Wednesday 28 May 2014

(189) komuniści abstynenci

Z rozrywki słucham polskiego radia. Nie z powtórki, tylko z przyjemności. I zawsze się człowiek i kobieta czegoś nauczy. Dziś przypadkowo o nowych słowach półpolskich. Które należy tępić i eliminować. Co u nas na Sanżilu z radością czyni Ana.
Chodzi o to, że w polszczyźnie ojczyźnie rozpleniły się nowomowy i nowotwory w rodzaju: dedykowany; ewaluacja; aplikacja; i inne cje oraz sje, które brzmią wspaniale na mój rozum, trochę łaciny na co dzień, ale nie znaczą bynajmniej i przynajmniej tego, co mają znaczyć po naszemu, czyli po staropolsku i nowopolsku też. Nie mówię już o witam i pozdrawiam, co wywołuje u Any wstrząsy podobne do drgawek, na szczęście powoli naród się uczy i używa tych eleganckich formuł tylko w mailach urzędowych, których Ana nie dostaje, bo od kogo? W domu siedzi przecież z dzieckiem. Które to sformułowanie także ją doprowadza do szału, bo konia z grzędy temu, kto widział siedzącą matkę. Coś wiem o tym, mimo że nie matkuję, tylko niańkuję. Za to też na stojąco i biegająco.
W związku z powyższym i odwołując się do poniższego, piszę, co następuje (a jest to cytat najprawdziwszy z dzisiejszego słuchacza, co to dostał takie pismo i zachował dla dzieci, z którymi nie siedzi - facet, wiadomo): że w Polsce A i B źle się dzieje językowo, to już załapałam. Ale oto otwieram z rana gazetę, lokalną, ogólnobrukselską, co to z niej się uczę o okolicach Sanżila, i co widzę? Piękne obce słowo na drugiej stronie. Znaczy się obcych słów jest więcej, ale to akurat rozumiem bez słowa. Bo jak w sezonie komunijnym nie zrozumieć: abstention? W końcu i ja, i ja całe pokolenia komunistów, co w maju ślubowaliśmy, nie rozumiejąc ani słowa, z tego, co powtarzamy? Abstynencję.
Nie tylko biedne dzieci ogłupione nic nie rozumiały z tego, ale nawet dorośli, co to z tyłów kościołów bezmyślnie powtarzali za księdzem albo organistą, kto tam się dorwał do mikrofonu, że będą unikać alkoholu. Po czym szli do domów na imprezę komunijna, gdzie na stole już przekąski, sałatki no i popitka. Taki naród. I taka wiara. Brawo. A propos Roman, tu też wczoraj na ulicy minęłyśmy dwóch polskich chłopców w sukienkach. Coś mi się wydaje, że właśnie ślubowali, a tatusiowie, to już musowo.
Ale może to nie nasi, tylko lebelż, wtrącam? Bo skoro tu piszą o abstynencji, to widać w zglobalizowanej unii to wszystkich dotyczy? Ale abstention to nie abstynencja w rozumieniu komunijnym, tłumaczy Ana. Pokażże mi to, rzuca po krakowsku chyba, kto z kim przestaje...Aaa, chodzi o powstrzymywanie się od głosu w wyborach, czyli bojkot urn. No bo sama mówiłaś, że w Belgii trzeba głosować, nie to co w Polsce, gdzie wolność Tomku, a niezadowoleni wszyscy. 
W Belgii w komisjach powinno stawiać się 100% uprawnionych. Ale to się jakoś nie zdarza. Tym razem jeden na 10 nie głosował. To jakieś 10%, tak? obliczam szybko. Podają, że 11. 89% głosowało. W latach 40. było to regularnie 93%. Ponad 10% to wynalazek lat 2000, po raz pierwszy bariera padła dwa lata temu. Psychologiczna, jak mawiają w tiwi. 
Grozi im coś za to, dopytuję? Trzeba by sprawdzić, zamyśla się Roman. Ale chyba nic poważnego. To zupełne tak, jak złamania abstynencji po komunii, cieszę się. Polak Belg dwa bratanki, i do urny, i do szklanki, można by powiedzieć. 
Jeszcze dodam, że lenie wyborczy mieszkają głównie u nas. Nie wszyscy na Sanżilu, ale w Brukseli już tak. W ogóle Walonki słabiej się sprawdzają politycznie, niż Flama..ndowie, niech będzie po aninemu. Bo w Anwersie i Gandzie karnie stoją w ogonku, mimo że też metropolie. W Anwersie nic dziwnego, podobno tam się je najwięcej amfetaminy w Europie, to i mają siłę stać, rzuca takie hasło Ana, ni przypiął, ni wypiął, ale znacie Anę, dygresja za dywersją. W Gandzie kto wie, co biorą, może jeden z 89 nowych narkotyków na rynku - ale nie badali. 
Grozi im coś za to, dopytuję? Znaczy nie za narkotyki, tylko za niegłosowanie? Trzeba by sprawdzić, zamyśla się Roman. Ale chyba nic poważnego. To zupełnie tak, jak złamania abstynencji po komunii, cieszę się. Polak Belg dwa bratanki, i do urny, i do szklanki!

