Monday 30 November 2015

(360) kobiety dla kobiet

Kongresowo się nam tu pod bokiem zrobiło, nie na Sanżilu, bo heloł, od kiedy jesteście w Brukseni, by nie wiedzieć, ze ambasady to nam w Tysiącu pobudowali? Nie bywacie? Frajerzy i frajerki na cztery fajerki, w końcu kanapki zawsze darmowe są! Trąbię ja, co też nie bywam, ale na kongresie kobieco-damskim - to co innego. Poszłam, i to dosłownie i obunożnie, że tak to nazwę, bo wyboru  nas w domu, co pod literą ef stoi, nie było. Wszyscy do ambasady, wózkiem buzkiem, na nogach, trudno, trzeba! Dla sprawy. 
Wszyscy wspierają słowo na ef. Jak w polskiej polityce - stanęłam pod ścianą. Bez wyboru. Poszłam.
Pod bramą stanęłaś karnie, w kolejce, Ksenio. O dniu ów, że wspomnę lekturę, leci niedługo już obowiązującą listą lektur Roman. No fakt, w kolejce, bo było to w sobotę 21, listopada, a jakże, no i nagle okazało się, że sałatalejkum i te sprawy grasuje, sami wiecie, co się działo. Ambasada też wiedziała, kongresówy wiedziały, gościnie, jak to one się tam po nowoczesnemu nazywają, wiedziały. I uchwaliły, co było do przewidzenia: robimy mimo to! Działamy! Kobiety dla kobiet, bo jak? 
Bo kto, jak nie my, podsumowuje po raz setny Ana.
My w trójkę: ojce, Iwo i Groch, oburza się Roman (ojce). 
My, jak nie wy, tak mamusiu!
Chłopaki, dzięki, ale to za mało chłopa, by załatwić sprawę na ef. Mu musimy. My, Polki A B i C z Sanżila i okoliczności, dla innych A B i C z okoliczności, a nawet Polski samej. A co, nie wolno z motyką do gwiazd? marzy się Anie.
Wolno wolno. Tym bardziej po takim początku, wystrzał był to z grubej rury, przyznam i ja. Bo działo się, oj działo. Działaczek - kupa. Gościń - kupka. Arcydzieł - ze dwie kupy. Dziecisk - mała kupeczka, ale tu akurat i jedno wystarczy, by było dużo, kupy w tym, jak pech, to pech. A najwięcej - świetnych uczestniczek.
Mówię wam, ja, co tam poszłma dosłownie: warto było. Z otwartą gębą normalnie podziwiałam, jak to wszystko wychodzi im pięknie, Anie Martin w tym i takim tam innym matko-znajomym. Normalnie jak z płatka szło. Hymn z piosenkarką i gitarą. Panel, jak to się zwie, z profesorką jedną drugą a nawet rodzynkiem politycznym. Mikrofon za mikrofonem, sukienka za sukienką, pytanie za pytaniem, krzesło za krzesłem. Szast prast, gładko i fajowo.
I jak ciekawie! Do tego - mądrze. A najważniejsze - że w ludzkiej mowie, wcale nie na ef czy dż. Wszystko pojęłam! Zapisałam nawet co nieco. I łzę wzruszenia uroniłam, że Ana taka mądra. I mnie podmalowali, bo okazuje się, że można być na ef i oficjalnie się malować, to wzięłam i zasiadłam. I pojadłam. Mało, ale nie tylko jedzeniem człowiek, w tym damsko-kobiecy - żyje - do ksiąg trzeba było lecieć. Dla matuś nawet jedną pod choinkę nabyłam, by jak już nagotuje wszystkim, wysprząta dom i na nos w święta padnie - to wiedziała, że to nie ma być za darmo. 
Ksenio, ojce mają też wiedzieć! uzupełnia Roman. Mój nie wie, dodaje, Any też nie bardzo.
I ja, i Groszek, co mamy wiedzieć mamusiu? chce wiedzieć Iwonek.
Wy już chyba wiecie, z mleczkiem wyssaliście, śmieje się Ana. Wszyscy wiedzą podskórnie, ale nie wszyscy mogą stosować. Bo to, bo tamto, zawsze coś przeszkadza. 
Co stosować? głupieję. Zasadę równości i niedyskryminacji ze względu na płeć, Ksenio. Po to był kongres, by jeszcze raz to sobie uświadomić. Cieszę się i raduję, że już po tobie nawet widzę, że są efekty. Jeszcze kilka razy i będzie po równo, cieszę się.
Oj, stęka Roman.
Oj, podchwytują dzieciska.
Oj, kończy Ana. Tak szybko, to nie. Ale z każdym kongresem będzie lepiej. Coś powstanie. Co? Nie wiadomo. Ruch społeczny. Kobiet dla kobiet. Bo kto, jak nie my, co Ksenio, mruga na mnie Ana Martin, a mi serce rośnie.





Thursday 26 November 2015

(359) Salahalejkum

Młodość idzie, można by powiedzieć, patrząc na zdjęcie pewnego pana. Kręcone włosy, oliwkowa cera, ani jednej zmarszczki, rok urodzenia taki, że Ana krzywi się, że to w ogóle dorośli jesteśmy. 1989. Na Molenbeku, a gdzie. Tak, to o nim będzie, najsłynniejszym ostatnio lebelżu. Salahalejkum, czy jak to mówią.
Salam alejkum mówi się na dzień dobry, a ten pan tu to Salah.
Sałat sałat, śpiewa Iwonek.
Nie sałat, Iwonku. W arabskim nie ma literki ł.
Nie? dziwi się Iwonek. To jakie są mamusiu?
H. Samo. Gardłowe. Aż kulą w gardle stanęło.
Jak to, Saleh - jak ta piosenkarka z włosami tak wspaniałymi, jak głosami? dziwię się. Bo wydaje się, że to więcej niż jeden głos, jak się odezwie. W grudniu na Foreście!
Nie, ona to Selah z kolei. I włosy ma blond i proste zdecydowanie. A on ma ciemne i kręcone. O ile nie miał, bo kto wie, czy żyje.
Nie tylko my na Sanżilu się nad tym zastanawiamy. Wraz z nami wszyscy w kilku krajach, milicje, polisy, politie, politycy, polityczki, wojsko, prezydenci i tacy inni. Gdzie ten Salah sałat?
A było go wcześniej zgarnąć z tej kafeji na Molenbeku, gdzie podobno był konsumował znaczne ilości tego i owego. To nie łatwiej?
Mądra Ksenia po szkodzie, zmienia Ana Martin nieco taki jeden wiersz. To co, każdego w kawiarni mają kontrolować milicji-policje, kto nie jest rodowitym...właśnie, kim? Belżem? Europejczykiem? Białym jak Iwonek? Nie da się i na szczęście jeszcze aż tak świat nie oszalał.
Ale tak by nie było tego całego galimatiasu z sałatem.
A skąd wiesz? Przecież to tylko ogłupiały wykonawca rozkazów nawet nie wiemy czyich tak naprawdę, bo prawdziwe mózgi zamachów siedzą pewnie w jakimś namiocie na pustyni.
Sałat to natomiast zapewnie niezbyt myślący palacz trawy oraz amator piwa. Kiedyś, bo teraz to niebezpieczny wariat. Kiedyś - jak każdy lebelż, z żupilerem w dłoni. Wcale nie żaden radykał, wręcz nieradykał - tak go zapamiętano na dzielnicy 1080. Dziewczyny, lusterko, przyczeska i te sprawy. Kokot, tak go widzieli znajomi.
Śmiesznie, kokot, mamusiu! raduje się Iwonek.
Ano kokot. Pięknił się, zamiast myśleć. Tak to się kończy.
Ej Ana, a co to za głupoty? Jakby to było najważniejsze w jego życiorysie, że lubił sobie podrasować fryzurę...myślę, że gorsze jest to, że od kiedy go zwolnili ze stibu, i za jakieś kradzieże wsadzili za kraty, już nie było dla niego odwrotu. To w więzieniu go pewnie zwerbowali.
Zaczęło się od religii.
Jak zawsze, kątempluje Ana.
A potem co? Potem go wypuścili, a on dalej palił i podrywał. Na pokaz. Podobno stosował technikę dysymulacji - czyli nie zdradzał się ze swoimi planami. Tak to się mądrze nazywa, mądrzy się komisyjny Roman. Nawet próbował nawiać do Turcji, ale go złapali i oddali lebelż. No to dalej siedział i palił, przygotowywał się, aż przyszła jego pora.
De tajm is nał.
Co?
Taka płyta była za mojej młodości, wspomina Ana. Nastała pora, przyszedł rozkaz i sałat postanowił wybuchnąć. Ale nie wybuchł. Stąd bombowy kongres. Ale o tym - nowego dnia. W nowe salahalejkum.

