8 Auderghem 7 Woluve Saint-Pierre 4 Watermal 1,3. Dopiszcie, co trzeba, w sensie procenty i akcenty. 
Aha, dopytuję Any, to znaczy, że tam, gdzie dużo isefu, tam gorsze szkoły? Niekoniecznie jest to automatyczne, ale tak jakby wychodzi, potwierdza Ana. A oni o tym wiedzą? Pewnie ci bardziej świadomi tak, mniej - im mniej zależy. To co można robić? Wprowadzić dyskryminację. Pozytywną tym razem. Ale jak to, na zachodzie takim całą gębą? Inaczej się nie da wyrównać szans chyba. Jak masz inny pomysł, zgłoś go do isefu, wzdycha Ana. Obawiam się jednak, że tu nie tylko Józef, ale i wszyscy święci nie pomogą.

Friday 17 October 2014

(214) statek (nie) wpłynie

Kto ma dzieci na Sanżilu, ten wie, że prawdziwe problemy zaczynają się, gdy skończy się wrzesień, nieubłaganie minie 15 października i niebezpiecznie zacznie zbliżać listopad. A z nim - pierwszy tydzień wolnego w szkole i żłobku. A w pracy nie. Co robić?
Wyjechać, a jakże. Bo, jak się z rana śmiała Ana Martin, na żywca tłumacząc z gazety, lebelż e tre wakąs. Le belge est tres vacances, z akcentem tu i ówdzie. Czyli że lokalsi lubują się w wyjazdach i na wyścigi wykupują samoloty w stronę ciepła. Tylko jeden sektor leży - choć właściwie płynie.    Wycieczki statkami.
Bowiem, jak doczytała Ana, lebelż to wakacje owszem, ale suchą nogą. Deszcz ma u siebie, choć ostatnio i tak jakby mniej. Mimo to lebelż dobrze pamięta o mokrych latach, jesieniach i zimach, i jak najbardziej trewakąs, ale zdecydowanie patrokrłazjer. Pas trop croisiere, szczególnie obok domu, i kropka.
Jak się okazuje, w czasach kryzysu, który się już chyba skończył, ale o którym chyba nie wypada nie mówić, gdy nie wiadomo z grubsza, o co chodzi, jest to problem dla gospodarki belż. Może nie tyle na Sanżilu, bo do nas morze jeszcze nie dotarło, ale wyżej na mapie, na południu kraju chyba, gdzie mają wody pod dostatkiem, to teraz chcieliby dołożyć więcej statków i klienta z zasobnym portfelem. Gdyż wiadomo, kryzys, trzeba szukać rozwiązań, to jedno można napisać zawsze.
Ale zaraz... przecież sama widzę w tej gazecie, biało na czarnym jak koń stoi, czarno na białym raczej,  ale koniem i okoniem mimo to, że sektor wycieczek odnotował piękny wzrost gospodarczy, mówiąc językiem mediów w czasach kryzysu: o 39%. Co z kolei wykreowało, mówiąc tym razem językiem malarsko-poetyckim, 490 nowych miejsc prac. To o co tu wołać na puszczy?