Tuesday 27 May 2014

(188) ciapki

To był dopiero weekend. Już sama nie wiem, gdzie byłam, albo mnie nie było. Urna za urną, komisja za komisją, kraj za krajem, zamach za zamachem. A mówią, że to listopad niebezpieczny dla Polaków. Gdzie tam.
W tym roku zdecydowanie najwięcej dzieje się w maju. Oddechu złapać nie mogę od tych podróży. Przykładowo wczoraj. Luksemburg jeden i drugi. Kraj przemierzony na nogach wzdłuż i wszerz, a ten nasz belgijski, mniejszy, choć to niepotwierdzone - w samochodzie. Komisja wyborcza w ambasadzie polskiej w Luksemburgu też na nogach. Słyszał kto o czymś takim? Już o Luksemburgu niewiele wiadomo, a o tym, że jest polska ambasada...no no. Ale głosowanie było. Iwonek pisał. Trzy iksy postawił. To chyba nielegalnie, co? Ale nasza zielona kandydatka, co do której Roman twierdzi, że sama kiedyś zasiadała na stołku w tej ambasadzie - niestety przepadła. Co kraj, to obyczaj. Jedno pewne - Polska znów pięknie cała po prawej. Ana już nie komentuje nawet, tylko ręką macha.
Jak to mówi Roman: znam, to głosuję,  bo wiadomo, co i kto zacz. Niestety, na wiele się to nie przydało...ale cóż, życie polityczne toczy się dalej, że się podzielę taką refleksją. 
Polskie zmiany to i tak zresztą nic w porównaniu do tego, co się wydarzyło na Sanżilu i w okolicy. Szeroko pojętej, bo od morza do Luksemburga. Absolutna zmiana kolorów. Podobno politycznych, twierdzi Ana, ale jaka na razie zmiany tylko takie rysunkowe, inną farbą rzucili w drukarni. Górę kraju zarzucili żółcią. Ładny odcień, taki radosny i słoneczny. Na moje oko - dobrzy ludzie jacyś, tacy pozytywni. Pewnie coś dobrego z tego wyniknie dla mieszkańców Sanżila, w tym Polaków A i B! Nawet, jeśli to miałoby być po prostu słońce, to i tak już nieźle. Czego więcej chcieć nad morzem? Bo tam jest północ kraju, przypominam.
Na wschodzie - też ładnie, choć odcień czerwieni, jaka tam przeważa, jakoś tak idący malarsko w smutną stronę. Może skręcający w stronę Francji? Skoro czerwień, to rewolucja, czyli Francja? W zjednoczonej Europie bez granic wszystko możliwe. 
A zachód i południe Belgii jakieś takie w ciapki. Owszem, trochę więcej granato-błękitu, ale ogólnie nic się z tego nie da wyczytać, choćby przyszło tysiąc atletów i wróżbitów. Co komuna, to zmiana normalnie. Jak tu rządzić w takie plamki? I jeszcze te nibysłowa, nie wiem, czy oznaczają coś więcej, niż litery, z jakich się składają, ale nie dziwię się, że z tak nieatrakcyjnymi nazwami to daleko nie zajechali na tych wyborcach. Ani jednego pełnego słowa! Za to: mr, ps, cdh, uf, n-va, open vld sp., cd&v. Zwracam uwagę na dodatkową trudność w postaci zagranicznych znaków przystankowych, kto to spamięta? A można przecież się łatwo i pięknie nazywać, co potem się przekuwa na sukces wyborczy: unia; platforma; prawo. Przecież to są słowa międzynarodowe, więc do dzieła!
Ksenia, źle patrzysz. To, co na górze na żółto, a na reszcie kraju w ciapki, nie ma aż tak wielkiego wpływu na Sanżil. Który zresztą jest niebieski. Bo zapominasz, że w Belgii lebelż mają 3 parlamenty, więc nas interesuje politycznie to, co w mieście. A Bruksela prawie że po równo na dwa kolory: czerwień na górze, niebieski na dole. Co z tego wyniknie - i tak nie wiadomo. Na razie pertrkatacje i brak rządu. Kości zostały rzucone, a karty nawet wrzucone, do urny, kończę mocnym akcentem politycznym, jak na świadomą Europejkę unijną przystało.

