Thursday 21 May 2015

(295) pro-fra-fla

Belgikanie i belżityd mogą sobie kwitnąć pełnią w tym pięknym maju, ale jedno nadal pozostaje niemożliwe: policzenie le i labelż pod względem językowym. Ale Polak potrafi, można by powiedzieć, gdyby to niebelgijska główka pracowała. Stołeczna. Bo to tu wpadli na pomysł przeliczenia mieszkańców metodą podatkową.
Sposób tak banalnie prosty, że faktycznie dziw, że nikt nigdy na to nie wpadł, kręci głową Ana. Iwonek potwierdza, kiwając główką.
Mianowicie wyglądało to tak, że sięgnęli do archiwów i sprawdzili, do kogo piszą w jakim języku. Nie wiem, czy to dane tajne, czy nie, czy ktoś może coś mieć z tego wycieku, czy nie, Roman na komisji może dopytać; w każdym razie opublikowano to wszystko, i wyszło, że tu, na Sanżilu, jesteśmy bardzie pro-fra. Tak se nazywam skrótowo tendencję do mówienia w tym bardziej zrozumiałym języku. Jesteśmy pro-fra w 90%.
Co oznacza, że na tych drugich, mówiących w pro-fla, zostaje 10%. A może nie tyle mówiących, co dostających z urzędu listy w niderlandzkim. Bo Ana twierdzi, że to nie flamandzki, tylko niderlandzki. Zapis poprawny, w mowie c, owszem tak. Pro-nid byłoby, ale nie byłoby to już tak marketingowo, co ważne dla imydżu kraju, jak na embieju uczyli. Zresztą to nie pierwsze zmiany nida: niegdyś zwany był ci on holenderskim, ale to było kiedyś, gdy było mniej poprawności wokół. I imydż mniej się liczył.
Pro-fal czy pro-nid - 10 % to niewiele, co tato? powiedziałby Iwonek. Niewiele. Dodając lub odejmując błąd statystyczny, jak na embieju uczyli, daje to jeszcze mniej. Oj, chyba instytucje pro-fla muszą się wziąć do roboty.
Jak to dokładnie zmierzyli, chce wiedzieć skrupulatny Roman. Dane się krzyżują i nakładają, próbuje tłumaczyć Ana, jak to zwykle na Sanżilu, ale z grubsza można powiedzieć, że płatnicy tzw. podatku regionalnego w 90% dostają zawiadomienie o nim po francusku. Fra. Stąd 10% dla pro-fla. 
Zaraz zaraz, jest gorzej! W ostatnim zdaniu piszą, że licząc głowy szefów de famij, to aż 93,1% jest pro-fra. To w 2013 r. A rok temu - wzrost o 0,19% szefa. Nie, to już naprawdę inwazja!
A te inne dane? Ten to wyciek pochodzi z kolei z okienka odpowiedzialnego za wysyłanie emerytur i rent, czyli pensją, czyli w skrócie: jakim językiem przemawia starość. Widzę jeszcze bardziej gorszące dane: tu już sprawa jest paląca; jeśli pro-fla chcą w ogóle zachować jeszcze jakiś wpływ na starców: 8,65% zawiadomień w 2010 r., 7,13% w 2011 r. i niewielki wzrost, bo 7,43% wniosków opracowanych we fla lub nid w 2012 r. Francuszczyzna nas zalewa, ot co. Pro-fla znaleźli się w morzu potrzeb. Utoną w nim jeszcze, zanim doślą pensją!
No tak, ale z tym pro-fra też nie wiadomo, co zrobić. Ja np. nie chciałam wcale, by mi coś wysyłać po fra, a tak przysłali. Uznali widać, że tak nam będzie łatwiej. Sami z siebie. A potem nas doliczają do pro-fra, mimo że my pro-pol. W tygodniach międzywyborczych tym bardziej.

Wednesday 20 May 2015

(294) eksodus

Nowe miejsce, stara bieda. A już myślałam, że na imigracji na Sanżil, wewnętrznej czy nie, biedy nie będzie, a jeśli już, to jakaś lepsza, zachodnia jakość. Okazuje się jednak, że miejsce nowe - problemy te same. Budżetowe. 
Mam tylko nadzieję, że to nie moja emigracja przyczyniła się do tego zubożenia dzielnicy. Obawy uzasadnione - od kiedy zawitałam tu z Łap, co roku na Sanżilu, a jeszcze bardziej pobliskich okolicznościach, odnotowuje się coraz mniejsze wpływy do budżetów dzielnicowych. Czyżbym to właśnie ja przejadała miejskie pieniądze?
Czy to wywożenie moich śmieci aż tyle kosztuje? Chyba złożę wniosek do komisji o jakieś wsparcie?
Ksenia, co ci przyszło do głowy, pyta Roman. Patrz sam. Bruksela biednieje, piszą jak wół. A faktycznie, jest. Fajnie to nazwali : eksodus. Ho ho, Biblią lecą panowie redaktorzy, co to ich tak zaalarmowało, podśmiewa się Ana, zawsze czujna na religijne elementy, szczególnie w okresie komunijnym. Co za dramat się zdarzył? Dramat, dramat, owszem, tragikomedia albo i proza życia nawet - z powodu eksodusu w miejskiej kasie brakuje 261 milionów ojro. I dziura się powiększa.
Jeszcze tak nie było, by w kasie pieniędzy nie brakowało. Czy Belgia, czy Polska, zawsze ta sama śpiewka. 
No tak, ale w Brukseli na problem finansowy nakłada się - jak t u lelabelż - problem regionalny. Mianowicie eksodus dotyczy klasy średniej. Z miasta wyjeżdżają osoby należące do klasy średniej, zarabiające między 20 a 50 tysięcy ojro rocznie. Brak tych osób oznacza brak ich podatków. Brak podatków oznacza brak środków na inwestycje, pomoc społeczną itepe itede. A przede wszystkim - że miasto nie potrafi im nic zaoferować.
Mnie interesuje jeszcze jedno. Mianowicie: co to jest ten eksodus? Dotąd dowiedziałam się tylko, że z Biblii. Ale jak to, pieniądze i kościół? 
Eksodus to wyjście. W tym przypadku: ucieczka. Ucieczka przed podatkami w tym przypadku. Co roku 30 tys. Brukselczyków i Brukselek wybiera tę opcję. Kierunek: Flandria.
Aha, czyli radni na Sanżilu wolą starą biedę? Tak bym to nazwał. Podczas gdy Flandria wprowadza zachęty podatkowe i przyciąga tym do siebie mieszkańców, w Brukseli zero zmian pod tym względem. Zero pomysłu, jak zatrzymać pieniądze. W porównaniu do 2000 r. mieszka tu prawie 6% mniej rodzin z tzw. klasy średniej właśnie. Tym samym procent mieszkańców, których zarobki są mniejsze, wzrósł do 64%. Z jednej strony to oczywiście przykre dla tych osób, z drugiej - niespodzianka dla kasy miasta. W której świeci dziura.
I chyba poświeci jeszcze, prognozuje Ana. W parlamencie sypią się oskarżenia, że Bruksela to nie jest kraj dla biednych ludzi, lecz dla bogaczy. Zero pomyślunku, jak przyciągnąć...????