Chyba o to, doczytuje Ana, że Belgia spogląda łakomym okiem na takie porty jak Hamburg czy Rotterdam i widzi, że mogłoby być o wiele lepiej, to znaczy  - że do belgijskich portów na północy, podkreślam Ksenia, mogłoby zawijać więcej turystów. W zeszłym roku było to 472 tys., w tym w jednym tylko Zeebrugge - aż 224 tys. 
Na moje oko całkiem nieźle, oceniam z miną znawczyni. Szczególnie jak widzę, że w całym roku zawinie do nas 250 statków olbrzymów. Tak na marginesie to dobrze zresztą, że to tylko turyści, bo gdzie byśmy tych wszystkich emigrantów pomieścili, jakby chcieli tu zostać? Na Sanżilu w tramwaju już i tak ciasno bez nich. To po co nam więcej?
Bo statystyki, statystyki, to się bardzo liczy w czasach kryzysu. Oglądasz tiwi, to wiesz. Cyfry cyfry cyfry. 11 miejsce w kategorii najczęściej odwiedzanych przez wycieczkowce miejsc to nie tak dobrze. Zdecydowanie poza pierwszą dziesiątką, kiwam zgodnie głową. Właśnie. mogłoby być lepiej, twierdzą spece od reklamy. Głównie dlatego, że kiedyś taki rejs to był wielki luksus, a teraz już nie. Wręcz taniej wychodzi, niż samolot, hotel, opłaty za przejazdy itepe. Natomiast ludziom, w tym nawet nam tu, Romanowi i ja czyli, jakoś podświadomie wydaje się, że to drożyzna dobra dla magnatów. Tymczasem wcale nie. Więc skoro my, w miarę inteligentni, ciągnie skromnie Ana, tak myślimy, to co powiedzieć o innych? Jak dotrzeć do mas z medydżem, że rejs może być tani, łamią sobie głowy domy medialne?
A nie można by zrobić tak, olśniewa mnie, by to lebelż zaczęli wypływać na rejsy z Holandii i wpływać do własnego kraju? Byłby ruch, i to przygraniczny, co się liczy w polityce UE, jak słyszałam. Może i by się dało, śmieje się Roman, sęk w tym, że lebelża naprawdę ciągnie do ciepła i egoistycznie nie chce inwestować we własne porty. 75% sprzedaży wycieczek to tydzień na Morzu Śródziemnym, z dala od ojczystej mżawki. I nie inaczej będzie chyba w tym ostatnim tygodniu października, w rodzicielskim kalendarzu już dawno zaznaczonym na czerwono. Ech, gdzie te czasy, gdy się było uczniem i marzyło o wolnym...a teraz tylko zmartwienia z tego luksusu pod nosem, mruczy pod nosem na koniec.



