Monday 29 February 2016

(401) prawo i sztuka

Prawo i sztuka, w skrócie - pis, PIS, PiS nawet dla tych wyrafinowanych graficznie - chleb nasz codzienny. Tym żyjemy, owszem. Wszyscy. Nie tam, tylko tym. W Polsce A B i C oraz na Sanżilu, a jeszcze bardziej w okolicznościach, bo to chyba sama Bruksenia Tysiąc.
O czym mowa? No o pisie przecież naszym brukseńskim, piszę o pisie i zaraz opiszę dokładnie, o co się rozchodzi. Prawo i sztuka. 
No dobra: sztuki prawo. Tak należałoby to tłumaczyć. Wiem, bo na kurs chodzę w ramach titrów-serwisów, to już nikt mnie z tłumaczeń nie zagnie.
Arts-Loi w pisowni lokalnej z Tysiąca. W wymowie krócej: ar-lła. Ładnie wygląda, Mówiłam: sztuki-prawo przecież. I dodałam, taka fantazja ułańska mnie naszła, jak to w Polsce A B i C.
Fantazja fantazją, ale jest wreszcie trochę rzeczywistości. Na Arts-Loi akurat coś się ziściło, jak to ładnie można było kiedyś po staropolsku rzec, rzecze Ana Martin. Mianowicie skończył się remont stacji.
Co? Ar-lła otwarte? uszom swoim nie wierzy Roman. 
To ci mówię po polsku przecież, rzecze Ana. Otwarte po remoncie.
Serio? toż to tam od lat przejść nie można było, a teraz - proszę - prawie wzrusza się Roman. O wózkach buzkach w ogóle i wogle można było zapomnieć. Pamiętasz, jak utkwiliśmy a karnawale?
Gdzie utknął mój buzek, chce wiedzieć Iwonek.
na stacji metra, synku.
A po co?
Nie po co, tylko dlaczego. Utkwił, bo nie było schodów działających, buzek wpadł w dziurę i jeden pan musiał mamie pomóc.
A po co nie tatuś?
Nie po co, tylko dlaczego. Dlatego, że tatuś trzymał wówczas drugi buzek z Grochem, który również prawie że wpadł do dziury.
I my wpadliśmy do metra?
Na szczęście nie. Ale niewiele brakowało.
Ile w ogóle trwał ten remont?
Pięć lat. Zamiast trzech. jak zwykle, było niespodzianki. Tu cieknie, tam wieje, tam się wali.
Zawsze tak jest na budowie, kiwamy głową z Aną ze znawstwem.
No tak, ale chyba jednak trochę długo to trwało. Dwa i pół roku opóźnienia na stacji, gdzie codziennie krąży 85 tys. ludzi. W sercu Europy, można powiedzieć.
Jak w Polsce A B i C zupełnie. Prawo i sztuka po prostu.
Najważniejsze, że koniec. 
Proszę proszę, są nawet nowe windy i zobaczenia, ho ho ho! 
Ho ho ho! podchwytują Iwonek z Grochem.
Swoją drogą ciekawe, czy otworzą dwie kolejne remontowane stacje. Rożjer i Szumana. Mają być gotowe na wiosnę, przypominam sobie. Tylko czy zdążą?
Oj, jęczy Ana.
Oj, jęczą Groch z Iwonkiem.
Oj, słyszę jęk Brukseni. Bo prawo sobie, a sztuka sobie.

Thursday 25 February 2016

(400) gps

Dziki pies? Jaki dzik pies, mamusiu? dopytuje od rana ciekawski Iwonek, od kiedy wiemy już, co to zablokowało nam nasze tramwaje na Albercie.
Nie dziki pies, tylko dżipies. 
Co to dżipies? chcę wiedzieć ja z kolei. Aaaa...giepees!
Ale jak on zablokował ten pies on nasze tramwaje?
Nie on, tylko samochód jednego pana, co to wjechał sobie do tunelu.
Jak to, dziwimy się zgodnie z Iwonkiem. Auto po torach jechało?
Owszem, tak i mianowicie. Lantrower wielki. 
Ale jak on tam wjechał mamusiu? Rower ten? To chyba ciężko, co?
Ciężko synku, ale dla chcącego nic trudnego. Szczególnie jak nie kieruje się rozumem, tylko dzikim psem.
A ten dziki pies był w aucie?
To takie coś w w aucie lub telefonie, tak. System taki.
I ten pan patrzył na niego, a nie na drogę?
Tak synku.
A po co?
Nie po co, tylko dlaczego. A może i po co. Dobre pytanie.
Bo zgłupiał chwilowo? zgaduje Roman.
Chyba nie chwilowo, tylko całkiem porządnie, prycha Ana. Wyobrażacie sobie, jak trzeba zgłupieć, by na Berkendalu zrozumieć, że jechać na lewo oznacza wjechać na przystanek i dalej sunąć torami? I więcej - nie zorientować się w ogóle, tylko dojechać nie tylko do Alberta, nie tylko do Horty, nie tylko do Portdezal, ale do samych Midów?
No tak, to faktycznie trochę daleko mu się pojechało. Hmm.
Dwa kilometry!
Ale miał szczęście ten rower, mówi Roman.
Że co niby?
No że nie napotkał na swojej drodze rozpędzonego tramwaju! Bo one jeżdżą bardzo często i bardzo szybko. Do tego tam jest z góry na pazury. Mogło się fatalnie skończyć.
A jak się skończyło mamusiu?
Przyjazdem policji i chyba panów z dźwigiem. Jakoś trzeba było to auto wyciągnąć na powierzchnię.
Wiecie, co jest najśmieszniejsze w tym zdarzeniu? Że pan lantrower uznał, że ma rację i odmawiał wysiadki z samochodu. Do tego był trzeźwy.
Ale chyba nie całkiem.
Może fakt, bo tu widzę, że teraz się wstydzi swych czynów.
Widać otrzeźwiał pod wpływem wiadomości, że przez dwa tygodnie nie będzie miał prawa jazdy, prycha znów Ana.
A tramwaje?
Jeżdżą. Już.
I nic nie blokuje, chce wiedzieć Iwonek.
Nic.
No to dobrze mamusiu, bo ja chcę jechać do muzeum tramwajów! Tramwajem z dzikim psem.