Tuesday 19 May 2015

(293) gajowi

Zimna Zośka. Oziębiło się jak co roku, i ta oziębłość trzymała nas i w świąteczną sobotę, że aż w kościach łamało, tym bardziej, że doszła mżawka poranna. A tu trzeba było iść. Święto gajowych, nie ma zmiłuj się. Paradna parada. Wiecie, o co chodzi; GAJOWI. Nie wiem, co na to polski fejs jednak, czy hejt będzie - to i nie rzucam haseł na wiatr. Który zresztą Zośka przegnała zimnem.
Jacy gajowi? zdumiewa się Ana. Gajowy to za tydzień zostanie prezydentem może, choć w sumie nie wiadomo, czy sobie tego życzyć. Ech, Polska. No Polska Polska Ana właśnie, coś ty taka niedomyślna. Jedna literę zmień i zobaczysz, o kim mówię. Licho nie śpi, ci, co nie lubią gajowych - też. Kamieniem rzucić gotowi.
Aaa...rozdziawia gębę Ana. Aaa, no sama widzisz, patrzę na nią z politowaniem. Gej prajd, tak, owszem. Ale na polskim fejsie wstyd trochę i głupio tak się rzucać na pierwszą stronę ze swoimi poglądami. Że się popiera inną frakcję partyjną, szczególnie w czasach, gdy obaj kandydacie na prezydenta raczej nie popierają akurat tego kierunku rozwoju społeczeństwa. Bo dzieci z tego wiele nie będzie. Znaczy się: w innych krajach będą, ale na pewno nie w gajowej Polsce, co to tradycyjnej rodziny musi bronić, szczególnie w miesiącu komunii i wyborów trochę też..
Za to my nie musimy. Tradycji nie znosimy. Dorzucę więc mimochodem, że mimo pozostałości zimnej Zośki, zauczestniczyliśmy w oficjalnych obchodach gajowych. Wózkowo, a jakże. W wózkach - potencjalni gajowi, albo i nie, życie pokaże. Dżender dżenderem, ale ta iwonkowa miłość do różu może i o czym świadczy, zawsze twierdzi Ana.
No, źle by mu nie było, szczególnie jeśli by się jednak zdecydował na pozostanie w Brukseli, nie wykorzystując jednak tej możliwości rozwoju, jaką zdaniem wielu rodziców niegajowych, za to arcypolskich, zdecydowanie dałyby mu studia w Anglii. Ana nie wie, po co to komu te studia i rozwój w imię ambicji rodziców, i ja też w sumie, bo i z Polski B można się znaleźć w centrum uwagi na paradzie, więc do żadnych Angoli jechać nie trzeba; wystarczy wsiąść w tram, wysiąść pod bursą i już można maszerować. Raz do roku. Wesoło machając flagą i mając u boku 80 tysięcy ci podobnych.
Póki co, nam oni niepodobni, śmieje się Ana, ale świętować umieją. Już sam widok tysięcy kolorowych szmat wprowadza w dobry humor i rozgania chmury. Flałer pałer czy jakoś tak się to nazywa. Cała Bruksela tysiąc jaśniała i dudniła. Owszem, za głośno było, to mi się akurat nie podoba, i chyba niska jakość muzyki, że nie nazwę tego wprost łupaniną. Ale rozumiem, że cel w tym jest. Mianowicie nawet taki przykładowo, by pokazać nierozgarniętym polskim gajowym prezydentom , że tak można. Że polityk jeden i drugi może wyjść do paradujących i nie zostanie shejtowany na forum ani obrzucony zgniłymi jajami. Za to obniesiony na rękach. I na uboczu nie otrząśnie się potem z obrzydzeniem czy nie strzepnie niewidzialnego pyłku z garnituru. 
To już 20. parada, Ksenia, była. Jubileuszowa. Dopiero 20, podkreśla Ana. Znaczy, że nawet w Belgii dopiero od 20 lat mówi się publicznie o gejach, że nazwę rzecz po imieniu wreszcie, może nie wszyscy doczytali dotąd, to i się ośmielam. Co roku krok do przodu. Druga Hiszpania ze swoją tolerancją sięgająca 90% społeczeństwa to może na Sanżilu i w okolicznościach jeszcze nie jest, ale i tak nieźle. Naród bez słowa protestu przyjął zamknięcie ulic i radośnie machał. Może nawet i lokalni Polacy machali. 
Pora na gajowych w kraju. Tym bardziej, że świat ucieka nam coraz bardziej, alarmuje Ana. W Luksemburgu, skąd to Martiny nawiały, przypominam, premier wziął właśnie ślub z innym gajowym. Premier! Wyobrażacie sobie? Ja nie. Ale chyba najwyższa pora, co?

