Saturday 20 July 2013

(60) wanmenem

Napiszę od razu, że w Belgii targi, o których ostatnio pisałam, służą głównie, po kolei: do jedzenia, picia napojów z alkoholem i czasami też bez, do niekończących się pogaduszek ze sprzedającymi, bo i oni, i kupujący, mają mnóstwo czasu i do powiedzenia też, potem do obgadywania jednych przez drugich, a na końcu: do kupowania.
Stragany na Wanmenemie idealnie podpasowują się pod tę klasyfikację. O obgadywaniu i winie nie piszę, bo Ana jest niezadowolona, że tyle go wszędzie, o o szóstej już nikt nie reaguje na prośby o ustąpienie miejsca dla wózka, który przecież co rusz ryje w korzeń jakiś, więc my solidarnie z wina nie korzystamy też, znaczy się Roman i ja, bo nie Iwonek przecież. Za to w jedzeniu jesteśmy specjalistami. Sanżil zagraniczny całą gębą (nawet pasuje mi do tematu jedzenia, zostawiam, choć może i wulgarnam), więc na targu je się bardziej po zagranicznemu, ani nie po belgijsku, ani nie po polsku, tylko po egzotycznemu. A konkretnie: z dwóch kontynentów na A i nie są to dwie Ameryki, ani trzy, jeśli doliczyć centralną, która nie wiem, czy jest kontynentem. Mogę chyba powiedzieć, że to Afryka i Azja, mogę, Ana kiwa głową, więc zaczynam od Afryki, alfabetycznie, afrabetycznie wręcz. 
Jak wynika ze stoiska, w Afryce je się pieczone banany, a do tego pieczoną kozę, nie pytajcie mnie, czy w kawałkach ją pieką, czy na rożnie całą, ja już widzę kawałki, ale głowy nie dam, to nie nasze obyczaje. Do kozy dają żółty ryż. Najpierw myślałam, że to dlatego, że pochodzi skądś innąd, nie z Polski np., ale Ana mnie pouczyła, że po prostu jest podkolorowany sztucznym barwnikiem E ileś tam, udającym szafran, ale tylko udającym, co można od razu poznać po cenie, bo z szafranem byłoby bardzo drogo, a z E wcale nie jest. Jest na kieszeń tzw. zwykłego człowieka, artysty, bo takich u nas dużo się kręci, szczególnie tam, gdzie podają wino. 
W jadłospisie mają też rybę o śmiesznej nazwie tilapia chyba, co do której nawet Ana nie miała pojęcia, że to ryba, celowała bardziej w dziwaczne danie, a tu proszę, niespodzianka, zwykła rybka. Z Nilu, jak twierdzi Roman, ale zdaniem Any, z Nilu to może była jej praprapra...prababcia, a teraz jest z supermarketu, jak zresztą wszystko, czyli pewnie i koza, i banany, i ryż, i pseudoszafran E. Ale - najważniejsze, że smakuje, podsumowuje Ana, nie będziemy się zastanawiać nad jedzeniem, bo nic nie będziemy jeść. Ana gustuje w Azji, czyli je u Taja, to chyba nazwa w skrócie, nie wiem od jakiego kraju, ale wstyd mi pytać. U Taja kilka pań, bardzo niskich i miłych, jedna z nich to wielbicielka Iwonka, a on się jej boi, no ma w sobie coś diabelskiego, przyznać trzeba. Ale dobrze gotuje, padtaje, coś takiego z przezroczystymi kluskami, zieloną trawą i nibypietruszką, która gorzej smakuje, na k, o już mam, kolęda. Kolendra, poprawia Roman, a tak, kolęda to przecież coś innego. Nawet babci Iwonka smakowało, a ona naprawdę nie lubi eksperymentować z jedzeniem, nawet Ana przy niej wysiada.
Na targu są też rzeczy prawie że normalne, polskie, o dziwnych nazwach, za to znanej w miarę zawartości. Pjadiny, to włoskie, oraz rapy, to z kolei ogólnoeuropejskie, w środku same warzywa. Jemy to na przemian, bo co za dużo, to niezdrowo. Teraz w lecie powrócili też Arabowie z bardzo słodką herbatą, podobno miętową, ale głównie gorącą; Ana, jak wiadomo, przywiązuje się bardzo do swoich zwyczajów, więc nawet w te upały popija herbatkę, ale może za moją radą zawiesi ją na kilka tygodni, bo naprawdę lato się zrobiło. Tym bardziej, że obiad czy kolację trzeba zakończyć obowiązkowym goferkiem, też ciepłym.