Wednesday 25 November 2015

(358) ...i 1080 rządzi jednak

Nagadałam, nagadałam, że zmykają ludziska z Molenbeka, a tu proszę. Znam też takich, co się cieszą, wymienia Ana. Przynajmniej są w centrum wydarzeń. 
Na przykład miła pani z Mietka, co to ledwo Groch do Mietka wkroczy, ups - wjedzie - już się do niego uśmiecha. Gdzie to ona myślała, że historia się nia zainteresuje. Sama siedzi z krzyżówkami, zawsze pogodna, to i myślała, że tak dosiedzi do śmierci na obiedzie w Mietku. A tu nie, mówi Anie ostatnio, bo one dwie to teraz kumpelkami są.
Fajna, to i zagadnąć fajnie. Ana lubi takie znajomości z niczego, potwierdza Roman.
Lubię, w życiu liczą się ludzie i fajne momenty z nimi, a nie przed ekranem. Będę tak dalej robiła, z wózkiem czy bez buzka, i to po wszystkich dzielnicach.

W każdym razie wczoraj pani mówi tak do Any, bo przecież nie do mnie, jeszcze nie ten poziom u mnie: A wie pani, mój syn, ten com pani o nim opowiadała, co żonę ma z Rosji i 3 dzieci, nie wiadomo po co, bo to niedobra kobieta jest - wie pani, że on się wyprowadził.
Ana: Nie.
Pani: Owszem, ależ tak. I wie pani dokąd?
Ana: Nie wiem, a dokąd?
Pani: Na Molenbek właśnie. I bardzo sobie chwali, bo na Albercie to im podłogi drżały od tramwajów. A tam - cisza, spokój, widok na pola. Ale to nie to chciałam pani powiedzieć. 
Otóż czy zdaje sobie pani sprawę, że włączam ci ja tiwi, jak się to wszystko działo, patrzę - a w kamerze dom mojego syna? Biegnę po okulary, bo ja tłumaczką byłam, jak pani zupełnie, to i wzrok teraz nie ten, no i lata; w każdym razie okulary na nosie, a dom ten sam.
To ja za słuchawkę i dzwonię do  niego: Słuchaj synu, o co chodzi?
On uchyla firankę i nie widzi policji. 
Ana: Pewnie nagrali dla tiwi, bo ładny ten dom?
Pani: Nie kochaniutka, ja to mam swoja teorię. Ta jego żona, Rosjanka, co jej nie lubię - i dlatego kazałam zrobić rozdział majątku i dom na niego kupiłam, a jak - a musiałam na niego, bo inaczej bym emerytuty nie dostawała, co to za babcia, co domy kupuje, by się pytali, i rację by mieli - a więc ona, ta nienasza - wie pani, gdzie ona pracuje?
Ana: Nie, a gdzie?
Pani, tryumfalnie: W emeszecie lokalnym normalnie  (znaczy się: nie po polsku mowi, ale tak Roman tłumaczy). A  po francusku nie mówi! To jak to jest możliwe kochana? Kto ją zatrudnił, pytam ja, jej teściowa?
Ana: Kto?
Pani: Właśnie pani pytam i do służb z tym pójdę! I tak się dziećmi nie zajmuje, nie to co pani, wszędzie z Grochem, to i niewiele się stanie, jak mamusia na trochę wyjedzie, nie sądzi pani?
Ana: no nie wiem...matka to matka..a syn co na to?
Pani: Jak taki głupi i naiwny to się go pytać nie będę! Szpiega w domu ma i nie reaguje! To i nie dziw, że potem mu dom kamerują i na świat idzie.
Połknęła, zapłaciła i poszła.

Tuesday 24 November 2015

(357) ucieczka z 1080...

Jak słusznie przewidziałam, Molenbek 1080 osiągnął już sławę i niesławę w innym wymiarze, o którym nie śniło się filologom - wiedzą o nim nawet u matuś i ojców w Łapach! Naprawdę, jak bumcykcyk, skończył się Anderlecht, skończyły się Midy, nawet Sanżil się skończył. Wszyscy molenbekują, aż miło. Chyba ceny nieruchomości pójdą tam w górę.
A znam takich, co praktycznie tam właśnie mieszkali, choć chyba Bruksenię tysiąca mieli w kocie pocztowym -  i loft swój niebacznie za wcześnie sprzedali - rymuje mi tu pod nosem Ana Martin. Pewnie sobie plują teraz w gębę. Dobrze, że na inną półkulę wyjechali, to i daleko od informacji.
Bezpieczniej może za to? 
Jakie bezpiecznie, Ana, tam to oni codziennie są oblężeni - w zamykanym osiedlu bogaczy. To ja już tu wolę, raz na jakiś czas pocierpieć w zamknięciu.
Jaka półkula? nie łapię.
Globu ziemskiego. Świata. Ta para wyjechała z Molenbeku prawie że daleko daleko hen hen. I dobrze im tam chyba.
Teraz szczególnie, lato idzie. Ach, pojechać by się chciało już teraz, a tak to rok trza czekać.
Szybko minie, jak wszystko, filolo...coś tam Ana.
No ale kto to mógł przewidzieć, toż to się naprawdę najtęższym filologom właśnie nie śniło, ani politykom pewnie też nijak, pocieszam ją. Że Molenbek będzie trząsł mediami, a że Bruksenią - to na pewno
Filozofom, Ksenia, filozofom.
Nieważne. Nikt nie przypuszczał, bo jakbyśmy wiedzieli, że Samel jeden z drugim tak dzielnicę rozsławi w niesławie - już dawno byśmy tam mieli willę, rezydencję, apartament lub przynajmniej kawalerkę lub kota. Studenckiego, nie z futra. I kota pocztowego odpowiedniego. 
1080. Najbardziej znany kot świata. 
Bo wojna sobie, a pieniądze sobie - twierdzi Ana.