Wednesday 24 February 2016

(399) fabryka psów

Kurczę, spóźniłam się! Mogłabym zakrzyknąć, gdyby to chodziło o kurczę jakieś, tymczasem wcale i bynajmniej nie, bo gdzie pies, a gdzie wydra. 
Gdzie wydra to nie wiem, uśmiecha się Ana Martin, ale pies to ostatnio w kreszu. Zwanym fabryką. Po staropolsku można by zaryzykować nawet stwierdzenie: faktoria.
O tym właśnie mówię przecież, ludzkim językiem, a nie psim. Że tam to się spóźniłam. Bo daleko. W Braine l'Alleud, co za nazwa, trzymajcie mnie, ledwo przeliterowałam. 
Dni otwarte mieli. Tak, w tej to fabryce dogów. Dogs' factory, macie z francuska.
To nie z francuska Ksenio, tylko z angielska. Fabryka dogów. I to nie gorących. Nie hot, co by było ot po francusku.
Serio, fabryka psów? A z czego oni tam robią, te pieski? włącza się Iwonek.
Nie robią, tylko urabiają co najwyżej na podobieństwo innych, wtrąca z przekąsem Roman. To nie fabryka piesków, tylko żłobek dla piesków, synku.
Żłobek? serio? nie wierzy Iwonek.
Ja też nie wierzyłam, więc chciałam na dni otwarte trafić, ale żem datę przegapiła.
Ksenia gapa, woła Iwonek. Ale my pieska nie mamy wcale, przypomina sobie nagle.
Właśnie, że mamy, ale tylko przez tydzień. 
To damy go do tego żłobka pieska tego?
Nie, u nas będzie.
A ja chcę zobaczyć żłobek ten!
My też chcemy w sumie. To dopiero musi być dziwny widok, co?
Co mianowicie?
Sala pełna psów, które spędzają dzień pod dachem, by nie ubrudzić sobie łap w deszczowy dzień. Tak tu piszą w reklamie.
Co? uszom nie wierzę. To psy już nie wychodzą na złą pogodę? 
Na pogodę pod psem czyly?
Nad psem deszcz, pod psem błoto, nie wszyscy chcą to widzieć na skórze w furze, rymuje Roman. Wolą zapłacić za pobyt psa w żłobku.
Ale co one robią w tym żłobku pieski te, domaga się wyjaśnień Iwonek.
Socjalizują, sylabizuję. A może socjalizuję, bo kto to wie.
Socjalizują się, jeśli już, uściśla Ana. Czyli uczą życia przez grę i zabawę. 
Ale po co, dziwi się Iwonek. To one nie umio się bawić, pieski te?
Umieją, synku mówi się. Umieją, pewnie umieją się bawić same z siebie, ale niektórzy ludzie myślą, że jak się komuś zapłaci, to zdziała cuda niewidy. Dlatego są gotowi zapłacić 8 ojro za godzinę, by pies zsocjalizował się z innymi psami. 
To w parku nie może? dziwię się.
Takie czasy, takie psy, takie żłobki. Szkoda, żeśmy się zagapili i nie dojechali na te dni otwarte. Zawsze się czegoś można nauczyć pożytecznego o czasach i psach. 
I ludziach przede wszystkim.

Tuesday 23 February 2016

(398) blitz

Blic. Niby nic, a jednak blic na całego narobił kłopotów. Jak jakiś blickrig zupełnie, choć czasy nie te, nie ten język, nie ten kraj, nie Sanżil nawet. Za to Zawentem, Flandria i Rumuni - jak najbardziej. A konkretnie - jeden rumuński blic na lotnisku belż nasjonal. Blic pies. Emigrant. Pudel.
Co to blic, mamusiu;Iwonek widać nie miał historii w ekolu. 
Blic? Blitz w pisowni Ksenio - błyskawica.
Po naszemu tu? douczam się.
Nie, gdzież tam, krzywi się Ana. To z niemiecka.
To po niebiesku, Ksenio przecież, no Ksenio, potwierdza Iwonek. Blic to po niebiesku pubel, tak tatusiu?
Nie synku. Blic to imię jednego rumuńskiego pieska, pamiętasz? Tatuś ci o nim opowiadał.
Tatusiu, to ten pubel, co uciekł panu bagażowi z bagażu?
Tak Iwonku, ten pudel, co uciekł panom bagażowym z luku bagażowego, bo przypadkiem otworzyli klatkę.
I ten, co biegał?
Tak, Blitz to piesek, co przyleciał z Rumunii, a potem uciekł na lotnisku Zaventem i błąkał się kilka dni po okolicy. I cała Belgia go szukała, a Flandria to już na pewno.
Serio, pytam?
Serio. 
A po co ten piesek Rumun biegał on na lotnisku? 
Właśnie, w czym mogło mu tu być lepiej niż w Rumunii? 
Po co on leciał piesek ten w ogóle i wogle?
Państwo jego się przeprowadzali. Jego pan pracuje z naszym tatusiem, no i cała rodzina wsiadła po raz pierwszy do samolotu. Pudel wsiadł do klatki, klatka wjechała do bagażnika. W Rumunii. 
Dziwili się nawet rodzinnie, że nie muszą tym irlandzkim samolotem lecieć, bo wydawało im się, że tylko taki zagraniczny u nich lata, ale okazało się, że jednak nie, rumuński też niejaki, i wszyscy razem, w tym pies Blitz, mogą sobie aligancko lecieć na nasjonala. 
A tam co, na nasjonalu.
A tam chwila nieuwagi, otworzona klatka, i tyle go widzieli.
Kogo?
Pudla. O wdzięcznej nazwie Blitz, a kogo, niecierpliwi się Ana.
I co było dalej?
Dalej było wielkie szukanie. Zakrojone na szeroką skalę międzynarodową i międzyregionalną. Mianowicie piesek znał tylko rumuński. Lotnisko jest we Flandrii. Pan Rumun, właściciel pudla, zna głównie angielski. A na dodatek - nikt nie wie, co się stało, kiedy czmychnął i w jakim kierunku.
I co?
I udało się! 
Znalazł się? Serio? mamusiu, znalazł się ten pubel Blitz, klaszcze w rączki przejęty Iwonek, a Groch cały rozpromienia. Nikt go do kosza nie wyrzucił wcale!
Pudel synku, pudel.
Tak, mamusiu, pubel. Wiesz mamusiu, jedna miła pani go znalazła, bo ten pan, co z tatusiem pracuje, porozwieszał kartki na samolotach i ona przeczytała. I zawołała publa tego. I on przyszedł i zjadł jedzonko i wypił wodę z butelki i już.
I już, faktycznie.
Cuda się zdarzają widać. I to błyskawiczne. Także na poziomie międzynarodowym.