(59) parwisy i inne

Tydzień za tygodniem mija, a każden jeden pod znakiem targu. Bo cała Bruksela, a szczególnie już Bruksela B, czyli koło nas na Sanżilu i okolicach, pokryta jest targami. Odbywają się jak w szwedzkim zegarku, pewnie z dziada pradziada na tym samym placu, bo jak zgodnie powtarzają Ana i Roman, w Belgii wojny nie było i wszystko zostało na swoim miejscu. Na mój rozum Martinowie mylą się, bo wszędzie wkoło budynki i bruk są tak stare, że wyglądają jak sprzed wojny właśnie, czyli jakaś wojna była, ale nie kłócę się, ostatnio jest tak upalnie, że nie będę podgrzewać i tak już gorącej atmosfery. Niech im będzie, nie pierwszy raz zresztą.
Cotygodniowy sezon targów (Ksenia, co to za nonsens, sezon targów, za dużo seriali oglądasz po nocach; podobnie zresztą jak szwedzki zegarek, no jaki kraj słynie z produkcji zegarków? strofuje Ana, i to dwa razy w jednej strofie nawet. No jaki? Szwecja przecież, odpowiadam ostrożnie. Nie Szwecja, tylko Szwajcaria, wzdycha Ana, i dalej czyta jak zwykle, chcąc wyczytać jak najwięcej, póki Roman z Iwonkiem zajmują się męskimi zajęciami, w rodzaju zakup śrubek); a więc cotygodniowy maraton targów, o to lepiej, chwali Ana, poetycko, rozpoczyna się w poniedziałek od Wanmenema, czyli placu pod ratuszem w Sanżilu, po tutejszemu zwanym hotelem miejskim, miasta nawet. Na placyku platany, cień, wino, tramwaje dwa, to się nazywa atmosfera! 
Nic dziwnego, że coś podobnie fajnego ciężko by było zaoferować klientom, tak więc we wtorek targu nie ma. Przynajmniej w Brukseli B, bo w A może i jest, ale to poza zasięgiem wózka, mimo że w spacerówce Iwonek by nawet przejechał, kątem plując okolicę. To mnie by mogli nie wpuścić do luksusowej dzielnicy, więc sama nie szukam kłopotów. Ksenia! No co ty! Ana aż wstaje z przejęcia. Co za kąpromitacja, Ksenia, przeszłaś samą siebie, toż to przecież od kątemplacji, kontemplacji dziewczyno, a nie od kąta. I plucia. Kompromitacja, też nie przez ą. No nic, przyjmuję to spokojnie, Ana w moim młodym wieku może też jeszcze nie znała się na wszystkim. 