Monday 23 November 2015

(356) wina wina

Są imprezy i imprezki. Niektórych zapraszają tu, a niektórych - tam. Raz się nasłucha większych bzdur, raz mniejszych. Jedno pewne, zdaniem Any Martin - wszelkie oficjalne okazje są stracone pod względem rozmowy. Można tylko łowić wieści uchem i łypać okiem, by wyłapać, kto coś wie. Ciekawego do opisania. Zasada taka - im się mniej ludzie znają, tym większe bajki bajają.
Nie bajki może, ale ogólniki. Bezpieczne. Miłe dla każdego. Nieprzynoszące szkody. Grzeczne i uładzone. Nie to, co kongresowe rozmowy Any z tymi na ef. Tam to się dzieje tak, że naprawdę, nikt normalny, znaczy się nie tylko mężaty, żonaty w wersji hetero, nie chciał w tym uczestniczyć, bo i nic by nie pojadł przy tym jazgocie. Nie połapał, w czym rzecz, ani sensu nie wyłapał.
O, wypraszam sobie. Czasami są njusy godne uwagi. Jak ten o winie.
Wino zawsze godne uwagi, ochoczo podchwytuje Roman.
Ale tu wino jest winne, czyly mamy dodatkowy smaczek.
Smak wina...mmm...Roman marzy nadal.
Pewnie mmm to dla znawców, a dla nieznawców: skandal. I tylko nie wiadomo, czyja wina.
Wina wina, jeśli Ksenio chodzi o to samo, co lesłarowi.
O to, a skąd Ana wiesz?
Bo przy stole tkim jednym aliganckim była o tym mowa. O winie wina.
He - nie łapie niewinnie Roman.
To ta historia z wizytą polskiej królewny w Polsce A B i C, tłumaczy Ana. Taka nuda, że musieli zrobić njusa z niczego.
Njusy są głownie z niczego, na to Roman.
Tak, ale ten szczególnie. Chodzi mianowicie o to, że dziennikarze, zwani dziś mediami, się jakoś specjalnie nie popisali i nie kowerowali zbytnio tej wizyty, jak to napisał kolega z bibisi. A potem trzeba było oddać materiał, zapełnić czymś szpalty. Padł prikaz: piszcie o winie, bo w dodatku o nim puste strony dotąd. No to się byli wzięli, zawzięli i napisali. 
Źle i nieco złośliwie, uzupełniam.
Kto co i jak?
No ci lebelż z lesłara. O napitkach winnych i niewinnych, jakimi w Polsce A, A powtarzam, raczono królewskich. Mianowicie wykryto, że wino to kosztowało tylko 12 ojro za butelkę.
I co z tego, nie rozumie Roman. To nieźle, co?
Nieźle, ale jeden gazetowiec z drugim uznali, że za tanie. I w świat poszedł zły piar Polski A, A  powtarzam.
Phi, żeby to tylko taki piar Polska A i inne, nie wspominając Molenbeku nawet,  miała ostatnio...winne wino wydaje się tu całkowicie niewinne. Czym się tu przejmować?
Imydżem Roman, imydżem. Okazuje się, że od razu zrobiono risercz, za ile to lebelż zaserwowali naszym. I wyszło, że za 14.
Czyly co, o dwa ojro się rozchodzi?
Na butelce, Roman, na butelce. A ile ich było, tego nie podano.
E tam, bzdury jakieś. Co ty za Ana za wieści przynosisz z tych imprez swoich damsko-damskich. Wstyd i wasza wina, a nie wina wina. To już lepiej dalej molenbekać.

Thursday 19 November 2015

(355) se nevrati

Tak, owszem, dziś tytułowo lub tytularnie nie z polska zaczynam. Tak, owszem, jest to zapewne z czechosłowacka, a może nawet z jugosłowiańska, choć taka Ana Martin twierdzi uparcie, że takich krajów nie ma. Jak to nie ma? W szkole mojej na mapie jakoś były. To co, były się i zmyły? Senewrati?
O to zagramaniczne senewrati chodzi właśnie. Se nevrati, jak równie uparcie twierdzi Roman, więc idę na ustępstwa, w duchu demokracji, której coraz mniej, więc podtrzymuję całą sobą tę nieojczystą tradycję. Niech mają. A demokracja - senewrati też.
Co jednak o wiele bardziej się senewrati - choć chyba by można bez się, gdyż zastąpiło je se - to złote czasy pieniądza na Sanżilu. Wiem, co mówię, swoje na fotelu  u fryzjerki odsiedziałam. I oto się dowiedziałam:
że teraz to żaden zarobek, nie to, bym się skarżyła, tak źle to nie jest, ale pani wie, jakie to kiedyś były czasy? Na sawoju jeszcze.
Gdzie? wtrąca się z poczekalni Ana Martin.
Na sawoju, tu na sawła obok, tak się mówiło.  Tu, za rogiem mieszkałam, przy samym ratuszu. Bo to dwadzieścia lat będzie, jak na Sanżilu strzygę, a osiem jak mam tu zakład. Wcześniej też robiłam, tylko wszystko na czarno, u siebie w łazience obcinałam. 
Panie moje, to były kolejki! Ludzie normalnie na klatce siedzieli, tylu było klientów. A teraz? Mniej teraz, trudno. 
To senewrati, podpowiadamy z Aną.
Rację panie mają. Ale może też nie warto żałować.
Newarti czyly, krzyczy prawie że Ana.
Dodam, że dzieci mam zdrowe, bez alergii, całe życie w farbach i włosach się tarzały i nic nie mają. Zaznaczę do tego, że ja taka matka polka jestem i bym nie skrzywdziła, jakby alergie miały czy cóś, ale one tak same lubiły. A teraz pomagać nie chcą, córcia tylko pieniądze by brała, a pomagać nie chce. Patrz pani, inne czasy.
To senewrati, podpowiadamy.
Zgoda, panie. No ale trzeba robić swoje. Ale te złote czasy, ech.
No ale teraz ma pani przecież karierę, satysfakcję taką, że na swoim. Wszystko tu pani, sama sobie pani sterniczką, i jaki sukces! pociesza strapioną Ana.
Niby tak, ale pieniądze nie te. Dobrze przynajmniej, że na Molenbeku nie inwestowałam, słyszały panie, co tam się dzieje?
Słyszałyśmy, kiwam głową w pelerynie. Włosy spadają. Groszek się rzuca do zbierania, ale piesek szybszy.
No ale pieniądze to nie wszystko, pociesza w międzyczasie Ana dalej. Poza tym, jak pani to sprzeda jakimś lebelż, to dopiero będzie fortuna! Więc nie ma się co martwić, że córcia nie chce przejąć zakładu, będzie pani bogata na starość.
Jednym słowem - sevrati kiedyś.