Tuesday 14 October 2014

(213) mega megi

Nie mega, nie megi żadna, tylko magi. Maggie, dwa gie i e na końcu. To imię takie! poprawia mnie od razu Ana Martin. Skrót pewnie od Małgorzaty, i lepiej się przyzwyczajmy, bo to nasza nowa ministerka. Albo ministra. La ministre w każdym razie, bo tu, na Sanżilu, kobiety nie są mężczyznami nawet na wysokim urzędzie.
I tak powinno być wszędzie, kwituje krótko i dosadnie Ana. Dobrze, że w Belgii jest normalnie pod tym względem, że nie trzeba się chować za nazwą funkcji, zwyczajowo przypisaną do mężczyzn. W Polsce jeszcze ku temu długa droga, czy A, czy B czy C, ach. Ale Ana, patrz, włącza się Roman: to, co tu piszą, to już pachnie Polską na całego i przypomina ataki, co to spotkały taką jedną z Ew, co to objęła stołek po takim wypchanym ostatnio w górę mapy do Brukseli tysiąc: mianowicie krytyka na całego za wygląd. 
Chyba sobie żartujesz, oburza się Ana. To oficjalnie poszło w świat? No tak. Że gruba. Za gruba. Czyli jednak mega ta Maggie, wtrącam. A co, nie wolno? zaperza się Ana.
Może i wolno, myślę sobie, ale w tiwi dobrze to nie wygląda. Ani na zdjęciach, choć tu już łatwiej pomajstrować, od kiedy mamy fotoszopa. Zresztą pewnie niedługo wymyślą i dla tiwi, co to za problem dla społeczeństwa XY w dobie internetu? I problem megi sam się rozwiąże, bo przecież czego nie ma w tefałen info czy w gali-wiwie - to nie istnieje na forum publicznym, prywatnym i państwowym. Ale na razie to przyszłość, więc ciekawie nadstawiam ucha.
Dowiaduję się, że ministerka Maggie, posłużę się prawidłową nazwą, o jeszcze ładniejszym, bo polskim prawie nazwisku Blok - de Block, no dobra, jakoś musieli to dla miejscowych zapisać - znana jest już od dawna we Flandrii, a więc zapewne zna też na wylot ten drugi akcent. W Walonii poznano ją i się na niej w ciągu ostatniego roku, a może to dwa w międzyczasie, a co za tym idzie, jak dodać te obszary wpływów- i w całej Belgii, w tym u nas na Sanżilu. Duża, więc widoczna, niedająca sobie w kaszę dmuchać, wyszczekana, inteligentna - takie słowa padają w naszej kuchni. Chyba kątemplenty jednak? Pewnikiem tak, skoro u Karola Ostrożnego z pojedynczej ministerki awansuje na wielokrotną. W tym zdrowia.
I rozumuję na podstawie słów Martinów, że o to zdrowie właśnie poszło jakimś tam wpływowym blogerom czy tłiterom. Co to zablogowali i zaćwierkali w świat, że megaotyłość Megi to jednak zły przykład jak na urząd zdrowiem i miodem płynący. Że nawet jeśli wiadomo, iż masa ciała pochodzi z  choroby, to jednak nie promuje... no ale czego, pyta Ana? Skoro z choroby, to Meggie ani nie jest przykładem złego odżywiania, ani nieuprawiania sportów i siedzenia przed tiwi, ani nawet tego, że nie dba o wizerunek partii. Po prostu tak ma. Jak inni są chudzi, to ona może i teoretycznie za gruba, ale w stosunku do czego? Do normy, a jakże! Nudnej normy.
Odwołali przynajmniej, pyta Roman? Znaczy: odćwierkali to? No tak, nie było wyboru, Belgia to jednak nie Polska, gdzie hejtować można sobie bezkarnie i do woli. Ale niesmak pozostał. I temat do dyskusji, czy w polityce trzeba być mini, czy jednak wolno być mega. Maggie chyba wolno, póki co, ale następnym będzie trudniej. Wszyscy na siłownię, o pardą - na fitnes!
Kiedyś to była mała Megi, tak się śpiewało, Ana, pamiętasz? Pewnie. Zanim Ksenia się pojawiłaś, w latach 80. Mała Megi oooooo! I nikt nie kazał jej rosnąć, by się zmieściła w średniej. Nawet wideo puszczali w tiwi. Nie mogę bez niej żyć, nie mogę bez niej spać, tak tam szło. Pamiętam, że mała Megi wyglądała jak Madonna, wtedy oczywiście, a nie dziś. Bo i dziś ju by tak bezkarnie nie mogła wyglądać. Tłit by ją zniszczył, albo inny wróbel rozdziobał jak kruki, wrony.