Monday 18 May 2015

(292) komunie

Ojej, zapomniałem! mówi w takich przypadkach Iwonek, uderzając się w czółko. Ksenia zapomniała, ojej! że się sama walnę. Że maj to nie tylko matury, ale i komunie mianowicie. Ale od czego jest naród. 
Ten naród, ten, a jakże. Nasz, A i B. Siedzący gromadnie na ławce, zupełnie jak w tym kraju, z tym że ten kraj teraz daleko, a na Sanżilu to jednak nie to samo. Ana Martin nazywa takie gromadne ruchy Polaków: namiastka. I razem każe pisać. Nie wiem, czemu zdrabnia miasto, może dlatego, że ten Sanżil nasz, kraj ten, to taka wielka wieś, albo ma jakiś inny zamysł, jak to Ana. 
W każdym razie i my obie zasiadłyśmy sobie z Groszkiem w wózku, i słuchamy. Ana z zaciętą miną, bo nie znosi przekleństw, ja ze strachem w oczach, że rozpoznają i doniosą matuś, że ja się z taką z Szumana włóczę, zamiast ze swoimi debatować prezydencko przed drugą turą. Ale udało się, bo i piwko było, i kolorowi tacy i owacy podpalali, podczas gdy nasi pili, mimo że upał i dwunasta na zegarze stała; co kraj, to obyczaj; to ich obgadać trzeba było, to i na mnie nikt uwagi nie zwracał. Póki nie struchlałam na słowo: komunia. Bo zapomniałam!
Grzech śmiertelny to, czy tylko połowiczny? Any przecież nie szło zapytać, to i wysłuchałam, co mnie ominęło w niedzielę na Sablonie. Przede wszystkim: że pięknie jednak wyszło. Lepiej niż rok temu, choć ta, co zdawała relację, niewiele widziała, bo choć kościół większy, niż kapliczka w Sokółce, to nie szło nijak się wepchać, taki ścisk. Każdy chciał foty dziecku cykać w końcu, a co? No i jednak jak te małe założyły te rozłożyste suknie, cudne były, naprawdę, w naszych czasach takich nie było, a skąd, to też od razu dzieciarnia, normalnie zgnieciona, więcej miejsca potrzebowała. Tym bardziej, że to ich święto, jakby nie było. Kiwali głową wszyscy.
Choć my pijemy za ich zdrowie, che che!
Pod kościołem podobno już lepiej się działo, ale najlepiej - w restauracji. Do ósmej żeśmy zabalowali normalnie, aż dzieciaki posnęły. U Kaśki robiła ta, co gadała najwięcej, choć torty, piękne i pyszne, że ja cię kręcę, na Anderlechcie zamówiła. Wspaniałe jedzenie, choć po tych pierogach i bigosie to ciężko było zmieścić, ale co robić? Ile razy w życiu dziecko ma komunię, no powiedz Iwona sama powiedz no? 
Zgadzam się z nią i tym gorzej zapomnieć, ale powtarzam, nie ma kogo spytać, czy to grzech śmiertelny.
Na to ten najgłośniej gardłujący, na oko Any - gdyż dnia poprzedniego gardłował inaczej, mianowicie wlewając w siebie alkohol - mówi: ale wiecie, że nie wszyscy nasi poszli? Bo czy wy wiecie, że nie wszystkie dzieci ochrzczone? Że są już tacy, co nie chrzczą i nawet się tym chwalą?
One: nie, no co ty Zbyszek, nie wygłupiaj się. Chyba nie Polacy to, tylko Flamuchy jakieś albo Araby.
On na to: Nasi, nasi! Też nie wierzyłem. Klnę się i do tego kilka innych słów.
One: do czego to doszło. Jak tak żyć można w grzechu w ogóle albo wogle, nie dosłyszałam
Ana: siedzi z niewzruszoną miną i dalej czyta.
Ja: truchleję. Na kształt mocy czy nocy z kolędy.
Czyli wyszło na jaw, gdzie to ja pracuję. Nic więcej ująć ani dodać.
Nie mogę teraz o niczym więcej myśleć. Czuję, że to się obróci przeciwko mojej polskości, mimo żem już nie tym kraju. Może płatków w parku z klombu narwę, wsĻolne, to niczyje, na majowe przynajmniej podlecę po żłobku i okadzę się kadzidłem?
I biję się z myślami, czy chłopaków może by cichcem do tego księdza, co to wszystkich chrzci podobno na Sablonie, na spacer nie wyprowadzić. Dla Any i Romana ratunku już nie ma, ale jak to będzie wyglądało, jak za kilka lat maj nie będzie się kojarzył z niczym następnemu sanżilowskiemu pokoleniu? Może za dobry uczynek i moja niepamięć się odpuści w oparach kadzidła? Że też takim wynarodowionym trzeba przypomnieć o istocie polskości i prawdziwych wartościach, na co mi przyszło, ojej, zapomniałam!