Za to w środę czysta przyjemność: Szatlen. To po francusku, po belgijsku prawdziwym:  kastel. Brzmi po włosku, nie pytajcie mnie, dlaczego. No, to jest targ dopiero. Na parkingu, brzydkim na co dzień, a targ taki ładny. Panowie z Afryki krzyczą na cały jarmark, że mają najtaniej. Owoce i warzywa. Gofry i tzw. galety, choć to gofry też, pachną na kilometr, aż można by zamknąć oczy i kierować się nosem, a też by się doszło. Na targu - tłumy. Nie wiem skąd się biorą, bo teoretycznie wszyscy pracują, no ale widać kryzys, choć jak kryzys, to nie powinni mieć pieniędzy...Ha! Ciężko jeździć czasami z wózkiem, bo korzenie wystają, a zawsze mamy takie szczęście, że mijamy się z innym wózkiem, którego wózkowa także próbuje jakoś przejechać, ale udaje się wszystko załatwić uśmiechem. Po bardzo słodkiej herbatce zarządzam odwrót i wracamy do domu.
Czwartek to dzień wahań, bo targi są dwa: na parwisie, co to słowo znaczy, nikt u nas nie wie, na parwisie, to od nas ostro w dół, i na albercie, czyli trochę w górę i w bok. Wahania zawsze te same: dokąd pójść? I w rezultacie zawsze zaliczam oba. Na pierwszym jem i przedzieram się z wózkiem przez bruki, na drugim kupuję warzywa i mięcho dla pasażera, by nieco krócej pchać ciężary. I tu, i tam, wszystkich znamy, a raczej nas znają, bo poznają po wózkach. Mądrzy ludzie sami, nie dali się zmylić, jak Iwonek zmienił wózek z pomarańczowego na różowy.
Piątek znów bez targu. Weekend też, ale nie dlatego, że nie ma, tylko dlatego, że Roman udomowiony, to i tyle miejsc, gdzie trzeba pójść, że na targi czasu nie starcza. A można by skoczyć na flagę albo na parwis, zamieniający się w marżę. Cztery targi na tydzień to i tak nieźle. I smacznie. I gadatliwie.

Friday 12 July 2013

(58) pustki

Wiedziałam, że ten dzień nadejdzie! Podobno było już tak rok temu, w czasach mojego niesławnego nawiania z Sanżila do Łap, ale co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr, nauczyłam się ostatnio od wizytującej Iwonka babci; a więc podobno już w okresie oczekiwania na Iwonka na Sanżilu oraz w Brukseli A bywało pustawo, ale że do tego stopnia, to naprawdę było warto pożyć, czyli pohandryczyć się swoje z Aną Martin, nauczyć się czegoś od Romana, naprzewijać Iwonka, nadziwić lokalsom i naszym, by to zobaczyć, bo wreszcie są: pustki. Po prostu pustki. 
Widzę je, a raczej nie widzę, na własne oczy. Pustki są/ nie są wszędzie: na ulicach - brak korków. Na chodnikach - brak świeżych kup, dużo za to wyschniętych słońcem, jeszcze z czasów tłoku psiego i ludzkiego, nie padało, to i nie zmyło, pogoda przechytrzyła chamskich właścicieli, szkoda że im nie przygrzało. Co do pustek: na parkingach - nadmiar miejsc. W sklepach - małe rozmiary przecenionych ubrań nawet na takie osoby, jak ja i Ana Martin, czyli dwie osoby głównie i jedynie zainteresowane wyprzedażami pod naszym dachem. W barach - stosy krłasantów czekające na spóźnionych śnadaniowiczów. Tramwaje - z miejscami siedzącymi nie tylko dla młodych i szybkich, ale nawet dla starych, mniej sprawnych, ciężarnych oraz wózkowych. Knajpy - ze stolikami do zajęcia pod parasolem. Stragany - bez kolejek hipisów spragnionych jedzenia ekobjo, udaje się coś kupić bez kwadransu wysłuchiwania dyskusji o zaletach i wadach rzodkiewek. 
Nie hipisów, tylko hipsterów, to taka nowa odmiana modnych ludzi, tłumaczy Ana, no proszę, z tego wszystkiego nauczę się czegoś od niej, jakaś też taka uspokojona, może to babcia Iwonkowa tak na nią wpływa. Hipsterzy są raczej artystami, co sprawia, że nie pracują jak normalni ludzie, mają za to dużo czasu na dyskusje i kupowanie też, po czym opowiadanie o tych zakupach innym hipsterom spotkanym w kolejce. A pustki wszędzie, bo i hipsterzy, nawet jeśli nie pracują, mają prawo wyjechać na wakacje. 
Tłok za to na dziurach na ulicach, bo co krok coś naprawiają, przejść się nie da, dojechać to już w ogóle. Do tego dochodzi slalom między rusztowaniami ocieplaczy domów, nie dziwię się nawet, że tyle ich nastawiali, rusztowań, a na nich ocieplaczy znaczy się, w końcu nieczęsto zdarzają się nam w lecie dwa tygodnie letnich temperatur i do tego bez deszczu. 
Chodzę se tak z Iwonkiem i żal trochę wyjeżdżać niedługo, teraz to dopiero na Sanżilu jest swojsko! Cała dzielnica nasza.