Friday 10 October 2014

(212) staruszka

Poszłam wczoraj na spotkanie z jedną panią dość młodą, co ją tu na Sanżil Polska A wysłała. Albo i zesłała, jak podejrzewa Ana Martin. I nie na Sanżil, tylko na Eterbek albo Iksel. Tam gdzie miejscowi parlament, sejm taki, zbudowali. Za duży, nawiasem mówiąc.
Nie to, bym poszła z własnej woli, ale Ana mnie zmusiła. To i powiedziałam: no dobra - i nie żałuję. Po pierwsze - bo zjadłam sernik, a nawet 2 kawałki cicho sza, którego u nas w domu nie uświadczysz, bo feministki nie pieką za dużo, czytaj: dwa razy do roku, a feminiści po pracy nie mają czasu piec, bo się zajmują najmłodszymi, jako przykład przykładnego nowego ojca. Po drugie - bo pani całkiem młoda, blondynka i uśmiechnięta. I po trzecie - bo całkiem mądrze mówiła. Nadstawiłam ucha nie raz i nie dwa. Szczególnie, gdy zeszło na emerytury.
Zastanawiałam się ostatnio nad tym w kontekście czeków, zwanych także titrserwisami, lub po prostu titrami, by języka nie strzępić po próżnicy. Co mi z nich przyjdzie? Zbieram ci to, odnoszę, gdzie trzeba, liczę, czasami oddaję potrzebującym, wymieniam na prawdziwe pieniądze, czyli gotówkę. I nic. Dobra, jest urlop, jak choroba - mogłabym sobie pójść do lekarza. I dziecko mieć. Ale nie mam. Tak więc najbardziej na co liczę, to na tę emeryturę lub rentę. Nie z zusu czy innego usa, tylko właśnie z Sanżila, chyba że to centralnie idzie, w takim razie  Brukseli tysiąc. Ale to przecież jeszcze 40 lat! To znaczy tak było. Bo doszły dwa. Zaraz do tego wrócę
I właśnie dlatego tak żem wczoraj uważnie słuchała. Bo była mowa, że kobiety są wypychane z rynku pracy przez brak odpowiedniej polityki. Że jak rodzą, to potem za mało pracują. Że na starość są samotne i bez pieniędzy. Że polska bieda ma najczęściej twarz staruszki.
Myślałam o tym całą noc i przyznaję rację. Nawet do matuś od razu żem dzwoniła, by w Łapach ogłosiła wszem i wobec, że to jednak dobra rzecz, ten wydłużony wiek emerytalny. Że nie ma się czego bać, bo i tak ewentualne wnuki będzie miała za granicą, więc nie będzie musiała rezygnować z pracy, by się nimi opiekować. A im dłużej popracuje - a w formie jest nawet lepszej niż ja, wiadomo, jedzenie glukozy, laktozy i glutenu ją tak zakonserwowało - tym lepiej będzie jej, jak już ojców zabraknie, może zresztą razem będą siedzieć na dziadowszczyźnie.
A wiesz Ksenia, nawiązuje Ana, że w Belgii, jak w środę gruchnęła wiadomość, że Karol Ostrożny będzie miłościwie panował, to jednocześnie pisali o czymś innym, też bardzo ważnym? Nie wszyscy to zauważyli, świętując Karola. A tu proszę, w pałacu i sejmie chyłkiem przeszła bardzo ważna reforma. O wydłużeniu wieku emerytalnego mianowicie. 
To tu też się do tego wzięli, dziwię się? W całym świecie się wzięli, potwierdza Roman. I wszędzie to tyle trwało, co w Polsce A i B, i takie krzyki, że zamach na rodzinę, religię i tradycję? Nie, Polska jak zwykle okazała się wyjątkowa. W Belgii to chyba nawet nikt się nie zająknął, że dzieje się krzywda. Chyba wszyscy rozumieją, że żyją dłużej i w lepszych warunkach, niż 50 lat temu. Spójrz sama na te tabelki: w latach 50. dożywali średnio 60-tki. A dziś - 80-tki! A będzie więcej. Nawet mężczyźni, choć to płeć schorowana.
To ile będzie wynosił ten nowy wiek emerytalny? 66 lat od 2025 r. i 67 od 2030 r. Zaraz zaraz, to do której grupy kwalifikują się 40-letni Martinowie, a do której ja? Do tej samej, śmieje się Ana. Chociaż raz razem. No a taki Iwonek i nr 2 to już chyba do 80-tki popracują, co? I setki spokojnie dożyją? Zobaczymy. Na razie tzw. media prognozują, że Karol zechce zrobić z Belgii laboratorium społeczne w stylu krajów nordyckich, dodaje Ana. Że to dopiero początek reform. Koniec z romantyzmem i liberalizmem intelektualistów, ogłosili.
Nadchodzi czas pracy i titrserwisów. Mój czas. Mojej emerytury z Sanżila.