Wednesday 13 May 2015

(291) 120 procent

Od rana zachodzę w głowę, liczę i przeliczam, ale nijak nic mi nie wychodzi. Czy to możliwe, aby coś plus coś lub minus dawało 120 pełnych procent? W okresie matur i komunii to ważne pytanie, a jeszcze ważniejsze w przypadku tych, co się chcą zintegrować z Belgią i Belgami też.
Kolejne badania i rankingi, Ksenia? śmieje się ze mnie Roman. Tak, a co? widać komunie i matury nastrajają do podsumowań. A może to drugi kwartał po prostu. Statystycznie mówiąc. W każdym razie: teraz podliczyli najlepsze i najgorsze kraje pod względem polityki integracji. I co wyszło? Nam, znaczy się? 
O Polsce nie mówią. Nic dziwnego, Polakom wydaje się, że wszyscy są tacy sami i tak ma zostać: biali, katolicy i mówiący po naszemu. Nie, nie o Polskę mi chodzi, protestuje Ana Martin, o nas tu, na Sanżilu. O tym ja właśnie we względzie tych 120 procent pełnych chciałam poinformować, uspokajam. Bo wyszło, że Belgia radzi sobie bardzo dobrze. Zajmuje szczęścliwą siódemkę. Dokładnie rzecz biorąc: w kontekście i aspekcie przyznawania prawa stałego pobytu. Co wszystkich nas tu interesuje, Polaków czy nie, na Sanżilu i w pobliżu.
Na ile krajów? 38. Z tego 28 w Unii. Nieźle, faktycznie, łaskawie kiwa głową Ana. A o co chodzi z tymi 120%? Niech no zerknę, nawet jeśli w moim przypadku matura jeszcze dalej w tyle, niż w twoim, Ksenia, nie wspominając o tym, że matmy wtedy, w zamierzchłym roku 1995, zdawać nie trzeba było, jak się nie chciało.To i ani nie chciałam, ani mi się nie chciało.
Aha, 120 procent. A jest. Wypowiada się mianowicie badaczka odpowiedzialna za belgijską część badań, że mimo szczęśliwej siodemki, nie ma się czym aż tak cieszyć. Bo siódemka wynika z niewzięcia pod uwagę całej masy ważnych czynników, jak zatrudnienie, udział w życiu politycznym czy zdrowie. Tzn. niby statystycy biorą je pod uwagę, ale tak sprytnie, że tak naprawdę kryją prawdę. Do tego na Sanżilu i obok pogorszyła się sytuacja pod względem możliwości uzyskania prawa stałego pobytu.
Największy skandal w Belgii - według badaczki  - to jednak warunki naturalizacji i łączenia rodzin. To tu występuje to słynne 120 %. Chodzi o to, że by w ogóle zacząć się starać o ściągnięcie rodziny czy naturalizację właśnie, a nie ma się obywatelstwa, trzeba przedstawić dowody na to, że się zarabia więcej niż przeciętny Belg. Lebelż z urodzenia lub już z prawem pobutu. To daje właśnie to 120%.
Faktycznie nieładnie, myślę sobie. Dobrze, że nikogo ściągać nie muszę. 
Wiecie, co jest w tym wszystkim dość absurdalne? A la belż, można by powiedzieć? Że warunki życia dla osób w trakcie integracji, że tak to ujmę, pogorszyły się, za to Belgia, która te warunki tworzy, wspięła się w górę w rankingu. Jak to, dziwię się. Ano tak, bo w tym rankingu bynajmniej nie chodzi o integrujących się, lecz o rozdanie tytułów i miejsc krajom. W Belgii przybyło przejrzystości pod względem przyznawania lub odmawiania prawa pobutu. I za tę przejrzystość, transparencję, Belgię nagrodzono. Emigrantów ukarano. Samo życie!

Tuesday 12 May 2015

(290) czarne

I po wyborach. I już wiemy, kto nas będzie ratował. Porządki niech zacznie od Belgii, bo już wiem, że jeśli trzeba kogoś gdzieś ratować - to nas tu na Sanżilu i w okolicznościach. Przed czarnym mianowicie. Takie to są skutki wychylania nosa na nieswoją dzielnicę. A było siedzieć na miejscu! Zachciało się podróży.
Wyobraźcie sobie, jak to się odbyło. Ukle zwane też Iklem, zależy w jakiej liczbie kto woli i z którego dialektu czerpie jak ze źródła. Niedziela popołudnie. Słońce daje czadu. Dzieciaki na placu zabaw też. Kasztany kwitną, lokalni piknikują, my czekamy, aż Iwonek padnie. Nie pada coś, więc widzimy znajomego pana Pablo ze sklepu. Jako że żeśmy mili i wychowani - idziemy na tradycyjne polskie cześć.
No i o czym tu gadać, jak już cześć padło, o dzieciach się pogadało? Tylko biznes i mieszkania zostały. I tu nas zabito. Zbiorowo. Pierwszym zdaniem. Sami zobaczcie i oceńcie, czy nie było mocno.
Czarne idzie.
Ana grzecznie i miło, bo pan jej warzywa dowozi, co to je wrzuca do gara i gotuje jedną jedyną zupę, co umie, jak twierdzi, tylko dlatego, że właśnie wystarczy wrzucić: jak to rozumiesz? co jest czarne?
Pablo: czarne normalnie. Dzielnica, wszystko. Jak pięć lat temu tu zaczynałem, to ich tu tylu nie było. A teraz patrzcie. Nawet tu są. Coraz więcej, jak Boga kocham. Salem alejkum i salem alejkum tylko.
Ana i Roman chrząkają. Ja przejmuję Groszka i nasłuchuję z rosnącym niepokojem. Roman łagodzi sytuację: jak w Laken ceny wynajmu?
Ana nisczy złagodzenie, dopytując: a koło nas to wynajmujesz, czy kupiliście?
Pablo, z nową energią: Gdzie tam kupiłem! Po pierwsze w belgii tylko bym na ten kredyt robił, po drugie w Brukseli już się nie kupuje. Domów przede wszystkim, ale mieszkań też nie radzę. Przyjdzie taki jeden z drugim czarny (choć moim zdaniem to by prędzej była ta czarna, ale cicho siedzę), zrobią dzieci, jedno, drugie, dziesięć i już mieszkanie nie ma wartości. Bo kto normalny by obok zamieszkał. Mówię wam, jeśli kupować w Belgii - to tylko dom poza miastem, na pewno nie w Brukseli. Bo tu czarno będzie. 
I dodaje: pięć lat tu siedzę i ze starchem obserwuję, co się dzieje. Coraz ich więcej. Wszędzie są. I co, to ja mam tu zostać? Kilka lat i będę musiał salemalkować, by przeżyć? Jemu mam polskie sprzedawać? A co on ode mnie kupi?
Ana, żartując: te warzywa może, co ja je na zupę biorę. Apropo (pisane: a propos), masz może jeszcze jarzynkę.
Pablo, udobruchany i zadowolony, że może pouczyć kobitę, jaka by ona nie była: Po warzywa to się do mnie w czwartek przychodzi. Potem nieświeże. Niewarto.
Roman, jak przystało na dyplomatę może i z komisji: no tak. Musimy już iść niestety. Do zobaczenia.
Siedzę ja tu i nie wychylam się, bo co tu powiedzieć? Poczekam, niech się wypowie prezydent. Elekt ci on, niech działa i ratuje rodaków. Niech zacznie od białego garnituru, jak pewien człowiek w komisji wyborczej. Dodam, że nasz ci on.