Monday 22 February 2016

(397) 20 dni

20 dni. 20 dni, które wstrząsnęły Belgią. Zobaczycie, kiedyś tak będą o nich pisać w historii. O tym listopadzie, co to tym razem nie był straszny dla Polaków tylko, w tym z Sanżila i okoliczności, lecz także lebelż. Salamalejkum, by się nie powtórzyło.
W Brukseni całej.
Na Molenbeku, podpowiada Ana Martin.
Ana, nie myl mi, unoszę się z wyższością. Ana, to nie Molenbek wcale. Już mamy nowy Molenbek. O nazwie Skarbek.
Skarbek? to tam gdzie jedzie tramwaj 92, mój ulubiony, raduje się Iwonek.
A co tam na tym Skarbku się wydarzyło?
Wydarzało nawet. 20 dni, przypominam. Przed 20 nocy i dni mieszkał tam sobie spokojnie nasz salamalejkum, a my w tym czasie wszyscy go szukaliśmy.
Tatusiu, dziwi się Iwonek, ja też szukałem?
Może prawie wszyscy. 
Źle do tego. 
Nie tam, gdzie było gorąco, tatusiu?
Właśnie, dobry przykład. Tam, gdzie było zimno. na zimnym Molenbeku, a gorący był Skarbek.
Tak, a skąd to teraz nagle wiadomo?
Ano stąd, że wreszcie wypłynęło na światło dzienne, że podczas gdy wszyscy myśleli, że salamalejkum nasze już wojuje w świecie - on sobie siedział spokojnie dość chyba, skoro aż 20 dni i nocy, na 3. piętrze na Skarbku.
No co wy, dziwię się.
Tak, nawet adres podali. Numer: 86. Ulica: Henri Berge. Z akcentem.
Ale już tam nie mieszka, upewniam się? 
Na pewno nie, uspokoja mnie Roman. Chyba że wrócił. Najciemniej pod latarnią w końcu.
Oj.
Nie bój się Ksenio! Salam dał nogę wraz z kompanami w grudniu, gdy okazało się, że polis jednak nie całkowicie głupia i na Skarbku będzie obława. To wzięli się i zwinęli.
Gdzie są teraz?
A kto to wie. 
Ale nie u nas na Sanżilu?
Może, może, dlaczego nie.
Dlaczego nie? Dlatego nie! Nie mam zamiaru brać w tym udziału, w tej wojnie jakiejś.
Nikt nie ma. I wszyscy muszą. Patrzcie, jakie zdjęcie wygrało światowy konkurs na zdjęcie roku. Co tu więcej powiedzieć, niż zapłakać. Jeszcze wiele dni minie, i nocy, zanim się to uspokoi. Na Molenbeku, Skarbku i wszędzie.