Wednesday 8 October 2014

(211) karol ostrożny

Wstaję dziś rano, czyli głęboką brukselską nocą. Siódma była, bośmy przysnęli przy tej pełni księżyca, w tym dwuletni budzik. Rozglądam się, patrzę: ciemno, wietrznie, deszczowo. Nic nowego. Schodzę na dół. Spoglądam na wycieraczkę, tam gazeta. I szok! Na gazecie napis: historyczny dzień!
Spanikowałam, żem znów jak to dziecko we mgle, mimo że dzieckiem we mgle to u nas kto inny ewentualnie mógłby być, a mgła też nie występuje, bo tonie w deszczu. Ale głupio jakoś, bo niby taka sobie październikowa środa, a tu święto. Historyczne do tego. W Polsce byłby z tego patriotyczny iwent, może nawet jakiś biskup lub arcy by się wypowiedział, a tu tę rolę przejął le soir. To i czytam.
Czytam, sylabizuję, na głos, w duchu i nijak nie widzę, o co chodzi z tą całą historią. Na okładce jakiś łysawy w okularach. Obcięty podobnie jak Roman. Podobny natomiast do tego, co kiedyś zasiadał na szczytach na komisji, tej samej, co tam Roman robi, widocznie taki fryz tam obowiązuje, ale jakiś młodszy i chyba jednak tutejszy. Oglądam go sobie z prawa i lewa i jednak nie znam, więc na pewno nie z Sanżila. Pogubić się można zupełnie w tych dzielnicach brukselskich, skaranie boskie.
To nasz nowy premier Ksenia, obwieszcza Ana Martin. Nasz? Nie, nie nasz polski, nasz belgijski. I waloński, i flamandzki, i jeszcze mniejszości niemieckiej. Już po pół roku udało im się dogadać w tzw. szwedzkiej koalicji, nazwanej tak też nie wiadomo dlaczego, moim skromnym niepolitycznym okiem, kątempluje złośliwie i znika.
Pokażcie mi go, w świetle lampy Roman nawet podobny do tego na zdjęciu, ho ho, daleko zajdzie, kiedyś się będę jeszcze chwialiła takimi znajomościami. Szarl MArtin, mówi Roman. Jak nasza Ana MArtin. Ano. Ale nie Ana, tylko Karol. Charles w pisowni miejscowej; niezależnie od języka nawet, bo to z chrztu przecież, ze zrozumieniem kiwam głową. No ale że ma 38 lat, to nie wiedziałem. Brawo! idzie nowe.
No fakt, ze zdjęcia na 38 lat to on nie wygląda, ale cóż. Albo masz w głowie, albo w twarzy. Albo nigdzie, dodaje Ana. A ten w głowie ma, dopytuję? podobno ma, wynika z tego entuzjastycznego opisu. Że młody i ambitny, ale miły. Najmłodszy premier od 1841 roku! No tak, z tym że wtedy to był w wieku starca, a teraz jest młodziakiem, śmiejemy się. Optymista. Ale nie za bardzo jednak, wtrąca Ana, bo tu ktoś komentuje, że to zimnokrwiste zwierzę. Pewnie ktoś nieżyczliwy, z zawiści, że mu lub jej się nie udało wskoczyć na świecznik. A jakiś inny ktoś chce wiedzieć, kim on jest jako człowiek. Sur le plan humain, tak to ładnie ujęli po belgijsku,  a ja przepisałam.
To już wyjdzie pewnie w praniu, prognozuje Roman. Ma przydomek ostrożny, to na pewno szybko się nie sparzy. Poza tym nie może sobie na to pozwolić, i kraj też nie, bo przecież tu przez wiecej czasu ogólnie premiera nie ma, niż jest, to i będą naciski, by się jednak aż tak nie wyróżniać na tzw. arenie międzynarodowej,a raczej stapiać w szarości. Garniturów i premierów. Choć na zdjęciu w ładnym, granatowym pozytywnym, jak na optymistę przystało.
Na razie mówią, że Karol nie za dobrze wypada w mediach, ale i tak ma przewagę nad poprzednim Eliem, bo Elio przypominał wielu osobom stewardessę: cały czas mówił to samo, dostrzega na kolejnej stronie taką ciekawostkę Ana. I do tego w jednym języku gadał, co tu się mało komu podoba, bo w cenie jest jednak znajomość trzech dialektów, nie tylko belgijskiego. W samolocie też zawsze mówią w kilku, wiem, bo leciałam. Ale nie sądzę, by temu Eliemu groziła praca w rajanie, co?
Pewnie nie, potwierdza Roman. A i z Karolem źle nam nie będzie. Już nigdy nie spadnie, co, mówię, bo wiem, co w Polsce A i B się dzieje, więc i na Sanżilu pewnie podobnie. Zobaczymy. La fonction fait l'homme, że przepiszę jeszcze jeden cytat. Funkcja czyni człowieka. No proszę, a ja myślałam, że ubranie?
Szata, jeśli już, protestuje Ana.
Tylko jedno mnie nieco niepokoi, ale to w kątekście abewu i cebeeś. Mówią, piszą, że 27 czerwca Karol został informatorem. I że to dzięki temu jest dziś, gdzie jest. 
Czyim? Kogo? Sąsiada wielkiego, nie Belgii, lecz Polski? Jak to się może skończyć?