Thursday 11 July 2013

(57) kelbebemińą

Już nie pamiętam, co się mówiło w takich sytuacjach w Polsce B, w każdym razie tu, w Belgii B, bo Sanżil to najbiedniejsza komuna w Belgii, takie belgijskie Łapy, mimo że tu wcale nie komuna, tylko Zachód całą gębą, mówi się: kelbebemińą. A sytuacja wygląda tak, że Iwonek jest wyspany, rozdaje uśmiechy na prawo i lewo, jedzie wózkiem jak panisko, a jak ktoś wygląda interesująco, w rodzaju: pije piwo, zatacza się, jest zarośnięty, obdarty, porusza się krokiem księżycowym, jednym słowem: przyciąga uwagę małego człowieka, to wtedy już w ogóle jest wspaniale zainteresowany. Wtedy ten ktoś, o ile pozwala mu na to stan ducha i równowagi, nachyla się zazwyczaj nad wózkiem i zachwycony mówi: kelbebemińą. Czyli: ale słodki dzidziuś. 
Zastanowiło mnie to, bo Iwonek rozumie dokładnie tak samo dobrze, jak w Polsce, czyli przyjmuje uwagę ze spokojem, z miną mówiącą jednoznacznie, że się zgadza i że tak się należy. A głoski przecież zupełnie inne. Widać mądry. Pa mamusi i tatusiu trochę też.
Druga grupa nachylających się to panie w wieku iwonkowych babć, czyli nie za stare i dobrze zakonserwowane, ale już nie na tyle młode, by jeszcze mieć swoje dzieci, za to z wielką potrzebą babciowania, tulenia, przewijania i gugania oraz ze świadomością, że ich dzieci wcale a wcale tych potrzeb nie odczuwają. Nachylają się miło i ze smutkiem w oczach gruchają: kelbebemińą i ilakelaż, choć czasami wychodzi im elakelaż i wtedy speszone muszą się poprawiać, bo przecież Iwonek to nie el, tylko il, ale pomylić się łatwo, fakt, w końcu ma zupełnie nieprzepisowy różowy wózek.
Różowy jak róża z persilu, uśmiecha się Roman. Znaczy się jaka niby? Ana wzdycha: nie z persilu, tylko z Persji, perska róża, jak kot pers, też stamtąd pochodzi, choć nie różowy wcale, a Persja to był taki kraj podobno kiedyś, teraz jest tam Irak, Iran lub Izrael, nie pamiętam, na duże I w każdym razie i daleko, to i tak wszystko jedno w sumie.
Perska róża i róża oraz róż ogólnie prawem płci przypisane są jednak na pewno do dziewczynek, a nie do chłopców, też się dziwię, że Roman sobie na to pozwolił, bo że Ana tak chciała, to nic dziwnego, ona zawsze robi wszystko na opak i specjalnie tak, by się wszyscy pytali, co to za iwo dziwo, ale że Roman, kawał faceta, choć nie wiem, czy przystoi mi tak pisać, a więc że taki duży Roman nie wstydzi się krążyć z różowym wózkiem? A nie, mówi. Wiedziałam, że on nowoczesny, nie tak, jak Ana, no ale pod tym względem ciężko by ją było przebić, ale że aż tak...Hmm, muszę popytać dziewczyn z wózkami, co one na to. 
Kolor zwodzi jednak najbardziej tolerancyjne osoby, tak zwane do przodu, i wyjaśnia, dlaczego czasami nachylający się nad kelbebemińą nie wiedzą, czy to el czy il, na nasze: ona czy on, po polsku jeszcze może być jeszcze ono. Jak twierdzi Ana, płeć obojętna, ważne, że Iwonek jest mińą, jakich mało.