Wednesday 18 November 2015

(354) selfi

Podobno selfi po polsku  - w Polsce A B i C, ba nie na Sanżilu i w okolicznościach - nazywa się całkiem inaczej. Całkiem wulgarnie i wręcz ordynarnie. Fuj, twierdzi Ana. I też na s. Z tym że ma słowo samo w sobie. No i treść, zazwyczaj tę samą. Z dzióbkiem.
Selfi, z e w dodatku Ksenio, też ma w sobie słowo "samo", tylko że po angielsku. Wszystko to samo, zgadzamy się. Wszyscy rozumieją. Niby wszystko łatwe i piękne. Tymczasem są i ofiary.
Są one, te ofiary, nasze. Lebelż. Może i sanżilowskie. Gdyby był już ten selfi, to byśmy wiedzieli dzięki dżipies czy innemu udostępnianiu danych. A tak to musimy czekać na słowo pisane, czyly aż prasa doniesie onlajn lub bezlajn, skąd pochodziła ofiara. Ta sama. Tak. Selfiego.
Ksenio, co ty pleciesz dziś. Jaki selfi, jaka ofiara.
Belgijska ofiara selfiego. Tak tak. Nasza własna, flamandzka lub walońska, bo raczej nie niemiecka. Lat 43. Stąd, ale mieszkająca w tej to, no, Espanii. W sumie zresztą może niemieszkająca, lecz prezydująca. Tak głosi słowo pisane.
Rozumiem dotąd, że chodzi o Belgijkę lat 43 rezydującą w Hiszpanii, tłumaczy sobie samemu - selfiemu - Roman. I co dalej?
Już mam, potwierdza Ana. Faktycznie doszło do wypadku. W Benidormie na skałach. To słynne skupisko hoteli w Hiszpanii. A wybrzeże tam górzyste, że hej.
Na plaży ten wypadek, dopytuję?
Otóż nie. Selfiki na plaży już się tak opatrzyły, że nikomu się ich nie chce już czy to cykać, czyto publikować. Tak samo - self - ta labeż. Myślała, myślała i wymyśliła. Ona albo on, wtrąca Ana. Wraz z nią był 38-letni Hiszpan.
Co uradzili?
Mianowicie że wejdą na gór szczyt, tam ustawią dzióbki i machną, co trzeba.
I?
I nie wyszło. A raczej wyszło, uszło nawet. Życie z labelż wskutek wypadku. Upadku. Ze skały tej.
A zdjęcie?
Ksenio, trochę głupio pytać o zdjęcie. 
Pytam, bo to by dopiero mogło zebrać lajków. Co chcecie, normalne się opatrzyło. Tylko specjale się lajkuje, a resztę  - co najwyżej hejtuje.
Brr Ksenio, ty też?
Ja nie, nie mam kiedy, szczególnie odkąd Groch nie sypia. Ale młodzież, w tym polska z Sanżila, tak działa. I marokańska. I portugalska. I inna, w tym nawet belż. Sama - selfie - widzę, co się dzieje, to co będę was oszukiwać.
Ale co z tą Belgijką? Już pewne, że spadła przez selfiego?
Niepewne. Na razie trwa śledztwo. Co mnie natomiast zastanawia, to medialna kariera tej wiadomości. Prawie że przebiła królową. No ale przyszedł łykend i Molenbeek. Resztę znacie. Albo nie znacie, jak ja.

Tuesday 17 November 2015

(353) sindbad

A to ma pani szczęście, że dziś pani przychodzi, bo nie było mnie przecież do wczoraj. W południe wróciłam, autokarem, ale nie sindbadem już, o co to to nie, już nigdy przenigdy z nimi nie pojadę, zaraz pani opowiem, jak to z nimi do uzdrowiska się wybrałam.
Bo ja z sanatorium wracam. Piękne miejsce. Polanica. W górach. Tak, wie pani? Aha, stamtąd pani? Bo ja spod Tykocina, też pani wie. No proszę, wie pani, a od tej Polanicy to przecież daleko.
Z koleżanką byłam, zasłużyłyśmy sobie na to po tym wszystkim, co ja w prywatnym życiu przeszłam ostatnio, nie opowiadałam chyba pani, dawno pani nie było. Gdzie? W Polsce na wakacjach pani obcinała, to trochę odświeżamy tylko, tak? A kolor pani chce. Chce, widzę, że chce, no ale jak się ma obudzić, to może faktycznie lepiej nie. Bo my to takie matki polki jesteśmy, mój ma 16 lat i w moim łóżku spał, jak mnie nie było teraz, wyobraża to sobie pani.
Co, nie obudzi się, zmęczony katarem? No to już, 10 i 32 zmieszam, skoro pani chce jasne. Jak pani dam to, co ja mam, to pani włosów za dużo wyleci jeszcze, a że nie za gęste pani ma, to szkoda. Przed świętami się umówimy, to zrobię pani takie refleksy, chyba że pani do Polski zjeżdża. Nie zjeżdża? To zapisuję. 22 o 10. Numer żeesemu? 
Aha, ale tym sindbadem topani niech do Polski nie jeździ. Jak ja ich obsmaruję! Niech pani sobie wyobrazi, że spóźniłyśmy się trzy minuty. Trzy! A to tylko dlatego, że korek był wieki no i ten mój gnał, ale rady nie dał. Podjeżdżamy, a ich nie ma. Dwie pasażerki bylyśmy, a tych nie ma. Dzwonimy więc, a ten kierowca sobie pojechał! Do Polski ruszył normalnie, nawet kwadransa nie poczekał.
I co panie zrobiły.
Nie będę nawet mówić. Taksą do Antwerpii musiałyśmy lecieć. 150 ojro żeśmy dały. Kierowca leciał z 180 na liczniku, sam mi pokazał. Ale zdąży. Udało się.
Czyli dojechały panie do Polski!
Tak, ale na pokładzie też dziadostwo samo. Gdzieś na starej granicy staliśmy z godzinę i w Niemczech co dwie godziny przystanek normalnie. Za to potemwspaniel było i wróciłam jak nowo nardzona, po tych moich przygodach, co pani chyba nie opowiadałam. CZy opowiadałam?
Nie.
Teraz czekać z farbą trzeba, to opowiem. A ta druga klienta to co, wyszła?
O, wróciła. Widać do bankomatu tylko poszła. Jezu, a toż to Baśka! Razem do klasy chodziłyśmy! Baśka, siadaj no, pani z farbą czeka, to cię obetnę. 
O, tu gazetki nowe, proszę. Obudził się!
A tobie Baśka opowiem ci zaraz, jak żem sindabedem jechała. Nie biez ich, fatalnie! Ale uzdrowisko wspaniałe, 50 ojro na dzień, trzy zbiegi w cenie, a jedzenia tyle, że nie przejesz! Tylko sindbadem nie jedź!