Monday 6 October 2014

(210) lotto

Październik miesiącem oszczędzania, przypomniała ostatnio hasło ze swojej podstawówkowej młodości Ana Martin, gdy okazało się, że oto mija 10 lat, jak każdy z Belgów, oraz nie-Belgów, za to miejscowych, w tym ja, bardzo łatwo może zostać milionerem. I to bez teleturnieju.
Nawet nie wiedziałam, że lotto oferuje takie same możliwości jak telewizja. Co ty Ksenia, jak to takie same, o wiele większe! protestuje Ana. Wiesz, ile wyniosła najwyższa wygrana w ciągu tych 10 lat? 190 milionów. Złotych? Naprawdę? Jakich złotych, jak. Złote to były w totolotku w 20. wieku. Euro! Wszystko przez tę zagranicę, no tak. Zapomniałam, gdzie ja żyję. Czyli na Sanżilu.
Olala, jakby powiedział Iwonek. Faktycznie, nie będę się upierać, że w telewizji to dopiero można się obłowić. 190 całych milionów ojro, toż to nie zmieści się na jednym koncie chyba, bo o portfelu, nawet takim z akcjami, bo takie pojęcie ze świata finansów ostatnio obiło mi się o uszy, to nawet nie ma co marzyć, by tam taką forsę upchnąć. Trochę mniej tego wyszło po podatkach Ksenia, mówi Roman, pewnie ze 100 milionów, bo to w Anglii, ale i tak ciężko byłoby gdziekolwiek pomieścić, fakt, zgadzam się. No ale przede wszystkim: co z tym zrobić?
Już ze 100 milionami naszych złotych, w nowszych czasach peelen, byłoby ciężko, moim zdaniem, a jeszcze wieźć te ojro do kantorka, wyjmować z jednej walizki, wsadzać do drugiej, pewnie większej, bo kurs za Ewy pewnie jak za Donalda, czyli około czwórki, jeśli się nie mylę? Tak stało na cepeenie w Białymstoku, jak żeśmy się zatrzymali na tankowanie. Co daje 4 walizki na 100 milionów ojro. Komu by się to chciało nosić, tym bardziej, że wygląda to podejrzanie i źle można skończyć przy okazji.
No ale przecież ktoś gra i wygrywa, Ksenia, mówi Ana. Żeby to ktoś, Ana! Miliony ktosiów. Proszę, oto statystyki z okazji dziesięciolecia: najwięcej uczestników obstawia co tydzień w Wielkiej Brytanii: 25%. Potem Francja: 22. Hiszpania z 19 na 3. miejscu, Belgia gdzieś w tyle, ale i tak 7%. Tak się to rozkłada. Pieniądze pochodzą z 9 krajów. Zaraz zaraz, pytam, ale skoro 7% z Belgii, czy to znaczy, że mieszkając na Sanżilu automatycznie mogę mniej i rzadziej wygrać? 