Monday 26 May 2014

(187) królewskie głosy

Niełatwo być królem lub królową - a już byłym królem lub królową, to już w ogóle. Kociokwiku można dostać od tego, co teraz już wolno, a czego nie, co należy do przeszłości, a co do niekrólewskiej teraźniejszości. Jak te wybory.
Nie to, by mi chodziło bynajmniej o wybór nowej sukni, samochodu, jachtu czy firan. W wydawaniu pieniędzy z renty czy emerytury lekką ręką Albert z Paolą, bo tak ładnie po książęcemu nazywają się starzy, są dobrzy, jak pisałam, aż się rząd burzy. Nie, chodzi o te wybory, co u nas w niedzielę. Na Sanżilu, w Brukseli i jednej i drugiej i trzeciej części Belgii, oraz w całym świecie też, z tym że u nas jeszcze lokalne, a tam tylko globalno-europejskie. I w tych swoich wyborach w Belgii każdy musi głosować, nie to, co w Polsce A i B, gdzie każdy się tylko miga od głosowania, za to pierwszy do skarżenia się. Tu inaczej - też się skarżą, ale przynajmniej - pod przymusem czy nie - idą grzecznym wężykiem do urn, bo tu też to się tak pogrzebowo nazywa.
Chyba że się jest królem albo królową. Wtedy się nie głosuje. A dlaczego, to nietrudno zgadnąć, jak twierdzi Ana Martin, lub trudno - jak twierdzę ja. Mianowicie w konstytucji Belgii jest napisane, że król musi być neutralny. No ale przecież w Belgii król nie jest królem Belgii, tylko lebelż, dziwi się prawniczo Roman. Hmm, widać niewiele to zmienia. Nie może głosować i już.
Podobnie jak królowa. A dlaczego ona, zastanawia się Roman. Aaaa, widzisz, widzę że coś na feministyczny młyn Any. Ona nie może głosować, bo podobno w małżeństwie wszystko się omawia, a tych spraw nie należy, bo nie są neutralne. No i pewnie zdaniem niektórych maczo, jeszcze taka królowa mogłaby nakłaniać króla do zmiany partii albo zlajkowania kogoś, mimo że on nie może. Wiadomo, kobieta kręci głową, którą jest mąż, a ona szyją więc. Nawet wśród króli jest tak samo.
I stąd w Belgii mała rewolucja. Mianowicie wymiana pokoleń wyborczych. Nowy król z polską królewną głosować nie mogą. Po raz pierwszy, gdyż dopiero rok nam miłościwie panują, chyba że się mylę. Kto za to głosować musi, to byli królowie. Już dostali odpowiednie wezwania do swoich urn. I tak jedni zagłosują w Laken, inni na Terwurach. Karnie gęsiego pójdą i swoje odstoją. Z ludem.
I tu jednak widzę różnicę. Mianowicie w wydziwianiu. Bo ponieważ w Belgii głosują wszyscy, to wszyscy muszą poczekać. I trwa to długoooo. A byłej królowej się nie chce. Tak więc, mimo że ma okazję przypomnieć sobie, jak to jest być jedną z ludu, głosować osobiście nie będzie. Czasu nie ma. 
Zapomniała tylko, że to nie ona króluje i żadnych obowiązków w niedzielę nie ma...no tak, msza, ale przecież głosowanie warte mszy? 