Thursday 18 February 2016

(396) eksyt

Wszyscy o jakimś eksycie gadają. Eksyt eksit ssss, wszędzie normalnie, w tiwi jak nie papież z politykiem u jego stóp, to od razu jakiś jeden z drugim w garniturze wyskakuje i z angielska o jakimś eksycie się eksytuje, aż mu włos zażelowany na drugą stronę czaszki przelatuje. Na polski potem niby tłumaczą, ale też nie idzie zrozumieć ni słowa. Wyjścia nie ma.
I komisja wysoka u Romana też eksytuje. Eksit eksyt pogania syt pssst. Sytuacja bez wyjścia, trzeba przez to przejść. Albo wyjść.
Po angielsku na przykład. Tak podobno wychodzą niektórzy. Albo niektórym tak wychodzi. Jak Lebelż na wieś.
A co to Ksenia tak w politykę poszłaś, eksytuje się Ana Martin. Ekscytuje, moja Ksenio, ale też mnie to niespecjalnie obchodzi, bo będzie co będzie, i my tu na Sanżilu niestety żadnego wpływu na to nie mamy, nawet ci na wysokiej komisji niewielki. Żyć trzeba.
A żyje się u nas w okolicznościach nie najgorzej. Ludu przybywa. W Brukseni znaczy się.
Skąd wiesz? ekscytuje się Roman.
Z gazety. Z badania, dokładniej mówiąc, nad wędrówkami ludu po Belgii. Okazuje się, że dzieje się. Jedni wchodzą, drudzy wychodzą. Na wieś.
Serio? Serio. Przeszło 55 tysięcy Brukseńczyków postanowiło zamieszkać na wsi. Ciągnie ich do natury.
Ale innych widzę ciągnie od natury. Bo kto przyjechał na ten Molenbek, że ludności więcej o 34%? podglądam w gazecie. Ostatnio media nadawały raczej o pojedynczych takich, co to z Molenbeka nawiali, i to tak skutecznie, że nikt ich znaleźć nie może
Ha, na pewno nie uciekinierzy ze wsi. Walońskiej czy flamandzkiej, bo co do marokańskiej - to już pewna nie jestem.
E tam Ana. Lud się rozmnaża, to i 34% w rok przybyć by mogło, a nie w 14 lat. To nie tak dużo, obserwując rodziny w klasie Iwonka.
Fakt. A u nas jak?
Stabilnie. Ani w jedną, ani w drugą stronę. Nie to, co takie Szarlerła, gdzie wyraźnie ubyło, starzy górnicy wymierają, a nowych brak. Albo takie Watermal, też na 0,4 minusa. U nas tylko hipsterki przybyło. Na oko.
Ogólnie eksyt na wieś to nie powód do ekscytacji, demograficznej przynajmniej. Bo do Brukseni przybyło jeszcze więcej osób. 29% na plusie w emigracji, to naprawdę nie pachnie ani eksodusem, ani eksytem. Co najwyżej kłopotami z zapisami do kresza. Ale to już szszszszsz.

Wednesday 17 February 2016

(395) afera

Wreszcie jest! Porządna afera. taka, o której można pisać miesiącami, latami oraz w sezonie ogórkowym. Pomyśleć, że szukałam jej na Sanżilu i w okolicznościach, a ona tymczasem hyc!, jak nie wyskoczy zza rogu w Seraing-Neupre z akcentem, że tez pozwolę sobie przeliterować bez akcentu. Kto to by pomyślał, że jeden zaginiony karabin sprawi, i S-N, że sobie pozwolę na taki domyślny skrót, trafi do mejnstrimu medialno-światowego.
A jeszcze dwa tygodnie temu o S-N nikt nie słyszał. Na szczęście mają tam jednak taką jedną policjantkę, która ma taką jedną córkę. Lat 15.
Ile to mamusiu? liczy Iwonek. Dużo? o tyle?
Nie, więcej, 3 ręce całe.
Dużo, cieszy się Iwonek.
Więc mamy córkę. Córka w wieku takim, że żyć się chce, więc jest i chłopak. Każdej wolno, i każdemu też, w naszych okolicznościach nie ma dyskryminacji, co najwyżej KOD z demokracją. 
Więc mamy chłopaka. Nieletniego. Który chwilowo wprowadził się do dziewczyny, jej mamy policjantki oraz nowego partnera mamy, także policjanta.
Mamy więc osoby dramatu, podlicza Roman. Ile osób, niepokoi się Iwonek. O tyle?
Tyle synku, zgadza się.
Nie zgadza wcale. Bo na scenę wkracza jeśli kolega chłopaka. Tym razem pełnoletni. Każdej i każdemu wolno mieć kolegów, no co, demokracja z KODem.
To i tak nie wszystko, co byli w domu. Uściślę: legalnie - wszyscy. Nielegalnie - obrazka dopełnia karabin. O nazwie Glock. Co czyta sie glok.
Serio gloki po domach trzymają? Fju fju, fjufjuje Roman, jakby to naprawdę coś wielkiego było, taki glok w domu.
Bo to jest coś wielkiego w sumie, szczególnie, jak chcieć to dobrze ukryć. Przed letnimi i nieletnimi.
Uściślę: legalny lub nielegalny, tego nie ustalono.
Niewiele to zmienia. Legalny czy nie: zniknął. 
Jak to?
Ano tak. Policjanta wstaje ci ona, ubiera się, chce przypiąć broń - a broni njet. Szuka szuka i nic. Woła córkę, a córka nie wie, gdzie chłopak. Policjanta daje córce dwie godziny. Córka wraca z glokiem.
Czyli wszystko okej?
Wraca z glokiem, ale bez pięciu naboi. 
Ups, upsuje Roman. A one gdzie.
W tym cały szkopuł. Podobno w S-N, patrz w górę, kto nie pamięta, co to i gdzie to, nie zanotowano żadnych przestępstw z tymi to nabojami. Pełnoletni i letni tłumaczą, ze poszli sobie postrzelać do lasu.
Jak to chłopcy na wojnie, z politowaniem lituje się Ana.
Z tym, że to czasy pokoju i wybuchła afera. Kto dlaczego nie dopilnował i co robić. Kogo zawiesić, kogo przesłuchać, kto poleci.
Czapki z policyjnych głów polecą, to pewne.
Dezorganizacja zupełna. S-N żyje aferą. Która w międzyczasie zaczyna interesować i Sanżil i okoliczności. Ku wielkiemu zdziwieniu rzecznika policji w S-N. Jego zdaniem, nie ma powodu, by zwykły obywatel interesował się wewnętrzną sprawą z posterunku.