Nie, to chyba nie tak, próbuje prostować Ana; nie znam się za dobrze na rachunku prawdopodobieństwa, ale to nie ma chyba nic do rzeczy, mówi niepewnym głosem. Pewnie, że nie, tłumaczy Roman. Patrz, oto największe wygrane Belgów, nie to, że u nas za rogiem, ale blisko, nie dalej niż 100 kilometrów autostradą. Po kolei: 100 milionów - 93,68 - 79. Przed podatkiem oczywiście, czyli podzielmy przed 2.  Ja bym się tam nie pogniewał, jakbym nagle się dowiedział, że dobrze zakreśliłem i tyle się należy.
Przede wszystkim musiałbyś kupić kupon i faktycznie zakreślić, to na dobry początek, uściślijmy, uściśla właśnie Ana. Jakoś brak u nas na Sanżilu żyłki do hazardu, a szkoda, jak widać. Może nowe pokolenie da się namówić, zastanawiam się na głos? E tam, po co, krzywi się Ana. Ludzie dostają małpiego rozumu i szaleją. Skąd inaczej uzbieraliby te gwarantowane 15 milionów, co to co tydzień przeznaczają na nagrody? Tylko z wpłat częściowo oszalałych, co to myślą, że w tym tygodniu to już na pewno zgarną...a potem znów nie.
I tak się to gromadzi, mówi dalej. Podobno, jak przez kilka tygodni nie padnie wygrana i ogłaszają, że do wzięcia jest 70 milionów, zaczynają grać ci, co na co dzień nie chcą. Czyli ja, uśmiecha się Roman.
Bo ktoś je zgarnia czasami jednak, przyznajmy. Sama widzę, że w ciągu 10 lat - 344 osoby wzbogaciły się łącznie o 26... miliardów? Dobrze widzę? Dobrze Ksenia. To więcej, niż 100 milionów, upewniam się? Znacznie więcej. Niewyobrażalnie więcej, wydyma wargi Ana, mająca widać w pogardzie takie ojro wielkie, choć ja ją znam i pewnie by nie pogardziła jakimś ułamkiem dziesiętnym lub tysięcznym z tej sumy. 
Kto by się zresztą oparł? Choć szansa faktycznie niewielka. Ktoś wyliczył, nie wiem, jakim cudem, że to, uwaga: 1 do 116 531 800. Jak to przeczytać  - nie moja w tym głowa. Gorzej, że nie wiem też, jak wygrać, choć w październiku, miesiącu oszczędzania w SKO, powinno być łatwiej. A Roman tylko przypomina, że100 mln włożone na 2% daje 166 tysięcy odsetków na miesiąc. Można żyć. 