Friday 23 May 2014

(186) rozmiary

Szoping. Lubię, a co. Nie wolno? Nie uwierzę, że nie chodzicie. W Belgii, a na Sanżilu to już stuprocentowo, nie ma co prawda fajnych galerii, ale człowiek orze, czym może, więc kupuję pod gołym niebem. Tylko co pójdę, to rozmiary nie te. 
Teoretycznie i praktycznie powinnam wchodzić w 38, które w sensie rozmiarowym nie leży pomiędzy 37 a 39, lecz 36 i 40, i  - jak mi ktoś kiedyś wyliczył, tabela w twoimstylupani chyba - mam wręcz idealne warunki, by nawet bez przymierzania od razu w nie? je wskakiwać. 38. Na ślepo i bez patrzenia, pierwsza w kolejce do kasy, co się liczy szczególnie w czasie wyprzedaży. Tak było jeszcze całkiem do niedawna, czyli do wyjazdu na stałkę do Brukseli. A odtąd gorzej.
Co coś wypatrzę, to tu ciśnie, tu odstaje, tu wystaje, a tu nie dosięga. Nie dostaje po krakowsku. Normalnie jakbym nie była sobą. Na wieszaku to jeszcze jako tako wygląda, ale na mnie - już zupełnie nie. Tymczasem się nie zmieniłam bynajmniej, owszem, najpierw przytyłam na tych fryturach, ale potem przyszło bieganie za Iwonkiem i już wróciłam do normy. Która jednakże okazuje się nie być normą w Belgii, a przynajmniej w Brukseli tysiąc, gdzie na lub przy Nowej chadzam po szopingu.
Patrz Ksenia, może to jest odpowiedź na twoje problemy, woła Ana Martin znad gazety. Zobacz sama, donoszą, że w Belgii zmieniły się sylwetki. W 25 lat. Czyli co, lebelż wypięknieli nagle? Jak najpiękniejsze róże w gali edycja polska? Nie, tylko się tu uwypuklili, tu spłaszczyli, no i w rezultacie stare rozmiary nie przystają do nowych wymiarów. 
Ciekawe obserwacje, faktycznie. Jak oni to policzyli? No, grant dostali, to policzyli. W Gencie o nazwie Gandawa na uniwerku. Do tego policzyli w tym drugim języku, ale do francuskich też się odnosi. Zmiany między 1990 a 2014. Nie wiem, jak to liczyli, czy co roku opasywali jakąś grupę centymetrem krawieckim, po przymierzalniach ich gonili, ale wynik jest. 
Jeszcze bardziej ciekawe, że lebelż żeńskie zmieniły się bardziej, niż męskie. Właściwie wszędzie, co wiele tłumaczy zakupowo, ale nie wszystko. Po kolei:  w 2014 r. labelż kobieca, taka zwykła, pierwsza z ulicy dorosła babka, ma w płatrinie, czyli piersiach, albo pod, tu Ana nie jest pewna, 2 cm więcej niż ta zwykła z 1990 r. W talii, co do której położenia nie mamy wątpliwości, 5 do 6 cm więcej. W biodrach też na plusie, o 2. Udo szersze też o 2, za to dobra wiadomość w aspekcie długości nóg, bo te dłuższe o 2,8 cm. Albo inna metoda mierzenia, ale niech im będzie. Średnio analiza mówi tak: wypuklejsza góra, bardziej płaska pupa, bardziej wypięty brzuch. Jakby głodowały normalnie, chyba że to ciężarne były oczywiście. 
Za to średni, zwykły belż męski nie zmienił się tak bardzo. Piersi te same, płaskie. To by dopiero było niespotykane! Talia o 2, biodra też zgrabna dwójeczka. Nogi ani krótsze, ani dłuższe, króluje bylejakość. Tak samo w 1990 r., jak i w 2014. 
Ana mówi, że teraz mają zmienić to moje 38 na nowe. W 2015 r. Wtedy pojawią się podobno nowe ubrania, tabele, a nawet piktogramy, czyli nie wiem co. Ale przecież ja sama widzę po tych rozmiarach jakichś takich niehalo, że już je zmienili! Chyba na Nowej wykradli dane z grantu? Bo 38 już nie moje. Nie na darmo w niedzielę mówią, że na tym zachodzie, to nic nie można dostać i że jak na prawdziwe zakupy, to tylko do mokotowa lub tarasów w Polsce.