Monday 16 November 2015

(352) molenbekając

Proszę, proszę, naprawdę nie wiadomo, kto kiedy wypłynie  Co kiedy wybuchnie  lub - co gorsza - wystrzeli. Kto kiedy się ujawni. Francuz w Belgii, Belg we Francji, auto z Brukseni na ulicach Paryża - czasami wystarczy tylko tyle i sława gotowa. Lub niesława, co w świecie mediów oznacza to samo, zdaniem Any Martin, zgorszonej karierą Molenbeku.
Molenbek! Molenbek! - o tym tylko wszyscy od soboty. Chyba nawet w Polsce na ściance tego nie było, by cała dzielnica nagle została celebrytką.
Od piątku wieczorem nawet molenbekuje, kto żyw, to wtedy się zaczęło. Pif paf wielkie. Olbrzymie. Przerażające. Jedno pewne - że jest na ustach i smartfonach wszystkich, co się liczą w tym świecie, Brukseni, a może nawet kosmosie. Łącznie z królami zapewne.
Molenbekają raczej. Molem bekają. Odbija się ten Molenbek, oj odbija. Belgia zawrzała, twierdzi czytający w oryginale przez y Roman. Jak to możliwe było? Widać było.
A w Polsce też rozliczne pytania - Jak to sfotografować  jakim obiektywem? Jakie tło dać? A w ogóle - gdzie to jest? takie pytanie muszą sobie stawiać zdenerwowani paparaci.
Paparac-ci, jak wymawia Ana Martin, przeperaszam, ojeju i Jezu, nieuczonam w portugalskim.
Paparazzi, jak się pisuje, poprawia Roman. To angielski jednak, skoro się on zna też. Albo udaje.
Wszyscy czyhają na Molenbek.
To już molenbekaj poprawnie. Dwa e. Molenbeek. Niech się uczy Polska A B i C oraz sanżilowska, że dzielnica, o której mowa nieustannie w tiwi i takich innych - tak się zapisuje, leży w Brukseni i o mało tam Ksenia nie mieszkasz, oznajmia Roman.
Ja? Niby ja, Ksenia Bru? 
Tak, ty, nie inna. 
Ale przecież ja wierzę! W naszego Boga, dodam, nie tego z Molenbeku! To czego ja tam miałabym szukać?
Nie ty Ksenia, tylko Roman tam loftu szukał. I znalazł. 
Ana, pamiętasz?
Pamiętam, pamiętam, to jeszcze przed chłopakami było. Ładny. Oderemontowany. I to nie polskimi rękoma, tylko lokalnymi, molenbekowskimi. Z ogrodem. Schodami. Byłoby jak ulał dla stawiającego pierwsze kroki Grocha.
Ale nie jest, ulżyło mi.
Bo co? 
Po pierwsze: ciemnawo. Po drugie - pustawo na ulicach, bez drzew. A po trzecie - jednak religia.
Co, że uszom swoim nie wierzę - Ana Martin i religia? 
Tak. Bo wierzyć nie mam zamiaru, ale nie chcę też być jedyną kobietą z odkrytą głową w promieniu kilku ulic. Ma się te zasady na ef - że skoro faceci mogą bez czapy, to kobiety też. Tego chcę, a na Molenbeku - nie dostanę.
I co się stało z tym loftem? Nie wiem, poszedł w inne ręce, którym chusta nie przeszkadza. Abo i ten pan tam mieszka do dziś. Nie ma co żałować, bo w ten sposób jest Sanżil i inne atrakcje.
A co, jeśli oni byli z tego mieszkania właśnie? Ci, co strzelali. Co, jeśli to oni zakupili?
Nie sądzę Ksenia, ale sprawdzić można. Była wczoraj ta olbrzymia obława, co spać nie dawała po mieście. Zaraz zaraz...nie, ulicy nie podają, ale bym się naprawdę zdziwiła, gdyby to było tam. Za duże okna były po prostu.
Co nie zmienia faktu, że Molenbek jest odtąd dosłownie wszędzie. Wszyscy się uczą, gdzie to jest. Jaki skład ludności ma, jakie szkoły i zakątki. Dlaczego to Francuz był, choć nie do końca. A efekt taki - że i tak nikt nic nie wie.
Bo objąć rozumem się tego nie da, kwituje Ana. Oby to był ostatni raz.
Jedyne co widzę na plus - to że Molenbekiem wreszcie się ktoś zajmie. Miasto Bruksenia czyli. Że ktoś przemyśli i pomyśli, kto tam spiskuje i dlaczego. Że jak to jest, jak się kogoś zostawia na pastwę losu. Jak się burmistrz nie stara.
I ta sława, ach - dodaję.
Ksenia, niesława, grozi palcem Ana. Oby Sanżil nie musiał się nigdy z taką mierzyć...strach pomyśleć po prostu, że to by się mogło dziać pod bokiem! Niech już Sanżil lepiej polskością stoi, choćby we współczesnym politycznym wydaniu...bo to po prostu śmiech na sali, lepszy niż bekanie strachem!

Thursday 12 November 2015

(351) na sztorc

Na wystawnym obiedzie w rezydencji...bywało się, bywało, obnosi się nie kto inna niż Ana Martin. Owszem, w przededniu święta. Własnego i ojczyzny. Nie wiadomo, kto starsza tylko. 
Dobre jedzenie. Piękna zastawa. Z orzełkiem złotym ustawionym na sztorc.
Nie na sztorc Ksenio, jak mawia Iwonek, tylko równo w pionie. Tak widać uczą w szkołach kelnerskich. Porządek musi być przynajmniej na polskim stole, skoro już w polityce jest, jak jest i lepiej nie będzie. Więc orzełek był.
W koronie?
Pewnikiem, ale nie odnotowałam, bo cały czas się zastanawiałam, czy on tylko na moim talerzu tak na górze króluje, na fladze łopocze prawie, czy u sąsiadek też. Zezowałam, zezowałam, aż zapomniałam, po co.
Mamusiu, po co, tłumaczy z walońskiego na nasze Iwonek. Purkła tak jakby.
Starość synku. W dniu święta, dodajmy.
Ana, a mówiłaś, że najładniejsze szklanki. Moim zdaniem, owszem - z delikatnym szlaczkiem, jak ze Szklarskiej Poręby tak jakby. To takie miasteczko w Polsce A chyba, gdzie dziadek mój, aniny, był dyrektorował. Dawno temu. Po niemcu był przejął stołek. Przyjemnie popatrzeć i powzdychać, szczególnie jak się do Polski nie doleciało, bo inny niemiec, hans jakiś tam luft, zastrajkował.
No ale przez ten strajk poszłeś do ambasady, mamusiu, tak jakby - by się posłużyć iwonkowymi formami.
Fakt, przytomnieje Ana. Na eleganckie posiedzenie - zasiedzenie. I smaczne.
Dobrze tam jeść dawali, co? pytam. Lepiej niż na targu?
Moim zdaniem nie lepiej, ale baaaardzo smacznie. Szkoda tylko, że zasiedzenie było właśnie w formie jedzenia. Przy sztywnym obrusie. Orzełku na sztorc. W strojach odświętnych, mimo że to środek tygodnia. Większość także wymalowana, niektóre ufryzowane. Niektóre nie. Za to nikt w pełni naturalna.
W tym ja, niestety, przyznaje krytycznie Ana. Nawet ja! że sem oko podmalowała i w łazience już na miejscu żel na włos nałożyła, bo mi wiatr je poczochrał niewyjściowo zupełnie. Rajtuzy miałam tradycyjnie w różu, buty też, komplecik z bawełny, nowy, ale wyglądający staro - czyli niby wszystko gra - ale minę za to pańską. Chyba. I przeszkadza mi to do dziś.
A dlaczego, zdumionam.
Ech, bo to była okazja, by rozruszać towarzystwo. By się nie dać. By zrobić z siebie małpę, poświęcić się, by potem z jednej strony na mieście obgadywali, że jest taka jedna, co to się zachować nie umie, ale w głębi duszy cieszyć się - że ktoś taki był i skierował rozmowę na inne tory i słownictwo niż małżonka, przewodniczący, ambasador, jego wysokość, miłego dnia, witam i pozdrawiam. Szkoda. Stać mnie na bycie małpą, map nie obrażając.
To dlaczego skapitulowałaś? pyta Roman.
Bo dzieci są! I czekać nie mogą, natomiast tam się dużo czekało. Na przyjście wszystkich, na toast, na jadło, na uśmiech. I jakżem się zorientowała, że zostało 40 minut do wyjazdu z woluwów, gdzie te domiszcza ambasadorskie nakupowali - to uznałam, że nie ma co. Protokół.
Zawsze jest co, zaprzecza Roman. Ty byś poszła, ale reszta towarzystwa byłaby wdzięczna i rozbawiona.
I spalona towarzysko, czarnowidzę.
A może właśnie nie. Może Ana by coś wywołała. Jakąś zmianę. Na weselsze. Na szczersze. Na luźniejsze. By ten orzełek może mnie sztorcował z talerza, a przynajmniej nie trzeba się w niego wpatrywać. 
Roman, z formą nie wygrasz. A z protokołem to na pewno.