Thursday 2 October 2014

(209) ciąża

Już dawno temu przyjęłam to na klatę i dla świętego spokoju godzę się, że na Sanżilu wiele rzeczy po prostu wygląda inaczej niż w Polsce A lub B, i próżny trud, walczyć z tym nie będę, ale trzymajcie mnie: mężczyźni w ciąży? 
To przynajmniej wynika ze słów Romana, wypowiedzianych znad porannej gazety. No zaszedł w ciążę taki jeden, tak powiedział se na luzie, pijąc kawę zresztą. Cionży, podchwycił radośnie Iwonek. O o, zainteresowała się Ana. Boże mój, co za rodzina. I ja w środku na dokładkę jako ta niby rozumiejąca wszystko, co inne multikulti.
Nie, na szczęście nie u nas ten dżender się rozlał bezpośrednio, znaczy się nie na naszej dzielnicy, ani nawet w całej Brukseli i stolicy Belgii nie, tylko trochę dalej, u tych co tym drugim akcentem mówią, ale sprawa nie jest przez to o wiele prostsza, może tylko odległa geologicznie: u jednego 23-latka wykryto właśnie to coś, co ma w sobie właśnie Ana Martin i jej podobne z brzuchem. Hacegie. Brzmi okropnie, co?
Nie ma wyjścia, już do końca dnia muszę dziś lecieć dżenderem: hacegie, a nawet krócej, hcg, to hormon. Ana mnie uspokoiła, że to nie sztuczne, nie mrożone i nie przeciwko inwitro, jak się w Łapach naczytałam w wakacje, tylko całkowicie naturalne, a mianowicie produkowane przez płód. Hormon hcg pojawia się w organizmie w czasie ciąży. U kobiet. Tylko.
Albo tylko się mi wydawało, że tylko u kobiet, bo właśnie okazało się, że ten 23-latek też go w sobie ma. Chłopak młody w sumie, na dzieci za wcześnie, nie mówiąc o porodach. W czasie kontroli to wyszło, prostuje Roman, on tam wcale się do tego nie przyznawał. No, tego by jeszcze brakowało, by latał na ploty po sąsiedztwie i językiem mielił! Zwariował ten Roman chyba nieco, na podobieństwo Any, co za rodzina i ja w środku, o rany doprawdy, myślę sobie w cichości ducha. 
Ale co mi tam, będę tolerancyjna i nic mi niestraszne, słucham dalej: ten ktoś jest sportowcem. W całkiem trudnej dyscyplinie, mianowicie 10 sportach naraz. Dziesięcioboju. Sukcesy odnosi, wygrywa najprzeróżniejsze tytuły w rodzaju nadzieja roku, młody sportowiec roku itp. Jeździ i jeździ po tych zawodach, to i go kontrolują. I w czasie takiej kontroli właśnie wyszło, że niby jest w ciąży.
Oj, to na żarty powiedziane, wyszła nie ciąża, lecz obecność hormonu hcg, wyjaśnia Ana. Nielegalna i zabroniona. Dlaczego? Bo ten hormon podnosi wydolność organizmu, tłumaczy Ana, choć niektórzy, jak ja, odczuwają wręcz przeciwne skutki, śmieje się. No ale teoretycznie ciało staje się silniejsze. Dlatego na wyścigi biorą go kulturyści, może nie bezpośrednio, ale w sterydach. Inni sportowcy też próbują, ale namnożyło się kontroli antydopingowych, to im trudniej ostatnio. 
A ten młody to co? Nic, mówi, że błąd, że to na pewno nie on, a poza tym nic nie brał, dozwolonego czy nie. Jak to zawsze w takich przypadkach, wzrusza ramionami Roman. Ale jest w tej ciąży, czy nie, dopytuję. Chyba raczej nie Ksenia, bo jak? Gdzie by mu się to dziecko zmieściło? - czuję, że Ana mnie podpuszcza. Dodam, ciągnie, że jego trenerzy itepe starają się go ratować, opowiadając o chorobie. Bo hacegie pojawia się też przy raku. Ojej, biedak.
Nie ma co go żałować na razie, Ksenia, to pewnie jednak nielegalne zastrzyki i zostanie zawieszony. Na szczęście bez raka. Odczeka swoje, potrenuje w cichości, może nabierze rozumu i wróci. Nie on pierwszy. A jak nie, to ciekawym, jak z tego wybrnie, zastanawia się Roman. 
Hmm. Ja osobiście na dzień dzisiejszy wiem już, że zajmę się bliżej tym tematem. Choćby dlatego, by uchronić ojczyznę. Bo w marcu ten 23-latek przemknął przez Sopot. Ana potwierdza, że to w Polsce. Medal nawet mu dali, brązowy co prawda, ale zawsze! Wstyd taki, że naprawdę, ale w Polsce faktycznie gazet stąd nie ma, to i jak mogli wiedzieć, kogo wpuszczają? Moja w tym głowa jednak, by ostrzec kogo trzeba. Dobrze, że na walkę z dżenderem czy to w Polsce A, czy B, zawsze znajdą się chętni.