Tuesday 16 February 2016

(394) pica

Pica. Włoskie chyba - a jednak znane i lebelż. To jedno z pierwszych słów, jakie usłyszałam na Sanżilu, jakem tylko przestąpiła próg Any Martin. Pice były wszędzie i we wszystkich kolorach. Są wszędzie dotąd, poprawia nielubiący bałaganu Roman, ale co robić, skoro Ana lubi.
Fakt. Margerity, parmidziary, proszuty, kłatro różne. Do dziś nie wiem, jak się nazywają właściwie, o pisowni nie wspomnę. Nie mam głowy do języków.
Wśród pic - picajolo. Nie, nie pajac żaden, tylko najmniejszy picajolo świata w postaci Iwonka, wówczas niespełna 2-letni. Król pic i na picach. Z wielką łyżką w niewielkiej dłoni.
Nie dłoni, Ksenio, protestuje Iwonek, w ręce Ksenio.
A teraz nie jestem mniejszy, bo Groch tez już trochę umie pice robić, chwali ze znawstwem brata Iwonek. Trochę umie, a dużo nie, ale to nie szkodzi, nie martw się mamo.
I tak to upływa czas z picami. na udawanym jedzeniu pic.
Ale czasami jemy taką prawdziwą. margerita się nazywa Ksenio, przypomina Iwonek. Pamiętasz, Ksenio?
Pan picajolo duży daje na nią sanmarcano, oliwę, mocarelę i bazylię. Do pieca - i gotowe!
A keczup, podpuszczam go? Bo to było pierwsze, o co na mnie nakrzyczał Iwonek. Że babcia daje keczup, a keczupu się nie daje, tylko pomidory sanmarcano. To są sanmarcano, proszę bardzo.
Ksenio, a jak się nazywa ta picerja,a gdzie byliśmy z mamusią jutro?
Botega coś tam? Koło więzenia?
Bottega. Della pizza. W pisowni wygląda wprost przepięknie.
Przepięknie tam jest! A jak przepysznie. Mamusiu, to tam byliśmy jutro?
Wczoraj synku, tak. Co to było za wyjście!
Założę się bowiem, że nasza bottega della pizza jest już w jakichś azjatyckich przewodnikach. Ląłyplanet przykładowo.
Co?
To takie książki opisujące fajne rzeczy dla ludzi bez małych dzieci, tłumaczy Ana. Choć te osoby nie wyglądały akurat na podróżujących z plecakiem, tylko wytworną walizą.
Ale skąd inaczej byliby tam tacy eleganccy turyści?
Taka scena:wchodzimy w czy osoby: Ana. Ksenia. Iwonek. Plus wózek, bo jest przebiegły rodzicielski plan, by Iwoncio zasnęło w drodze powrotnej, najedzony jak niedźwiedź na zimę.
Wyobraźcie sobie i usłyszcie: amerykański rap na pół regulatora. Temperatura około 30 stopni. Telefon się urywa, stoi kolejka po pizze na wynos. Trochę lokalnych hipstero-włochów pije wino, choć 30 stopni, powtarzam.
Wkoło biega czworo sardynsko-kalabryjskich nastolatków. Zdaniem Any oczywiście, ja to nie wiem. Próbują to ogarnąć z włoska i czasami nawet z francuska.
Rządzi nasz znajomy Józek, z włoska dżjuzep. Albo dź, zależy, jak Anie wyjdzie. Naraz odbiera, zamawia, przynosi, donosi.
Wszystkie stoły zajęte. Ale Ana jest matką i ma plan. Rusza do ataku
Dżjuzep: ciał ciał - ciao ciao - Ana. Ana: ciao ciao. Czy ciał czał. Tradycyjne komestaj dorzucają. Bene-bene.
Ana: widzę, że wszystko zajęte.
Dźjuzep: nie ma szans Ana, nie ma szans. Wije się cały.
Ana: ale nie dało się zarezerwować.
On: wiem, ale nie ma szans.
Ana: musisz! Mama lamamma przyjechała do ciebie na picę, musisz daą nam dwie margerity.
Dźjuzep: za chwile wpada 20 gości. Ana, wierz mi
Ana: Wierzę, ale nie wierzę też! dawaj 2 margerity, my tylko na 10 minut.
Iwonek: dawaj.
Nie wiem, czy wiecie, jak to się skończyło, ale picę zjadłyśmy. Ana jeszcze dostała darmową kawę jako przeprosiny. Ana potrafi!
Ksenia, to matka potrafi.
Ale gdzie ci turyści, pyta Roman, który z nami nie był, bo był turystą gdzie indziej.
Proszę bardzo, oto finał.
Na to wszystko patrzy 4 wyfiokowanych Chińczyków albo coś około tego  - we włoskich okularach. Zamawiają kolejne pice, każde bierze po kawałku  jak w picahat nie przymierzając, porównują z tekstem i zdjęciem w ląłyplanet czy atlasie. Smakują. Potwierdzają, kiwają i kręcą głowami.

I to najlepsze, że oni w jakichś futrach, prosto od fryzjera, obsługa w podkoszulkach, Ana w dresie. Tu chaos, a oni z miny pewni, że są w jakimś topowo-luksusowym miejscu. Piękne!
Tymczasem ja im pod nogi złożoną spacerówkę ładuję, kończy zadowolona Ana. Będą mieli u siebie o czym opowiadać przynajmniej!