Wednesday 11 November 2015

(350) dziadostwo

Doszły mnie słuchy, że w Polsce A B i C idzie na lepsze. Co oznacza, że w mini pe-el na Sanżilu i okolicznościach  - siłą przeniesienia też. Mianowicie dla tych, co mają sześć lat i nie chcą chodzić do szkoły. Zdaje się, że wylobowali sobie rok fajrantu, jak to nazywa z polszczyzny starszyzny Ana Martin. Ale te dzieci mają siłę przebicia! Reklama czyni cuda!
Słuchy chodzą takie owszem, w roku wyborczym mówi się, co ślina komu na język przyniesie i nie takie kwiatki usłyszeli ci, co tiwi włączyli. Dziadostwo jedno wielkie. Słyszałam, że większość widzów czym prędzej przełączała na transmisję z konkursu na fortepian, takie bzdury tam leciały. Nie z fortepianu, z paszcz tzw. polityków.
Przynajmniej się naród A B i C podszkolił w kulturze wysokiej; szopen też by mi się przydał, stwierdza krytycznie Ana. Co nie zmienia faktu, że wyborcza bzdura z sześciolatkami poszła w świat. I oby się nie potwierdziło.
To by oznaczało, że nasze chłopaki tu też pójdą do szkoły później? Nie, oni nie, tacy zdolni, to nie, podśmiewa się Roman. Siłą puścimy ich na pierwszaków odpowiednio w 2018 i 2020 r. Może w Belgii uporają się do tego czasu ze swoim problemem szkolnym, rozmarza się Roman.
Czyly czym - bo Ana nie wie. Rzadko się zdarza, ale jednak.
Z brakiem lekcji drugiego języka krajowego, czyli dziadowską jedną godziną. O trzecim języku nawet nie wspomnę, by ktoś go rozpatrywał w ramach nauki. Niemiecki w końcu, to co chcecie, nie da się tego nauczyć, matuś i ojce z rajchu wracali i zawsze to samo powtarzali, wtrącam się, zawsze! To i lebelż tak mają.
Chodzi ci czyly o ten drugi dialekt, niefrancuski? Tak. Roman, to już się wzięli lebelż za to, cieszę się - bo niosę dobrą nowinę. Już są w nim lekcje! Sama słyszałam!
Gdzie?
No u nas na skwerku! Jak bumcykcyk. To było w dziady prawie że, wiem, bo dzieci przyszły przebrane za helołiny czyly takie dziadostwa z hameryki. I słyszę, że pani, co je prowadzi, ma taki akcent po francusku, jak my tu na Sanżilu, nie przymierzając ani nie umniejszając nikomu, więc nie może być rodzima walonka. I rację miałam, bo jak nie zacznie przemawiać do dzieci w tym drugim języku! Jak się cicho nie zrobi! Jak się heloiny nie uspokoją!
Jak makiem zasiał?
Cicho wszędzie, głucho wszędzie raczej, skoro to dziady były, śmieje się Ana. Ale kluczowe pytanie brzmi: dlaczego głucho i cicho właśnie?
Bo nikt nie odpowiadał, podpowiadam.
Czyli nikt nie rozumiał po flamandzku, tak? upewnia się Roman.
Na sto procent to nie powiem, bo sama nie rozumiałam, ale na pi razy oko moje to nie rozumieli.
Właśnie o to mi chodzi, triumfuje Roman. Bo te biedne walońsko-francuskojęzyczne dzieci mają tylko godzinę języka flamandzkiego czy niderlandzkiego, jak tam Ana chcesz. To ile mogą się nauczyć? Nawet jeśli mają fajną lekcję w terenie?
Nie w terenie, protestuję, tylko na skwerku. Z pomnikiem. Rzeźbiarza do tego, ale nic to w rzeźbieniu dzieciom nie pomogło.
Fakt, że dobrze to nie wyglądało, potwierdza Ana, która była dobiła do mnie na koniec lekcji w te dziady wówczas. Po prostu nie rozumieli, nie wiedzieli, licho wie. Na psa urok, tfu. Dziadowski program widać mają i zero zachęty.
Ale myślicie, że to dlatego, że wcześniej poszli do szkoły?
No co ty, to jakaś głupota. Na tym to mogliby ewentualnie skorzystać, bo by rok dłużej się uczyli w tym drugim gadać. Co daje jakieś 40 lekcji. A tak - nic. I rośnie kolejne pokolenie niemogące się porozumieć z połową kraju.
To zupełnie jak w Polsce A B i C, cieszę się. Też się nikt z nikim nie może porozumieć. A jeden język niby. Czyly kto jest winny? W domu chyba trzeba będzie dzieci trzymać, bo jak inaczej?