Monday 11 May 2015

(289) wybory

W dniu wyborów czarno - biały zrobił się nagle jakiś ten świat i powiało grozą. I  trwogą. Jak trwoga - to do Boga, twierdzili matuś, ale dokąd się udać, jak się zamieszkuje u Any Martin? 
Mówię w aspekcie względem wyników, w których to mam jakiś udział. Siedzę tu ci ja i czekam, czy wracać do ojczyzny, czy jedszcze można na emigracji. kto nami porządzi? Lepiej zmykać jeszcze dalej, czy nie? Ana twierdzi, że obojętnie kto wygra z tego zacnego grona, lepiej dalej, niż bliżej Polski, ale nie wie, co ja wiem, bo nie słuchała proroka z Uklów. A ja tak.
Z rana nie było tak groźnie. Wybory odbyliśmy już wcześniej w końcu. Bo jeśli nie wiecie, to miał być całkiem przeciętny, pieszo-spacerowy wypad ku lokalowi z dwoma wózkami, a ku naszemu zbiorowemu zdziwieniu okazał się korespondencyjny. Tak to nas nasza Ana pięknie i nowocześnie zapisała na wybory: pocztą. Ale żeby głosować listem, wcześniej trzeba iść do ambasady czy tej drugiej, no, konsultacji. Kto poszedł, zgadnijcie. Brawo - ja. Poszłam karnie z dwoma upoważnieniami, odebrałam materiały, wczytałam się co nieco, między innymi w naszych tu rodzimych sanżilowskich nowinkach i gazetce w materiały reklamowe kandydatów i kandydatki, no i z ciężkim sercem zakreśliłam. Iwonek też, dwa razy, za mamę i tatę. Wrzuciliśmy i paszło! Won w świat!
Nie, nie tego skreśliłam, co śpiewał dawniej panka, jak twierdzi Roman, on już wtedy żył też i nawet radio mieli. Nie, nie tę, co o niej piosenka z lat dziecięcych, choć to jedyna kobieta w tym towarzystwie i Anie smutno, że ręka po prostu sama odjeżdżała z przypisanej do niej kratki. Nie, nie tego, co od lat w każdych wyborach startuje i ma kozią bródkę. Nie, nie tego, co chce zbawiać biznes, i tu z kolei Roman mówi, że stracona szansa, bo może i by coś z niego było, gdyby wiedział, czego chce. Nie, nie tego, co dopiero niedawno na siłce wymyślił, że może by se prezydentem został. Nie, nie tego, co z miasta Any ci on i przed judeo czymś tam w gazetce przestrzega, a wie podobno, o czym mówi, bo uczony i studiował, a nawet filmuje. Nie, nie tego, co z miasta Romana z kolei, a uśmiech ma maślano-obleśny. I nie tego, co to z miasta bliższego Łapom, co to za to zdążył już być kimś innym, co rok to prorok doprawdy. 
To już wiecie, kogo pocztą wysłałam do ojczyzny. Ale nie zapiałam z tej okazji radośnie na jelenim rogu, co to to nie. Myśliwym i tym, co kobiet nie popierają we względzie konwencji, co to ją Ana uważa za ważną - dziękujemy. No ale kogoś trzeba było obywatelsko skreślić. To i poszło w świat.
Siedzę tu ci teraz, dzieciaki posnęły po pięknym dniu na Sanżilu, co go żeśmy niepatryjotycznie spędzili w innych gminach bliższych i dalszych, i czekam. I martwię się, bo co człowiek z dzielnicy nos wychyli, to się dowie strasznych straszności. Doczekam w nerwach do wieczoru wyborczego, by zobaczyć, że głos mój nie poszedł on ci na marne, i spiszę to, czym mnie zmrozili na Uklu. Z odpowiednim komentarzem, bo jedno pewne - tu może zaradzić tylko dobry prezydent. I tylko z Polski.