Monday 15 February 2016

(393) maskuliniści

Tego to naprawdę najstarsi górale by nie przewidzieli. Maskuliniści w ataku. Kto to taki? Zamaskowany kto? Ha, nie wiecie. Też miałam trudności. Na szczęście w naszym sanżilowskim domu na ef, gdzie feminista femnisitkę pogania, szybko wyjaśniliśmy sobie, o co chodzi. I uznaliśmy za Aną Martin, że o to właśnie nam nie chodzi. O ten maskulinizm właśnie. 
Że też w ogóle się o tym mówi! W cichości ducha myślałam, że jeszcze nie wszędzie zapanował feminizm, a tu nagle okazało się, że na Sanżilu i w okolicznościach jesteśmy już o krok dlaej. I nie chodzi o żadnego posta, internetowego onlajn z fejsa czy bloga, czy nawet postfeminizm czy inny postmodernizm, jak to się słyszy. I nie o to, że w modzie jest nieopopieranie równości czy kobiet. Taką modę to Polacy A b  C akurat doskonale znają i od lat praktykują. Chodzi bardziej o to, że teraz, by zaistenić, trzeba wręcz chodzić na manifestacje z samymi prawdizwymi mężczyznami. A tacy przecież się dawno skończyli. 
Zanim się zaczęli, uzupełnia Ana Martin. Oczywiści naszego Romana to nie tyczy się wcale a wcale, mimo że z Tyczynem ma wiele wspólnego. 
No właśnie, jak prawdziwy polski mężczyzna pójdę sobie na manifestację maskulinistów. Kiedy to? 
Spóźniłeś się, chłopie. Miała być w sobotę, ale się nie odbyła.
Bo co, nie znaleźli prawdziwych mężczyn-uczestników?
Nie, tych by pewnie naszło aż zbyt wielu, w końcu na samozadowoleniu tym niby-prawdziwym akurat nie zbywa. Manifestację wstrzymano po sprawdzeniu, pod jakimi hasłami miałaby się odbywać. 
Czyly?
Czyly po kolei: mizoginizm, homofobia, gwałty są okej.
Oj, jęczę. To ostatnie rozumiem i potępiam, ale dwa pierwsze to za trudne do pomieszczenia w jedne głowie, jak na tydzień chorób, gastro, zapaleń ucha, spojówek i takich tam.
Nienawiść do kobiet i gejów.
Czyly nie rozumiem, ci maskuliniści, niby-prawdziwi mężczyźni, to zwykłe chamy? Mężczyźni, co nienawidzą kobiet?
Tak.
A skąd się oni nagle wzięli u nas na Sanżilu, gdzie dotąd rządziła pokojowa hipsterka? Co to jednym lub jedną late da się udobruchać?
Z Kanady częściowo, częściowo z braku poważniejszych zmartwień. Reszta to kompleksy. pana blogera jednego, co sobie tę manifestację na całym świecie zaplanował.
Zaplanował, i na tym się skończyło, doczytuje Ana. W Kanadzie mu zabronili siać mowy nienawiści. W Brukseni nawet tak daleko nie zaszedł, bo w swojej męskiej dumie zapomniał zgłosić manifestację do komuny i na Ikselu nic o niej nie wiedzieli. Co nie zaszkodziło, że o niej pisali.
Najśmieszniejsze, że odbyła się prawdopodobnie kontrmanifestacja.
Czyly jaka?
Czyli protest przeciw maskulinizmowi.
Czyli profeminizm w natarciu?
Tak jakby. 
Czyly po staremu?
Tak jakby. Sanżil za feminizmem, Polska A B i C przeciw.
Wiele hałasu o nic.

Thursday 4 February 2016

(392) rodzina

Rodzina. Najpiękniejsza oczywiście na zdjęciu, i to starym, bo oglądanym na papierze. Miiardów rodzin kursujący po internecie wte i wewte onlajn nawet nie liczę, nikt ich nie patrzy, jak mawia Iwonek, to i nikt nie podziwia.
Ale okazuje się, że na Sanżilu i w okolicznościach, a konkretnie w samej samiuteńkiej Brukseni, lud nie chce być sam samiuteńki i rodzina zanotowała wzrost. Konkretnie: rodzaj mieszkania nie w pojedynkę. Konkretniej: niekoniecznie jest to rodzina. Jeszcze konkretniej: różne są tego przyczyny. Wreszcie najkonkretniej: to nie tyle chęć łączenia się w pary, co pieniądze.
Bo jak mawiała babka Any Martin, co widać ze słów, które zacytuję niniejszym -  osoba światła i światowa jakby nie było: jak nie wiadomo o co chodzi, to zawsze chodzi o pieniądze.
I chodzi o pieniądze? zagaduje Roman.
A jakże. 
Chyba raczej o ich brak, mruczy Ana Martin.
Po co mamusiu, chce wiedzieć Iwonek.
Dlaczego synku, poprawia z automatu Ana Martin. 
Dlatego, że ludzie mieszkają razem, bo nie mają pieniędzy. A tak jest taniej.
No tak, ale tylko z jednej strony, tłumaczy nam Ana, osoba światła i światowa, jakby nie było. Owszem, tak jest taniej, bo małe mieszkania są najdroższe i wcale ich tak dużo po Brukseni nie ma, wbrew pozorom. Ale mieszkanie z kimś - przede wszystkim oznacza bezpieczeństwo. Emocjonalne. Mianowicie: masz kogoś przy boku, nie mając go lub jej jednocześnie. W każdej chwili można się wymiksować i wyprowadzić, bez rozwodów, łez, pakowania waliz. Było - i nie jest. 
Nie pisze się w rejestr, uzupełnia zadowolony Iwonek.
Ana, ale to nie tak, że się wtrącę, wtrąca się równie światły i światowy Roman, chociaż co ja mówię, nikt Anie u nas w domu nie dorówna, a gdzieżby tam: rośnie liczba rodzin, bo rośnie liczba prawdziwych rodzin. Takich z mamą, tatą i dziećmi.
Oraz Ksenią, uzupełnia Iwonek.
Czasami i Ksenią, owszem. Ale głównie chodzi o dzieci, których w Brukseni rodzi się coraz więcej. A najwięcej - w rodzinach, gdzie co najmniej jedno z rodziców ma obywatelstwo innego kraju. 
Czyly jak naszej, odkrywam.
Brawo.
Brawo Ksenia, biją brawo Iwonek z Grochem.
By podać konkretne liczby: w 2015 r. w regionie brukselskim, czyly w Brukseni, na Sanżilu i tym podobnych, naliczono 290 tys. rodzin złożonych z więcej niż jednej osoby, co daje 54 %. Co oznacza wzrost o 5% od 2001 r. Do tego, kiedyś brukseńska rodzina liczyła średnio 2,01 osoby czy osób, a teraz już 2,14. 
Czyly urosło, kiwam głową.
Zmalało natomiast w Walonii i we Flandrii, no ale że ich tam się i tak więcej zwykle w jednej chałupie gnieździło, mianowicie 2,37, to spadek to 2,30 i tak oznacza, że o głowę wyprzedzają Bruksenię.
Głowę dosłownie, potakuje głową brukseńską, nie walońsko-flamakową jakąś, Ana Martin. Prosto z sanżilowskiej rodziny. Będzie nas więcej. Tych głów i główek.