Monday 19 May 2014

(185) wsi spokojna, wsi wesoła

Dobre wiadomości, to też wiadomości, co? Szczególnie jeśli dotyczą potencjalnie złego. Przestępców, złodziei i takich tam, co będę wymieniać. Mnóstwo tego wszędzie, tak mówią, a tu okazuje się, że w Belgii, a szczególnie w Brukseli - nagle mniej. Globalnie o 5,5%.
W tygodniu wyborczym dziennikarze rzucają się jak przysłowiowe hieny, które są zwierzętami tak w ogóle, na wszystko, co nie jest reklamą partii, nic więc dziwnego, że jak tylko policja obwieściła, jak to wsi spokojna, wsi wesoła u nas na Sanżilu, nagle wszędzie zrobiła się z tego jedynka. Na pierwszej stronie znaczy się wydrukowali. Ana Martin twierdzi, że to dopiero jest polityczny zabieg, bo dobre statystyki świadczą niby dobrze o tych, co przy władzy, ale ja ustawiam się po drugiej stronie powstańczej barykady i jestem zdania, że to ani chyba cud. I co z tego, że po kwietniowej kanalizacji. Liczy się efekt.
Cud ten ma tym głębsze znaczenie, że tajemniczo łączy się z datą mojego zjazdu na Sanżil, czyli 2011. Wcześniej naprawdę strach było się ruszyć na ulicę, a odtąd wszystko systematycznie i niesymbolicznie bynajmniej spada. Wskaźniki, liczby, cyfry i to we wszystkich kategoriach zbrodni, jakie sobie tylko można wymarzyć. By nie być gołosłowną, już cytuję. 
Po kolei: najbardziej zmniejszyła się liczba toreb kradzionych na gorąco z samochodu. 42,3% osób mniej tego doświadczyło, a nazywa się to po lokalnemu: sacjacking. Ana krzywi się na ten twór i twierdzi, że to jakiś francusko-amerykański potwór, ale dzięki wrodzonej inteligencji zdołała mi pomóc, o co chodzi, i wyszło, że na torby, tym bardziej, że właśnie torba była na zdjęciu. Damska. Tak, myślę, że Ana miała prawo tak rozpoznać to słowo. Zidentyfikować, powiedzieliby na policji.
Drugi w kolejności spadków jest złom. I to dopiero zastanawia. Nakradli go mniej o 23,3%, a Polaków przecież na Sanżilu i obok przybyło. Choćby ja. Czyli co, to jednak dyskryminacja na tle narodowościowym, te pomysły, że Polacy A i B kradną studzienki? I druty, i tory, i na słupy elektryczne włażą? Na to wychodzi. Bo nie sądzę naprawdę, by tu na zachodzie zdążyli się zabezpieczyć i wdrożyć przed otwarciem tzw. Unii jakieś specjalne ochrony. Bo komu by na myśl przyszło, że tory można kraść? Chyba że istnieje taka opcja, że tu się studzienek nie da wyjąć, i nie ma tradycji wspinania na słupy? W każdym razie - 21% złomu mniej nakradli. Serce rośnie z dumy.
Zaraz za złomiarzami - informatycy. Mniej nabroili o 21%. Nie wiem, co to oznacza, jak to policzyć, jakie zbrodnie i kary tu wchodzą w grę, ale policja się cieszy, więc ja z nimi - i wszystkimi, co zamiast gadać do siebie, stukają info w ajfonach. Swoich, a nie kradzionych, miejmy nadzieję.
Roman popsuł mi właśnie entuzjazm, bo pokazał palcem na rubrykę, gdzie jednak coś na Sanżilu wzrosło. Spokojnie, nie złom, to już omówione. Wzrosła produkcja kanabisu - o 2,7%, choć jego konsumpcja zmalała o 11,8%. Tak tłumaczy Roman na gorąco, a ja pytam, o jakie coś tu chodzi? O marihuanę. Maryśkę tzw. Paloną, ale nie jest to kawa. Chyba łapię o co chodzi, ale w Polsce wsadzają podobno za śladowe ilości, więc wolę słowa tego nie pisać, wyrzec się go za to i wypluć. Podobnie jak z kokainą, której zjedzono sobie mniej o 22%. Po minie Any widzę, że coś w to nie wierzy, no ale ta to nigdy nie jest zadowolona naprawdę, nie wierzy coś w dobrą stronę człowieka. I w mądrość konsumenta przede wszystkim.
Ciekawe, co Ana za to na to, bo to dopiero ciekawe. Dwa pokazane paluchem przez Romana wzrosty dotyczą bowiem bardzo ciekawych dziedzin. Nowych, jak dla mnie oczywiście. Pierwsza to: wpisy obcokrajowców. Nie wiem, gdzie jak i kiedy, ale zła pleni się tu więcej o 22,7%. Roman twierdzi, że chodzi o fałszowanie danych przy rejestracji, ale kto ich tam zna? Tych obcokrajowców, znaczy się. Kto np. na policji by mnie zrozumiał, jakbym już tam trafiła? Oby nie, w niemalowane zaraz, ale sami powiedzcie, nic dziwnego, że statystyki rosną, co?
Ale i tak najbardziej zadziwiła mnie ostatnia rubryka, gdzie znalazłam prawdziwy hicior. Mianowicie wszędzie i wszystkim spadło, ale tu wzrosło - w liczbie fałszywych policjantów. O 47% więcej ich chodzi lub jeździ, już sama nie wiem. Kto o zdrowych zmysłach ma ochotę być policjantem? No nie wiem, po co to komu miałoby być doprawdy. Skąd ten mundur wytrzasnąć? Skąd ordery? Skąd auto wreszcie? Chyba z kradzieży? I kółko się zamyka. 
Gdy to wszystko zliczyli, wyszło jednak na plus. Nawet z tymi policjantami na opak. Spadek jest o 5,5%, globalny znaczy się. A będzie lepiej, mówią złośliwi, w tym Ana, bo jak w każdej statystyce, ujęto tylko oficjalne dane. A że policjantów prawdziwych mniej, niż fałszywych, danych fałszywych też więcej. W tym sektorze występuje tendencja wzrostowa. No ale komu wierzyć, jak nie policji?