Thursday 7 May 2015

(288) rzeź baraniny

24 września. Różnie kojarzy się ta data. Martinom raczej miło, choć Roman robi miny coś. Cóż, są i tacy, którzy ślubów nie popierają. Swoich przykładowo. Może on właśnie? Niech se dołączy do zwierząt, które na 24 też wcale nie czekają. Głównie do baraniny czyli. Oj, owce, jagniątka i barany już przeczuwają piątym zmysłem, co się kroi tej jesieni. Gardło się kroi. Niestety.
To wtedy będzie kurban bajram? Kur...co baja? Nie de przecież. Po kur znaczy się, ani nie wa. Kurban bajram. Święto ofiarowania. Zwierząt. Ludziom. Na talerzu. Ubitych w straszliwy sposób. I choć bajram, to nie bajki wcale.
Masowo podrzynają gardła. Szast prast, krew się leje, i tak miliony sztuk. Rzeź niewiniątek istna.
Brr, co to za zwyczaje? Islam tak każe. Nie słyszałaś Ksenia, jakie wariactwa robi się w imieniu religii, w tym twojej? Oto kolejne. Krwawe.
No ale ja nie zarzynam nikogo, jak idę pod kościół.
Na szczęście. Przynajmniej pod tym względem jesteśmy nieco do przodu, co nie oznacza, że koniecznie mądrzejsi i lepsi. Też swoje mamy za uszami.
Zaraz zaraz, myślę. Ale tu Europa przecież, a nie Arabia. Są prawa. Czego sanżilowskie zwierzaki boją? Że nic ich nie uchroni. To prawo właśnie, o którym wszyscy pieją. Cywilizacja niby wspaniała. Bo niby jest europejska dyrektywa, co ją u Romana na komisji spisali, że tak się wyrażę w skrócie, co to chroni zwierzaki przed okrutną śmiercią, ale okazuje się, że w roku wyborów, który ostatnio trwa na okrągło na moje oko, każdy głos się liczy. I dlatego brukselska ministerka, w randze sekretarki, dostała prikaz partyjny, aby po raz kolejny zainstalować w mieście chwilowe ubijalnie. Takie mordownie w stylu popap czyli, dopytuje Roman. Tak jakby.
Co to ten popap? Pop-up się pisze. Coś, co wyskakuje, i znika. W tym przypadku po zagładzie lokalnej zwierzyny. Szast prast, krew zmyta pod ciśnieniem, nie ma. Nie było. Brr.
A nie było mowy o tym, że take praktyki mają być w Belgii niedopuszczalne? świta Romanowi. Że jeśli już zabijać w imię proroka czy innego boga, to przynajmniej tak, by sprawiać jak najmniej bólu? Mowa była. Owszem. Mowa trawa, choć trawa cierpi mniej z pewnością, jak ją tną kosą, niż te owce i barany idące na rzeź, mówię ze zrozumieniem.
Nie idące, Ksenia, nie idące, opychane, zaciągane. Zwierzęta nie są głupie i wiedzą, co się szykuje. Boją się. Właśnie o tym pisze w swoim komunikacie do prasy stowarzyszenie Gaia, które apeluje do polityków, by może jednak się zastanowili i przed 24 września jeszcze zakazali uboju rytualnego w tych popapowych mordowniach. Przypominając jednocześnie, że jest już wielka rzeźnia na Anderlechcie, gwarantująca przynajmniej, że zwierzęta zostaną ogłuszone przed podcięciem gardła. Niewiele to, ale lepsze, niż nic.
Sekretarka brukselka zasłania się właśnie tym Anderlechtem, że tam niby zagoni na szkolenie wszystkich siepaczy. Niech się szkolą. Podobno mają sprawniej zabijać po tym, znaczy się - może jedno zwierzę na 10 uda się znieczulić.
I jak myślicie, da się coś wskórać Gai i innym obrońcom? martwię się. E tam. Moim zdaniem nie. Ana Martin w nic nie wierzy, oprócz synków, wtrąca sama zainteresowana, to fakt akurat; no więc w nic nie wierzy prawie, ale tu może mieć rację. Roman, ile to daje głosów wyborczych? W niekończącym się roku wyborów? Z tysiąc może. A ile zwierząt zginie? Z dziesięć tysięcy pewnie. Ci, co będą jedli te owce, barany jagniątka, nie wybierają partii lokalnych i tak pewnie, wątpi Ana. Prędzej uczestniczą w wyborach w Maroku. U siebie czyli.
To komu się to opłaca, dziwię się? Na pewno nie baraninie. Nieco partii może, o ile ktoś ją połączy z taką decyzją. Jedno pewne: na pewno nie opłaca się biednym zwierzakom.
Ostatnio na Anderlechcie coraz gorzej, widzę. Sanżil też w tyle. Cywilizacyjnie. Za Polską nawet, gdzie nielicznej grupce posłów udało się na chwilę zakazać uboju rytualnego, jak to nazwała Ana za koranem.
Pomóc by się chciało tej baraninie, ale jak walczyć z polityką? Podpisać petycję. Dla owiec i baranów. Bo wcale nie chcą się ofiarować, nawet na święto. Bo kto by chciał, pyta Ana. Retorycznie, bo inaczej - nie da rady w obecnym układzie politycznym.