Wednesday 3 February 2016

(391) prawda

Prawda jest tylko jedna, wygłasza prawdę taką Ana Martin, gdy Iwonek coś zbroi. Choć w oczy kole. Drzazgą w oku staje. W oku cyklonu obecnie, dodaje tajemniczo.
Komisyjny Roman staje murem za prawdą też. Iwonek kiwa głową, że i on.
I Rita tak robi, i inne matki oraz ojce. I wielu znajomych na Sanżilu murem za prawdą. Wszelkiego rodzaju, w tym gramatycznego.
Ale co, jeśli prawdy nie ma? Jeśli zniknie, jak w spektaklu? wpada na świetny pomysł Iwonek. Ja ją zniknę!
Zamieciesz na przykład? uśmiecham się.
Pozamiatać, mamusiu? dopytuje Iwonek.
Nie trzeba synku. Już to niestety za Ciebie zrobili. Choć właściwie nie za ciebie, bo ty byś prawdy pewnie nie usuwał.
Kto mamusiu? ci panowie z brodami, co ich łapią panowie milicjanci? co mają czarne kręcone włosy jak chłopczyki z mojej szkoły numero trła?
Nie, nie ci. inni. Co niestety niewiele rozumu mają pod swoimi włosami. Z Polski są, a nie z Sanżila z twojej szkoły. A do tego inni ich słuchają.
I gdzie jest teraz prawda? Iwonek, jak widać, jest nieustępliwy.
W Brukseni, co Roman?
Oficjalnie jeszcze w Brukseni, przypuszczam. Owszem. Ale już niedługo.
Czyli Sanżil nadal bezpieczny, oddycham z ulgą.
A gdzie ona sobie pójdzie potem, ta prawda? bada Iwonek.
Hmm, synku, dobre pytanie.
A może poleci samolotem, marzy się Iwonkowi.
Kto wie, kto wie, zastanawia się na głos Ana. Bardzo prawdopodobne. W nieznanym kierunku.
Ciekawe dokąd, dodaje Iwonek.
Bardzo ciekawe, potakuje Roman.
A po co ona leci od nas? Iwonek nie ustępuje. Ta prawda ona?
Bo ktoś w Polsce A B I C nie chce znać prawdy.
Ale po co? dziwi się Iwonek.
Dlaczego synku, poprawia Ana z automatu. 

Bardzo dobre pytanie, chwali pierworodnego Roman. Na które nie ma odpowiedzi, uzupełnia wypowiedź Ana.
Choć powinna być. Jedna jedyna przynajmniej. Jak ta prawda, co jej tu nam ubyło jakby. Szkoda wielka dla Sanżila i okoliczności.


Tuesday 2 February 2016

(390) kody

Koty, kotki, kodki, kody - tylko o tym ostatnio, i to bynajmniej przynajmniej z powodu zbliżającej się wiosny, ale wręcz oddalającej się - idziemy raczej w stronę zimy, albo i zmarzliny - czarnowidzi niejedna z polsko-sanżilowsko-unijnych osób. Fejs też tylko tym żyje, przyjaźnie zrywa się na bieżąco, zawiązuje sojusze, lata na demonstracje. Ech, demonstracje i demokracje, na co to nam przyszło, wzdycha Ana Martin. I to zagranicą. Na Sanżilu wręcz.
Bronimy bronimy orła i orzełka, tak to widzę ja. tak, tego samego, co to gom w ostatnią środę znów na szklanicach dostrzegła. I dumnie na sztorc nadal, mimo że nie-wiosna, a zima polityczna, lodowa zmarzlina, też go dotyczy, a może nawet bardziej niż mnie.
Bo mimo wysokich temperatur wewnątrz (polska norma wszak stopni 22 lub wręcz 23, czy, wynosi) i na zewnątrz (bardzo wysokie temperatury jak na tę porę roku, podkreślają pogodowi mędrcy i bajarze w tiwi i mediach ogółem, chórem) - to taki orzeł niedługo już chyba postoi słupka. A już na pewno nie z dumy w ambasadzie, bo gdzieżbym te szklanice dostrzegła, jak nie tam, tak, wiem, że też bywacie, ale może nie zauważacie, więc przypominam. Bo kotki kodki i kody postępowania oraz demokracji - kogóż one by bardziej niby miały dotyczyć, niż tych, co w dypolmatce robią.
W dyplomacji, Ksenio, poprawia Ana Martin. Fakt, biedacy. Orła cień się na nich położy, że tak można by poetycko zacytować, gdyby tylko ten czy ta, co ten cień rzuci, orłem był lub była.
Na pewno nie w naszym rozumieniu orła. Lub orlicy ewentualnie.
Orła, Roman, to na pewno mężczyzna będzie. Frakcje niedemokracja głównie takich dopuszcza. Przypadki męskie i beznadziejne.
Ale o czym wy mówicie, wogle i w ogóle, bo już nie daję rady.
Jak to o czym? o zmianach.
Gdzie? w tzw. kraju czy na Sanżilu i w okolicznościach?
Jedno pociąga niestety za sobą drugie. Kod za kodem. Ambasador za mnistrem itepe itede.
Słowem, co?
Słowem - kończy się era fajnego ambasadorowania na ef.
Jak to? nie rozumiem.
No tak, za pół roku nastąpi wymiana ambasadora na Sanżilu i w okolicznościach, a to, co nastanie, z pewnością nie będzie miało wiele wspólnego z kobietami na ef oraz kongresem pod literą ef.
Ale jak to? nie rozumiem dalej - po tak świetnym wieczorze w ambasadzie z orzełkiem na szklanicach?
Ano tak. To pewnie niestety jeden z ostatnich tak bombowych wieczorów, gdzie więcej kobiet i mężczyzn na ef niż kurzu na podłodze.
Jezusie, naprawdę? Ale tacy mili przecież, ona i on zapewne, choć go nie znam, w sensie ta pani, co tam rządzi budynkiem. I mądrzy i światowi. On zapewne równie jak ona, choć się nie znam.
To im akurat nie pomoże, wieszczy Ana. Nowi im tylko zazdrościć będą, że tak popularni na Sanżilu i okolicznościach, i tym bardziej robić wszystko, by pamięć dobra nie została. Tak się już dzieje w tzw. tym kraju, to czemu tu miałoby być inaczej, smutno kończy Ana.