Thursday 15 May 2014

(184) brifing

Ludzie listy piszą. Banał, co? Banałem był, bo już nie piszą, tylko mejle, jeśli już. Mejling szerzy się jak szarańcza, a ja dopiero co dowiedziałam się, że pisanie listów to był brifing. Po niemiecku, ale nie szkodzi, bo i tak brzmi światowo, jak z fabryki tojoty co najmniej.
Na wakacjach się dowiedziałam o tym wszystkim. Przypominam, w Afryce, już potwierdziłam, że to tu, choć sami biali. Zewsząd, z tym od nas, no z Sanżila to może nie, ale już z Belgii tak. Do tego Niemcy! Jak bumcykcyk. Stąd brifing zasłyszany na basenie i od razu skomentowany przez Anę.
Ana twierdzi jednak, że brifing i brifing, o którym cały czas była mowa, to bynajmniej i przynajmniej starożytny mejling, tylko coś nowego. Taka odprawa. Wie, że tak ma być, bo kiedyś się jej to słowo nawet wyśniło. Nic dziwnego, że wspomnień czar sprawił, że nastawiła ucha, jednocześnie brodząc w baseniku o głębokości 35 cm. No ale niektórzy z urlopowiczów mają zaledwie 82 cm, więc 35 to w sam raz.
Ana Martin twierdzi jednak, że listu o tym brifingu nie napisze, za to co, co zasłyszała, w pełni jest warte opisania, nawet tylko mejlem. Bo chodzi o bankiet, jak odbył się tam u nas nie w Afryce, lecz tam, gdzie wy, w pałacu obok Sanżila. Laken. Z tego wnioskuję, że rozmawiali kelnerzy.
Podobno zaczęło się od tego, że król z polską królewną postanowili zrobić imprezę. Nie byle jaką, bo na ponad 100 osób. Jak ślub normalnie. Nic dziwnego, że mając do dyspozycji, a właściwie nie mając, nic swojego, król z królewną nie wiedzieli, w co ręce włożyć. Tym bardziej, że rękoma na co dzień nie pracują, zdaje się. Nie brukają ich. Dobrze, że ktoś pomyślał i wezwał na pomoc ochotników z Namur-namen. Młodych uczniów, a już hotelarzy. Sprytnie. I to właśnie oni odpoczywali u nas na azjatyckim basenie, zdradzając w brifingu sekrety królewskiej kuchni.
Przybyli do Laken i od razu ustawiono ich w pionie. Brifing się to nazywa toto właśnie obecnie, choć listy pisano raczej w poziomie. Po polsku, ale bardziej starodawnie mogłoby więc być także: przemowa. I była na całego. Sztuczna, odświętna i sztywna. Jak ma być. Nie czuję się tu kąmplementarna, więc może skorzystam z tłumaczenia Any.
A więc ci młodzi urlopowicze skarżyli się i naśmiewali na całego, wszystko nad głowami dzieci, nie ukrywajmy tego, że im tłukli do głów, jak to Belgia musi się pokazać z najlepszej strony. Że będzie bankiet i że im się to w karierze opłaci, a może nawet będą pamiątki. Niby nikt nie naciskał, bo nawet ci młodzi są w pełni zawodowcami, profesjonalistami takimi, no ale jednak 170 gości, nie 100 nawet, tylko 70 dodatkowych, to nie byle co. Zanim oni zjechali z namuronamena, przygotowania trwały już 3 miesiące. A wieczora, gdy oni pracowali, nastąpiła - uwaga! - apoteoza. Tak do nich powiedziano i tak powiedziała do mnie Ana. O więcej, w tym o znaczenie, nie pytajcie.
Ana i ja za nią pozostajemy pod wrażeniem, co też tym młodym wolno było, a czego nie. Uff, spamiętać to wszystko! Nic dziwnego, że kelnerzy teraz muszą odpoczywać nad basenem dla niemowlaków. Sami zobaczcie. Po kolei: nie wychodzić poza wyznaczone strefy. Trzymać nerwy na wodzy. Ani gumy, ani makijażu, ani perfum. Wymagane cechy: zawodowcy, dyskretni, kamuflaż, koncentracja, elastyczność. Niektórzy do tego przebrani za pajace z dawnych epok. To znaczy niby nie pajace, ale jak inaczej nazwać kogoś podającego do stołu w naszym roku w spodniach sprzed 200 lat albo starszych? I w peruce, nie daj Boże. I do tego miła mina, ale bez zbędnych uśmiechów. Uff.
Jednak najbardziej wymagający wymóg, i myślę, że to dlatego młodziaki mają teraz tylko siłę na leżenie z niemowlakami, było żądanie, aby nic nie brać sobie na pamiątkę. Jako przykład podano historyczne guziki od tych starych spodni, trzymających się pewnie zresztą na ten jeden guzik. Normlnie czymś takim ręce opadają. Do basenu. Już nie ma się ochoty na nic, nawet na pisanie listów i brifing. Tym bardziej, że te ręce nosiły ciężkie, srebrne wazy z za dużą ilością jedzenia, potem kawę do szklarni, bo taka była fantazja ułańska królewny, by tam ją podać. Z drugiej strony cieszy, że pamięta o korzeniach, w końcu skąd ułani, jak nie spod naszego okienka. Gdzie przybyli w drodze do Belgii, jak wynika.
Leżą więc teraz ci kelnerzy u nas na leżakach dla dzieci i wypoczywają. Wspominając. Koloryzując. Jednego z Aną nie zrozumiałyśmy i musimy dopytać już u siebie na górze mapy, na Sanżilu: co to znaczy, że oni wszyscy byli w tym Laken na swoim 31? Sur son 31, jak podpowiada Ana? W brifingu tego nie wytłumaczyli, ale Ana obiecała, że zrobi mejling do Sanżila i poprosi o odpowiedź na piśmie.