Wednesday 6 May 2015

(287) mamania

Matka. Mama. Mamą. To ostatnie w narzędniku po polsku, a w mianowniku po belgijsku, objaśniła Ana. Znaczy się: francusku belgijsku. A znaczenie cały czas to samo. Nic dziwnego, że to słowo tak pięknie połączyło nasze dwa narody w przededniu Święta Matek na Sanżilu i Dnia Matki w Polsce. Znów inne słowa, a znaczenie to samo. Bo mamą jest tylko jedna.
Jest jednak mała różnica. O dwadzieścia miejsc, tak w zaokrągleniu. Mianowicie znów jedna musi stać za drugą. Polska za belgijską tym razem. Więc choć matka i mamą jest jedna, to jej miejsce w społeczeństwie może być lub bardziej doceniane. Że zgadnę, w Polsce bardziej, zgaduje i nie trafia Roman. 
Nieeee, krzyczymy obie z Aną. Mamania robi hałasy, cieszy się Iwonek. Mamania przytula, matka zawsze wie, co zrobić. Ach, ten instynkt, zachwycam się, jak nie przymierzając, kandydat na prezydenta jakiś w radiu. Nie ma lepszego. Ale najlepiej, gdy docenia się go w sposób wymierny, uzupełnia Ana. Pensją. Emeryturą. Dostępem do żłobka. Obniżonym krawężnikiem dla wózka. Niedrogimi pieluchami. Przymuszeniem ojca do ojcowskiego. Itepe itede. 
Mnie to 30. miejsce Polski A i B nie dziwi, ciągnie Ana. W Polsce owszem, mamą uświęcona tradycją, stoi na piedestale polityki, religii i takich tam nieżyciowych spraw nieprzekładających się na codzienność. Za to w rzeczywistości stoi bardzo nisko. Tak nisko, że mówi się, że siedzi w domu, choć usiąść się nie da. Że nie pracuje, a ona co dzień ma na karku ze sto zadań. Że wózkowa ona i śmie przeszkadzać w rozmyślaniach wielkich tego świata. Tak więc pozycja matki w Polsce wysoka być nie może. I nie jest. 30. miejsce w rankingu światowym jak na kraj, gdzie matkę czcij swoją na ustach wszystkich, to coś nie bardzo.
Co to za ranking znów? Coś dziewczyny ostatnio idziecie w klasyfikacje, śmieje się Roman. Ale jak inaczej zdobyć dowody, że kongres kobiet na Sanżilu i okolicznych jak najbardziej potrzebny? bronię planów Any Martin i takich tam grupowych. Dzięki Ksenia! fakt, jak inaczej pokazać, że Polki są 20 miejsc w tyle za Belgijkami? Tylko solidne fakty. A fakty są takie, że Belgia jest na 10. miejscu w świecie, jeśli chodzi o dobre uwarunkowania do bycia matką. Na te prawie 200 krajów, co w międzyczasie zasiedlają glob, to nieźle, co?
Nieźle, fajnie, cieszę się! Cieszymy się z chłopakami, poprawia się Roman, pardą Ana. Jakie były kryteria? Śmiertelność kobiet w czasie porodu; dobrostan dzieci i wskaźnik ich śmiertelności; dostęp do edukacji; status ekonomiczny; udział kobiet w polityce. Wyszło, że najlepiej w Skandynawii, a ogólnie - Europie. Najgorzej w Afryce, smutek. 
W Usach też gorzej niż w Polsce, widzę. Cieszmy się, co?
Ucieszymy się, jak dzięki kongresowi pchniemy naszą Polskę nieco w górę w stronę Belgii. A nawet jak nie pchniemy - to pokażemy, że można. My, polsko-belgijskie mamą i nie-mamą z Sanżila. Oj, będzie się działo tej jesieni. Prawdziwe święto. 

Tuesday 5 May 2015

(286) pięciolatki

Gruchnęła wieść po parlamencie. Tym od Sanżila i pobliskich okoliczności oraz od załatwiania spraw lokalnej ludności. Pięciolatki do szkół! Słyszał coś o czymś podobnym? Nie w Polsce, uspokajam, tu, koło nas, gdzie język jeden, drugi a i trzeci się trafia, czyli na Skarbku, Ikselu i tym podobnych, od morza do morza można powiedzieć.
Nie no, i kto pomoże Belgom jak nie Polacy? Dzieciom do tego? Kto jak nie my? I to wszystko, choć miejscowy sejm ani słowem się o Polsce nie zająknął, a przecież biorąc pod uwagę procent ludności polskiej na Sanżilu mógłby, w imię solidarności, uważam. Byłoby jak znalazł na uświęcenie potrójnie świętego dnia, bo i niedziela, i konstytucja majowa chyba, o ile pamięć mnie nie myli, i papież jeszcze.
Jak to, co to, przed czym Polacy mają znów zbawiać świat? budzi się ze świątecznego letargu Roman. Przed parlamentarnymi belgijskimi zakusami na dzieciaki. Ale nie wszyscy Polacy - ci elbanowscy tylko, prawdziwi Polacy. Ty Ana nie, ty chcesz, by sześciolatki w ławie zasiadały, to i tu zagłosujesz za pięciolatkami  Jesteś jak ten przysłowiowy poseł walonek. Bo to oni zgłosili pomysł, by mali i małe le i labelż zagnać do szkoły już w wieku 5 lat. Znaczy się - do podstawówki, bo przecież w miejscowym dialekcie do szkoły maszerują już trzylatki. Czylatki czyli. Mimo że nadal jest to tylko przedszkole.
Kto-jak-gdzie? pyta Roman. Po kolei proszę. Ploszę, powtarza Iwonek.
Problem szkoły znów rozgorzał, od kiedy w jednym z miejscowych parlamentów, takich minisejmów na nasze, złożono projekt, by do podstawówy szły już pięciolatki. Dotąd rok później, czyli sześć, obliczam na szybko, co i tak wywołuje histeryczne spazmy w Polsce A, B i C. Tu to norma. Ale podobno i tak za późno, i szanse się jakieś tam marnują, i potencjał, i nierówności powstają. 
Czyli argumenty te same, co w Polsce, podsumowuje Ana. Ale efekt będzie inny i co innego spędza posłom w poszczególnych sejmikach sen z oka. Tudzież oczu.
W dzień święta narodowego, polskiego co prawda, elbanowskiego, ale co to szkodzi, do głosu doszły narodowe sentymenta. Okazało się oto, że szkoła od lat 5, pięciu słowem, zachwiałaby równowagą demograficzną na Sanżilu i w okolicznościach. Bo w jednym z terenów dialektowych dzieciarni jest więcej, niż w drugim.
Awantura na całego gotowa. Bo najwięcej maluchów hasa po Brukseli, która co prawda jest miastem na moje oko, ale zwanym regionem, nie pytajcie mnie dlaczego, dużo pęta się ich też po Walonkach, a najmniej po Flamandii. Co oznacza, że jeśli nauka nie pójdzie w las, coraz to więcej osób będzie mówiło po francusku, a mniej po tym drugim. W trzecim idiomie mówi i tak na tyle mało, że nawet się nie dołączył do kłótni, ale im akurat aż tak nie zależy, bo to Niemcy przecież, więc wielki brat czuwa nad językiem zza granicy i z zagranicy pobliskiej też, jak przytomnie zauważył Roman. Na to już elbanowscy żadni by nie przystali, obawia się Ana. Żadnego Niemca w szkole.
A u nas pod miedzą ci z Flamandii zgodzić się nie chcą, bo już się boją, co to będzie, co to będzie, jak wszędzie zapanuje francuszczyzna. Nie Niemiec, póki co oczywista. Za które to języki oni musieliby płacić, bo bogatsi przecież i szanse biedniejszych muszą wyrównywać w imię narodowych interesów. Mimo że za naród jeden się nie uważają, o czym zresztą nie wypada mówić na głos w święto konstytucji, nawet jeśli ono ci polskie. A chwilami nawet elbanowskie do szpiku kości. 