Monday 1 February 2016

(389) zebry

Ładne mi zo-o, krzyczy Roman, oglądając polityków z Sanżila i okoliczności. Polskie to ono nie jest, ale belgijskie niedaleko pada od jabłoni i oto mamy awanturę na całego, twierdzi Ana Martin. Z lokalnego zoło, jak mawia Iwonek. A poszło o zebry, twierdzę jak z kolei.
Niewinne ci one podobno, choć prawda jest albo czarna, albo biała, przypominam i wypominam tym, co byli zapomnieli, w Polsce A B i C oraz naszych okolicznościach tu. Stąd pewnie te hałasy polityczne.
Zaraz zaraz Ksenia, o jakich zebrach rozprawiasz.
O tych politycznych, od Jana Żambona, co oznacza po naszemu tu szynkę, a po tamtejszemu w  Flamandii wcale nie, bo nic w sumie, ale kogo to. Jambona, tam jot to jot, poprawia machinalnie Ana Martin. O Jana Szynkę jednym słowem i jego działania na zebrach.
Ale co on im uczynił? Albo one mu ewentualnie? Ubodły? Bość nie mają czym, a to słowo niezłe, swoją drogą. To czym mu zaszły za skórę, biedaczki?
Toż to nie zebry, tylko Zebruge, odkrywa Roman. Miasto takie nadmorskie.
Chodzi ci o Zebrihe, poprawia automatycznie Ana Martin, wykrzywiając usta na to u lub i, że aż klawiatura tego nie ujmie.
Ano. To o nie ta cała awantura, a nie żadne zebry. A konkretnie: o samozwańcze obozy uchodźców na wydmach. Ich usuwanie. Twardą łapą policyjną.
To ja już nic nie łapię, rozkładam bezradnie swe łapy.
Sprawa jest baaardzo polityczna, międzynarodowa, światowa, a nawet ponadczasowa. Ostatnio temat jakby opadł, ale wciąż jest: uchodźcy, wyjaśnia Ana Martin. Słyszałam o tej operacji policji. 
W piątek ostatni była ci się rozpoczęła, w piątek o piętnastej. Punkt zapewne, znając Flamandów. Na rozkaz Jana Szynki policja przystąpiła do likwidacji obozu uchodźców. Na dobre. Konkretnego usuwania, bo namioty składają i na co dzień.
I co się dzieje z tymi, co w namiotach?
O to jakby lebelż się ostatnio mniej troszczą. W tym my, na Sanżilu. Wstyd przyznać, ale poziom współczucia i w naszym domu niebezpiecznie opadł.
Ludziom z namiotów na co dzień nic się nie dzieje, więc w nocy znów wracają. I tak w kółko. Ale w piątek dla przykładu sporo zatrzymano. I wypuszczono, ale poziom strachu na wydmach wzrósł. 
I frustracji, dodaje Ana. Która niechybnie się rozleje. Po Zebruhe i okolicznościach.
Ale do nas dotrze na Sanżil, pytam z niepokojem.
Fala? uchodźców czy niezadowolenia?
Obie tak jakby, pytam ze wstydem, bo na żadną nie czekam tak naprawdę. Już wiem, że to powód do wstydu, ale co mam powiedzieć, że czekam, jak nie czekam?
Może i dotrą, kto wie. Ludzi na wydmach coraz więcej i jak nie przedostaną się za kanał, nie wiadomo po co w sumie, to ruszą pewnie najpierw na Belgię, a potem w dół kontynentu. Gdzieś muszą się pomieścić w tej naszej Ojropie, co to ich wcale pomieścić nie chce. 
Stefan robi w uchodźcach, przypominam sobie. 
Nie dziwię się, że Szynka nie chce morza namiotów nad Morzem Pólnocnym, ale z drugiej strony gdzie ktoś, kto doszedl do skraju kontynentu, by zaznać spokoju, ma pójść? Nigdzie ich nie chcą, w tym my, stwierdza ponuro Ana. Nie łudźmy się, że to się zmieni. W Polsce A B i C, a szczególnie w warszawskich rządach - to już w ogóle histerie.
Wśród lebelż też coraz gorzej, doczytuje Roman. Już mniej niż połowa czeka na przybyszów. Reszta ich po prostu nie chce. Czy w Zebruhe, czy na Sanżilu.
Jak my.
Niedaleko pada Belgia od polskiej jabłoni, ot co. Zoło się niezłe zrobiło.