Wednesday 14 May 2014

(183) miłosierdzie

Świta mi, że na jednej jedynej lekcji staropolskiego w gimnazjum, a może już liceum, mówili o miłosierdziu. Że sierdzie to jak serce, a miłe - wiadomo, jak dzisiaj. Razem: dobre serce. Dla innych. W swoim własnym mniemaniu.
Nie przypuszczałam nawet, że po belgijsku to się będzie nazywać całkowicie podobnie, ale okazało się, że większość liter wzięli sobie zapożyczyli z naszego alfabetu, coś tam usunęli, jak ł całkowicie tu nieznane w pisowni, bo w wymowie już jednakże atakujące, począwszy od łi, a kończąc na purkła i pa, ale ogólnie oceńcie sami: mizerykordia. No jak po polsku właściwie.
Chyba po łacinie prędzej, śmieje się Roman. Gdzieżeś to zasłyszała, pyta. Wyczytałam i na głos odczytałam. W pełnym oburzeniu. Miłosierdzie się we mnie bowiem zagotowało na takie bezeceństwa, co tam po tym artykule hulały. I to wszystko w miesiącu maju, gdy słowik śpiewa i serca się wznoszą ku górze. Też na staropolskim było. A u jednej koleżanki Any to wzniósł się nawet słownik. Oraz zrelaksował na balkonie. Mimo że zimno.
Ja jednak chciałam o miłosierdziu, a głównie jego braku. Bo włosy dęba stanęły, jak to  przeczytałam ze zrozumieniem, nawet u Romana, który ich przecież za dużo nie ma. A nawet w ogóle. Może i dobrze, szok mniejszy. A jest się czego bać! Otóż przepytano losowo wybranych Belgów w liczbie 2200, co też oni sądzą na okoliczność leczenia swoich własnych staruszków. Starych według nowych norm, gdy starość zaczyna się nie po 40., jak kiedyś, co by już powoli groziło Romanowi, lecz według nowej normy UE około 80. Tu nawet normę zawyżyli, bo pytanie brzmiało: czy dasz kaskę na sztuczne serce dla kogoś powyżej 85. roku życia. Drugie pytanie: czy dasz 50 tys. ojro, by wydłużyć życie staruszka o 2 miesiąca. Ile serce kosztuje, nie wiem, ale takie sierdzie na pewno ne jest tanie. A miłosierdzie mogłoby. 
No i nadeszła odpowiedź: 30% kaski nie da. Na sierdzie. A 50%- na te dwa miesiące. I to nie, że z własnej kieszeni, ale z kieszeni państwa, co rozdaje pieniądze szpitalom w akcji zwanej mutualite. Niewielu chce też sfinansować utrzymywanie staruszków w śpiączce, nie mówiąc o ochotnikach na płacenie za raki skóry, jelit itp. Trudno : było się opalać? palić? jeść golonki i bigosy? to macie! Za swoje. Za nasze y wasze.
Nie to, bym ja uważała, że moja mutualita, co mi to ją Martinowie opłacają za mój niedarmowy kołczerfing, miała być od razu przeznaczona na tych, co to się nie pilnują zupełnie. Ale jakoś mi się tak strasznie zrobiło, jak przeczytałam o tych staruszkach. Toż to u Martinów już zaraz! I co, Iwonek będzie miał 40 lat i nie będzie mógł zadbać w imię miłego sierdzia, bo mutualita uzna, że za starzy i nieprzydatni? Bo mnie to już tu pewnie wtedy nie będzie...
Trudno, rozkładają ręce specjaliści od racjonalizacji. Trudno. Szpitale to też biznes. Ana Martin wyczytała w tych swoich książkach, że w Szwecji już dawno wszystko wycenili na opłacalne i nieopłacalne. W Polsce też, przecież tiwi oglądam, to wiem, że zaćma słabo wyceniana, a opercja serca już lepiej. Sama nie wiem, co gorsze, wiedzieć, na co zachorować, czy nie? Bo jak zachoruję na coś nieopłacalnego zupełnie?
Ana pociesza mnie, że jak zostanę w Belgii, może nie będzie tak źle. Tu szwedzko-amerykańskie wzory na razie się słabo przyjmują. Jest jakaś solidarność, w szczątkach podobno, ale na mizerykordię dla nas, młodych, jeszcze wystarczy. Drżę za to o Iwonka, bo na jego pokolenie, to już pewnie tych dobrych uniesień serc nie starczy. A mówili, że nia wolności bez solidarności.