Monday 4 May 2015

(285) mamin-fiski (dzień matki)

Nie, nie fiński żaden. Błędu w tytule brak. Mamin też poprawny jak najbardziej, nie mumin lub nawet -ek, w szczególności w porównaniu do przeciętnej fij. Fille dla podpowiedzi. No kto? No przeciętny młody on. Fis. Fils, ale nikt tak nie mówi przecież mamo nie, no przecież, jak mówi pewien fis u nas na Sanżilu. Maminsynek nasz domowy. Maminfisek po lokalnemu.
O, widzę, że już wiecie, czym to pachnie. Śmierdzi. Problemem mianowicie, ogólnoeuropejsko-światowym. Tak, owszem, na Sanżilu i w okolicznościach nie inaczej niż w reszcie globu: synkowie-fiskowie siedzą mamom na głowach dłużej niż córeczki-fijelki. Opublikował to lokalny GUS o nazwie ojrostat, który ostatnio, co wiedzą wierni czytelnicy, specjalizuje się poniekąd w specjalnych zestawach informacji.
Eurostat, Ksenia. Jak sama nazwa wskazuje, nie czysto belż, tylko euro-lub ojropejski. A że na mój gust to GUS - to prawda. Co tam ciekawego, powiadasz?
Statystyki ekonomiczno-gospodarcze wskazują jednoznacznie na dyskryminację córek w dostępie do matek, melduję na jednym tchu, zupełnie jak jakaś reporterska gwiazda z tiwi, potrząsając grzywą i posługując się odpowiednim słownictwem, ale to już sami widzicie tę klasę jak z wawy normalnie.
Dokładnie rzecz biorąc, w czym ona, ta rzecz, dopytuje ciemny jak tabaka chwilami Roman. To, że przeciętny młody Belg o rodzaju le, czyli nieżeńskim, pomieszkuje z rodzicami dwa lata dłużej niż przeciętna młoda Belgijka o rodzaju niemęskim. Posługując się liczbami i cyframi, daje to 26 w stosunku do 24. Skandal, można powiedzieć. Co na to eksperci?
Ekspertka, bom rodzaju żeńskiego, Ana Martin czuje się wywołana do tablicy, choć nikt jej nie wzywał. No tak, synko-fiskowie trzymają się maminej spódnicy jak rzep psiego ogona nawet na Sanżilu, gdzie wydawałoby się, młodość, co to jej trzeba podać skrzydła, ma o wiele lepsze możliwości zarobku niż na przykład w takiej Polsce i wypuszczenia się z gniazda. Lecz mimo że jest, jak widać, ktoś, kto te skrzydła podaje, żeńskość wyfruwa chętniej, niż męskość.
Lub jest wypychana, wtrąca się Roman.
E tam, lebelż to nie kukułki, by się nawzajem eliminować, prycha Ana. Na moje eksperckie oko, winne są dwie strony: mamusie, mamą, bo chętnie trzymają synko-fisków przy spódnicy, oraz sami zainteresowani, bo oprani-wykarmieni-obuci-uczesani-oporządzeni za darmo, szybko, sprawnie i tak, jak lubią.
Wiadomo, u mamy za piecem najlepiej, uzupełniam z księgi przysłów.
No tak, ale na tym zapiecku można się też aż za bardzo ugrzać i przegapić odpowiedni moment na opuszczenie gniazda. Oj tak, zły to ptak, co jaja swoje zgniłe podrzuca, jak to kiedyś ktoś powiedział, myślę sobie na głos dalej przysłowiami. Zły owszem, ptak i całość też. Tacy to nam potem niewydarzeńcy na dzielnicy rosną, co to cały boży dzień w barze siedzieć potrafią, kończy feministycznie Ana z zadowoloną miną.
Ana, ale oddajmy zadość sprawiedliwości: Belgia nie jest tu żadnym wyjątkiem, usprawiedliwia swoich Roman. Patrz, średnia w całej Europie to aż 26,1 lat dla obu dżenderów. Na tym tle Belgia z przeciętną 24,9 plasuje się całkiem nieźle. Włochy, Malta, Słowacja i przede wszystkim Chorwacja patrzą na nas z zazdrością, tam norma to okolice 30., i to górne. Tam to dopiero są maminsyny! Bombonczioni, cytuje Ana w obcej mowie. Za to w Skandynawii norma to 20. Tam dążmy!
Ja tam rozumiem trochę, dlaczego tak jest, se myślę. Wszystko przez malejącą liczbę dzieci. Obecnie to 15,6% nas tu wszystkich na kontynencie, a jeszcze kilka lat temu - 18,6%. Każda mama chce sobie zachować u boku wspomnienie młodości. Dajmy im żyć! Tym mamom! Mamą.
Dajemy, dajemy, tylko się dziwimy, na to Ana. Roman i ja inaczej wyfruwaliśmy - ja to nawet w normie europejskiej, ale Roman już w ścisłej skandynawskiej czołówce, z 19. na karku. To były czasy, co stary? śmieje się Ana. Śmiej się, smiej, przestrzega ślubną Roman. Sama masz dwóch takich, co kiedyś powiedzą: orewłar mamą! Założę się, że ty wtedy na rejtana do drzwi i ani mi się waż, tak będziesz krzyczała. A oni wyjdą i zamkną drzwi za nami. Za tobą. Za mamą, Tak, twoi maminsynkowie-fiskowie.