Monday 8 July 2013

(56) joga

Odkąd Iwonek nieco podrósł w sensie umysłowym, bo ciałkiem nadal niewielki, polubił niekończące się jazdy w wózku. Siedzi i patrzy, śpiewa i sylabizuje, serce się samo raduje. A jaki cierpliwy! Nie tylko Ana Martin, która pięciu minut spokojnie nie usiedzi, ale nawet ja już bym dawno wysiadła, w sensie dosłownym też, bo z wózka można, tzn. dwunożni mogą, Iwonek nie, sturlać się co najwyżej, choć nawet i nie to, pasami zapięty na amen, tak więc siedzi jak na tureckim kazaniu; hmmm, to ostatnie właściwie nieźle pasuje, bo przecież nasz pasażercio ma nóżki grzecznie skrzyżowane, czyli ćwiczy siad po turecku, jak to kiedyś w świetlicy w kółku graniastym czterokanciastym kazali, nawet tym, którzy chętniej siedzieli z nogami wykręconymi na zewnątrz, jak ja, co widać zresztą do dziś. 
Po turecku zdrowiej, chociaż to też nie tak do końca po turecku chyba, skoro Ana twierdzi, że po belgijsku to się nazywa na krawca, albo po krawiecku; nie po belgijsku, tylko po francusku, woła Ana, coś się jej myli, przecież to w Belgii tak mówią, u nas, na Sanżilu normalnie...Tu miejscami zresztą też mamy małą Turcję, taką Turczynkę, a Anie niedługo się w głowie pomiesza od nadmiaru wiedzy, no raczej. I to nawet po krawiecku to nie wersja ostateczna, bo tak naprawdę tak siedzą jogi! To z kolei wyszło na jaw całkiem przypadkiem, gdy kolejne osoby pochylające się nad wózkiem w stylu okelbebemińą zaczęły się zachwycać, jaki to Iwońcio mądry, że tak siedzi, i że to dobre dla aureoli, która z kolei daje spokój i coś tam innego, wewnątrz ciała ogólnie i ciałka iwonkowego też. Od razu poleciałam do Romana dopytać, o co chodzi z aureolą, do Any wszak strach zwracać się w sprawach wiary; co do aureol, w kościele się kiedyś słyszało coś w tym temacie, a i widziało podobno, znaczy ci co bardziej święci i zacni, czyli nie ja, ale żeby aureola wewnątrz? tego to nawet najbardziej uduchowione sąsiadki by nie wypatrzyły. Roman na to, że pewnie chodzi o aurę, ale nie pogodę, nie rozumiem, po co dopowiada, co ma aura do pogody w końcu? W każdym razie dalej tłumaczy, że w Brukseli i na świecie też podobno, bardzo popularny jest ostatnio sport jogi, i wtedy ma się taką aureolę wewnątrz, aurę ups. To znaczy może nawet nie tyle ma, co chce mieć. Należy też emanować spokojem i równowagą wewnętrzną, a można dojść do tego przez medytację i powolne ćwiczenia na macie. 
O, to coś dla Any, wymyka mi się, a Roman z Iwonkiem ucieszeni, bo przecież nawet Iwonek już czuje chyba, jaka jest Ana, jak to Ana właśnie, po swojemu, ale o jogi to chyba może zapomnieć. Ja za to może spróbuję. Matę mam, spokój jaki taki też, pokój do ćwiczeń też. A ja mam własny pokój, podpatruje Ana i uśmiecha się pobłażliwie, dodając: jak już skończysz ćwiczyć i rozwijać się na macie, to rozwińmy się literacko, czeka na ciebie ksiażka...i teraz nie wiem kogo, jakiejś babki o pokoju właśnie. Ha, może na jogi wyćwiczę pamięć i sobie przypomnę.