Tuesday 10 November 2015

(349) mięsem

Jeść czy nie jeść, oto jest pytanie, że tak sobie pozwolę zastanowić się nad talerzem. Pełnym. Mięsa. Ministeki dziś. Produkt stąd, codzienny, z sieciówki doniosłam; chyba lebelż nawet, lecz czy z Sanżila - ręki (też mięso) nie dam sobie uciąć. Smakuje jak polskie w każdym razie. A B i C.
Tu ministek, a w Polsce - minister.
Oj...jęczy Roman na samo wspomnienie ministrów, bo przecież mięsem rzucał nie będzie przy dzieciach. 
Pewnie z rzeźni na Anderlechcie ministek za to, bo skądby, zastanawia się na głos Ana Martin. Roman, jak myślisz?
Jakby to była ci baranina, to bym się nie zastanawiał, ale to na talerzu tym tu? Co to w ogóle jest? Świnia jakaś? Krowa? Wół czy byk? Co nam tu Ksenio zgotowałaś?
No zgaduj dalej, zgaduj zgadula. Mięso belż, a nazywa się amerykan. To chyba chodzi o usa, co? Takie żarciki sobie robię, jak Iwonek, nie przymierzając.
Amerykan, podskakuje jak oparzona Ana. Americain było napisane na pudełko Ksenio?
Tak, a co? Filet do tego chyba.
I z kolrojta to przyniosłaś?
Nie, nie z kolrojta. Z colruyta.
Czyli kolrojta, krzyczy Ana Martin. Dawajcie mi zaraz te talerze! Do kosza! Iwonek, otwieraj! Nie ten, ten to na papiery. Zielony kosz, synku! Tylko do środka, nie obok. No ładnie, dziękuję.
Ale o co chodzi Ana, uspokaja ślubną Roman.
Onlajn siedzicie, a nic nie wiecie, denerwuje się Ana. Toż to czy dni mijają, jak kolrojt nakazał zwrócenie do sklepów wszystkich paczek z amerykanami. 
Bo co?
Bo bakteria.
Jaka?
Niedobra. Dla dzieci szczególnie. Listeria monocytogenes.
Piękna nazwa, zachwycam się. Brzmi jak imię i nazwisko jakiejś księżniczki przynajmniej. Urodziwa listeria. Jak z bajki doprawdy.
Ale to bynajmniej nie bajka, tylko rzeczywistość. Wszystkie paczki ostempowlane 1111 muszą wrócić, inaczej może być źle. Trąbia o tym wszystkie media, jacy z was onlajnowcy, tylko fejs i fejs, co? kpi se Ana. Tymczasem zaraza jak nic hula po Sanżilu.
A my tacy dobrzy, dla niej gotowaliśmy! Urodzinowo! W zamian ona nas obraża, że my behape nie znamy niby. Za jakie grzechy? Wielkie mi co, połowę zjadłam już tej listerii bakterii i żyję.
I w całej Belgii też nikt nie zszedł, przecież fejs by spać nie dał od takiego njusa. Uwagę odwracają od polityki, ot co.
Słuchajcie suchajcie, mam świetny pomysł, że polecę Iwonkiem, olśniewa mnie. A może ta akcja jest jakoś połączona ze strajkiem lufthanzy? Nie chcę być prorokiem w nieswoim kraju do tego, ale czy wam nie wydaje się dziwne, że w jednym tygodniu wybucha i afera mięsna, i dolecieć nigdzie nie można? Nie możemy, znaczy się?
Kto znaczy się?
My, Polacy A B i C! Czy to aby nie zamach na naszą niepodległość? Albo jej święto czzterojedynkowe przynajmniej? Na anine urodziny? Na nowy wspaniały rząd wreszcie?
Ksenio, chyba cię te wybory opętały! Ale w sumie idea niezła. W dniu, w którym załamały się nasze fejsowe łole od kilogramów zdziwienia, że oto mamy takich ministrów, że nijak nie idzie pojąć, za jakie grzechy - może faktycznie ktoś wybrał atak listerii. Zamiast histerii. 
Ulitował się czyly nad narodem wybranym, by już w Dniu Niepodległości mówić o czym innym, niż jeden mini-sterek z drugim, podsumowuje Ana. Zamiast ministerka mamy ministeki. Chyba smaczniejsze, może i dzięki bakterii.
Ładniej się także nazywają i wyglądają, że wtrącę.
Ana proponuje: niech Iwonek z kosza wyłowi, chętnie się dobrowolnie zarażę bakterią i trafię do mediów; niech w Polsce A B i C roztrąbią, że Tusk i zachód Polaków zagranicą trują. Mięsem. Niech im będzie. Listeria zawsze lepsza niż histeria, a zresztą oceni to historia. Bo to 11.11. Minister kontra ministek.

Thursday 5 November 2015

(348) wszów jak wszy

To dopiero jest temat. Nie ruszałam go dotąd, bo po co? I tak jest wszędzie. Są wszędzie. One, tak, choć licho wie, może to i oni. Żrą i skaczą i jaja składają. A wszami się nazywają. Lokalnie - lepu. Les poux, według pisowni Any Martin. 
Ten x na końcu nawet wesz przypomina. Bo to wesz, a nie wsza, dowiedziałam się przy okazji od Any. Dotąd nie wiedziałam, nie musiałam też specjalnie, bo wesz czy wsza raczej występuje w stadzie, gromadzie lub drużynie, jak kto tam woli zwać tę watahę. 
Teraz natomiast wiem już wszystko i jestem gotowa na zmierzenie się z wrogiem. Bowiem to, co najgorsze, co daja nam larentre - to wszy nasze codzienne.
Co, już są? pyta zatrwożony Roman, choć on akurat wszy musi się bać najmniej, i to nie dlatego, że nie jest szkolniakiem, przedszkolakiem lub żłobkowiczem. Po prostu włosy dawno mu wypadły - to wersja oficjalna -  albo i wyjadły mu je wszy i wesze, jeszcze na ojczyzny łonie. 
Zresztą wszy łonowe też występują, twierdzi Ana. Nie u nas, poprawia się, ale w naturze jak najbardziej. Fuuuuj. To to już sodomiaigomoria dosłownie, albo i gorsze zboczenie.
Co do wszy głowowych, tych których posiadania się każdy wstydził w ojczyźnie matczyźnie - to na ich przykładzie widać, jak narody różnią się między sobą. W Polsce A B i C - wstyd przed całą klasą. W Belgii A, bo jak taki kraj zachodni nie ma być A w rankingu agencji mudis czy innej - norma, normalka, zero reakcji. 
Fakt, to jest nasze największe zdziwienie z życia na Sanżilu i w okolicznościach, w tym luksemburskich. Że wszy są we wszystkich szkołach i żłobkach przedszkolach i rodzice się tym nie przejmują. Są sobie po prostu, a że mało kto z nimi walczy - to jest ich coraz więcej, bo jaja składać to one lubią, oj lubią, te wszy męsko-damskie.
Ja poczułam, że jest coś na rzeczy, jak wraz z pierwszym wrześniem na Sanżilu w witrynach aptek zobaczyłam, że zaroiło się w nich grzebieniami, szamponami - a wszystko pod planszą z przysłowiową wszą właśnie. Ale wtedy bez dzieci byłem, do szkół nie chodziłem to nie wiedziałem, co to za akcja.
Powszechna akcja odwszawiania kraju, ot co.
Przeprowadzana głównie rękoma polskich matek. Na przykład ta miła dziewczyna z tiwi, co tu zjechała do Alstu, całkiem niedaleko, ale już inny język, nie kątempluję tego. Z córą była zjechała. W domu w Alście zastała inne dzieci. Ona patrzy i oczom nie wierzy: po rówieśniczce córci wszy se skaczą wesoło. Pyta wokół, co robić, a tu wzruszenie ramionami: ona tak ma.
No to się nasza Polka czyścioszka zawzięła, że ona nie odpuści, i szczotkuje, pierze odkaża, aż wreszcie wszy wytępione. Udało się uchować własną i córczyną głowę.
I wtedy spotyka ją bura.
Bura wesz lub wsza?
Nie bura, zresztą kto wie, jaki wszy mają kolor; bura kara. Od matki dziewczątka. Że tym czesaniem włosy dziecięciu zniszczyła. Ona: ależ jak to? przecież wszy miała. A matuś spokojnie: i znów ma. Trudno. My w Belgii tak tu lubimy.
I teraz ta matka i córka drżą. Bo długie włosy sobie z Polski przywiozły, a tu okazują się całkowicie nieprzydane i nieekonomiczne, bo przecież na długie trzeba więcej szamponu antipu, niż na krótkie.
Ale wszystkie kobiety prawie długie mają, zauważa Roman.
I nie szczotkują. Nie wyczesują. Trochę się poczochrają i przejdzie, chyba że ktoś ma  arfo, jak taka jedna, co to już ciąć musiała. Po czym ze spokojem do Any mówi: już nie mogłam patrzeć na te wszy, więc ścięłam.
Co zadziwia tylko i jedynie Polki i Polaków, to ten spokój. Może tak trzeba jednak, bez histerii, duma Ana? I bez higieny, podpowiada Roman. Nie wiem doprawdy, co gorsze i co nas najpierw pokona: alergie z higieny czy brud wszawy?

Tuesday 3 November 2015

(347) t jak lież, t jak tokjo

T jak tokjo, to rozumiem, w sensie: widzę, że ty to ty, ale że ty to ly? Ty jak ljeż? I dlaczego nie te w ogóle? Wogle? 
Nic nie łapiecie? Ja też nie, ale może Ana Martin mnie oświeci. Oj, narobiło się. Wszystko przez te logo, loga właściwie, olimpiady, teatry; już nie raz ostrzegałam Anę, że z tej sztuki i myślenia to niewiele nam dobrego przyjdzie. Nam jako Polakom i lebelż też! Dwa bratanki czy inne baranki.
Wieszczyłaś, wieszczyłaś i wywieszczyłaś. Ale to akurat z braku myślenia i kultury nastało, wiecie sami o co chodzi, 25 października i te sprawy, szkoda słów, ech, macha ręką Roman i zostawia mnie w punkcie wyjścia, mianowicie co ma ty do ly?
Ale bałagan, mówi zachwycony Iwonek.
Ty do ly ma tyle, że Ljeż to miasto kultury właśnie, gdzie jest wspaniały teatr, cierpliwie tłumaczy Ana. Co już nas przybliża alfabetycznie do t. Ten teatr ma logo, bo w dzisiejszych czasach bez logo czy też loga ani rusz. Musi być wizerunkowa widzialność i nie ma szans, by jakiś dyzajner jeden z drugim na tym nie zarobił. Chyba że akurat przestanie kochać dyzajn, jak tytuł książki fajnej, co ją właśnie stojący Groch z półki wyciągnął.
Ta moda się dopiero zaczyna i jeszcze jej kres nie nadejdzie długo, wieszczy z kolei Ana. Skończą się za to dobre pomysły, a że w dobie internetu wszyscy wiedzą wszystko - to plagiatować nie ma jak. I co tu robić, by być na topie. I o to właśnie chodzi w awanturze na linii tokjo-ljeż.
Plakatować logo? o co chodzi, chciałabym wiedzieć. 
Plagiatować, czyli odgapiać.
Kto od kogo?
Japonia od Belgii. Tokjo od ljeż. Olimpiada od teatru. Wielkie pieniądze na sport przeciwko małemu budżetowi na spektakle. Dawid z Goliatem. Tak to widzę. Biblijnie, Ana, pięknie. Ho ho ho, pięknie mamusiu, potwierdza Iwonek.
Wytłumacz teraz mi, a nie Romanowi, dopraszam się. Tak mamo!
Już się robi. A więc teatr w Ljeż miał swoje logo. Bardzo ładne te/ty z kropkami. Czarne na białym i czarno na białym gołym okiem widać, że ładne. A olimpiada w Tokio nie miała logo, za to Tokjo to tokjo, więc też ma prawo do ty/te. No i jakaś wielka firma dyzajnerska wymyśliła je. To logo.
Rozumiem! Skradli te z ljeż?
No właśnie, aha, potwierdza Iwonek.
Awantura polega na tym, że logo to logo, może i skaradzione, może nie. Dyzajn to jednak ideologia. Każdy kit wcisną. Jak embieje z tiwi, wtrącam. Właśnie. I choć logo z tokjo jak czarne na białym przypomina to z ljeż plus kolory, ci z tokjo się tłumaczą, że to nie to samo wcale a wcale, ciągnie Ana. 
A nie?
No więc to chyba to samo z inną ideologią. 
A jaka jest ona, ta idełologia? Ta druga, nie nasza belż. 
Mianowicie, że ty to te, owszem, ale że pan projektant nie zaczął wcale od ty/te, tylko od kolumny. Też z te. Ta kolumna symbolizuje różnorodność. 
Ojej...zapiera mi dech. Pięknie powiedziane, ale...dlaczego? Nie wiadomo. I nie musi być, co gorsza. Kropka czerwona to bijące serce plus odniesienie do flagi Japonii, a samo te czy ty - to także angielskie słowa tumoroł i tim. 
Ana, w głowie mi się kręci od tych znaczeń, protestuję. Ojej Ksenia, ojej, uwaga, przejmuje się Iwonek. Kochany on ci jest. Jakie serce? jaka kula? jaka flaga? no i jaki angielski? A przynajmniej w ty/ly z ljeż ty to był teatr i tyle?
Tak naprawdę nie odgrywa to większej roli, pojawia się Roman. Tak naprawdę rolę odgrywa tylko fakt, czy to się sprzeda czy nie. Pieniądze pieniądze pieniądze. Olimpiada to wielki biznes i jak się nie wytłumaczą odpowiednio, to zapłacą nam tu. Lebelż i kulturalnym Polakom? Tak. Chyba. 
Brawo, to ja się cieszę! Widzicie, mówiłam, że i po 25 października zaświeci słońce. Że jeszcze nadejdzie piękny listopad i że nie ma co się martwić na zapas. Dla kultury jescze nie wszystko stracone, jak widać! O tetarach pisza, co tam, że o logo, skoro się słowo pojawia. Z ty czy ly, ważne, że tym to sposobem ljeż stało się nagle popularne. Na topie. 
Jeszcze ljeż zostanie drugą Japonią! Jak Polska omalże kiedyś, podpowiada Roman, ale to było na długo przed 25 października. Ale i tak świeci.