Tuesday 13 May 2014

(182) ksenia gapa, czyli JP 2 po latach

Biję się w piersi, na kolanach idę, bo się całkiem zagapiłam. Słońce mnie oślepiło normalnie i to, co żem już sobie z dawien dawna przygotowała, poprawiła, sprawdziła, itepe, dopiero tu, na wywczasie z Martinami, co go koło Afryki odbywamy, choć ja mam swoje podejrzenia, że to Europa chyba albo Azja, bo wszyscy biali na leżakach, żem właśnie odnalazła w brudnopisie. Wstyd! Wina nie piję, spać chodzę wcześniej,  bo różnica czasowa, nawet kalendarzowa: weekend niby majowy długi, a z polskim nijak się nie pokrywa. Więc ani chyba to znak jednak z góry gdzieś, że właśnie trafiłam na swoje przemyślenia sprzed 27. Jakiego 27? No przecież kwietnia. Już wiecie, co? Ci z jotpedwa na pewno.
Wklejam w czasie zwanym przyszłością, bo słońce mi przygrzało, obojętne jakie, fakt, że myśleć ciężko, a jeszcze moja wina moja wina mi ciąży. O-o. Miało być tak:
-------------------------------
Każdy ma szansę na poprawę i dlatego nikogo nie będę tu skreślać z góry jednym ruchem pióra. Nawet tych największych grzeszników i największe rekiny biznesu. Czy rekinów? To się nazywa rehabilitacja, dopytałam Any.
W marcu informowałam, że w kinepolis takim jednym naszym brukselskim, bo to poza Sanżilem leży, przynajmniej według mapy, zrobili sobie kogoś w balona, to znaczy zasadzili się na naiwnych, którzy chcieliby sobie, jak głosi reklama, pooglądać filmy bez chrup chrup kukurydzy. Można, ale to kosztuje. O czym piszą już małym drukiem, licząc, że jak już kiedyś dojedzie na to pustkowie pozasanżilowskie, kierowany marzeniem o niechrupaniu w czasie seansu, to już nie będzie mu się opłacało wracać, to i zapłaci. 
Chyba całkiem się udaje ta taktyka. Jakiś grosz musiał się w międzyczasie zebrać, skoro kinepolis właśnie ogłosiło, że oto zaprasza za całkowite zero ojro, darmochę serio, 400 osób. Nie do Brukseli co prawda, ale na wycieczkę do Anwersy, Antwerpii po polsku podobno. I to z jakiej okazji!
Naszej, polskiej, podpowiem. Lokalnej, choć jednak i o wymiarze europejsko-światowym. No wiem, nie tak łatwo zgadnąć, nie co dzień tu w końcu Polaków na Sanżilu fetują, a i my sami dla siebie jacyś tacy wilk wilkiem, więc może podpowiem raz jeszcze. Chodzi o przeżycie pokoleniowe. Moje niby, choć Ana wykłóca się, że po pierwsze czegoś takiego nie było, a po drugie to odnosi się do starszych. Jak ona? No jasne, jotpedwa. No jasne, święci się coś. No tak. Kanonizacja za pasem. I dlatego dojdzie do rehabilitacji wskutek kanonizacji. Dwa mądre słowa w jednym dniu. Zrządzeniem losu albo boskim prawem.
Na ekranie się to odbędzie. Tu u nas. Nie wiem, dlaczego akurat w Belgii, czy w tym Rzymie to już naprawdę nikt nie zostaje na weekendy, że potrzebują jeszcze gapiów za granicą, ale co ja się tam znam na kanonizacjach w końcu. 
Watykan, nie Rzym, Ksenia. Watykan nakazał, to biskup lokalny usłuchał. I tu do akcji wkracza właśnie kinepolis. Chyba nieźle nagrzeszyli, skoro od razu podchwycili na ten pomysł. Którym grzechem? Chyba chciwością, a kukurydza tu nie bez winy. Ale dla nas to dobrze. Nas, Polaków. Czeka na nas 400 darmowych miejsc w kinie, i to bez popkornu! Bo doprawdy byłoby dziwne oglądanie tego, znaczy się niby nie tylko dla nas, ale skoro jotpedwa to sprawa polska, to i zdziwiłoby mnie, gdybyśmy nie mogli wejść większą grupą. 
Trzeba się będzie zorganizować, by szybko zajmować miejsca. Proponuję coś na kształt wycieczki szkolnej, z kierownikiem koniecznie, bo na miejscu trzeba być już o 10, znaczy zbiórka bladym świtem. Potem sprawdzenie, czy wszyscy mają okulary. Po co? Mam niespodziankę, to dopiero hit! Najlepsze zostawiłam na koniec! Jotpedwa będzie można oglądać w trzyde! 
Ana mądrzy się, że to trzeba mieć specjalne okulary jednak, i tu chyba kinepolis liczy jednak na jakiś zarobek z polskiej kieszeni, bo założę się, że wśród 400 osób znajdzie się ktoś, kto jednak spróbuje oglądać jotpedwa i to, co się będzie działo na ekranie, przez normalne szkło. Nie zdziwiłoby mnie nawet, jakbym to była ja. Na przekór losowi i boskim prawom. Najwyżej będę liczyła na cud. Podobna okazja długo się nie powtórzy.
-----
I wszystko stracone przez zwykłe gapiostwo. Zamiast do Anwersy - siedzę w Afryce. O ile to Afryka oczywiście. Wstyd wina i jotpenic.

Monday 12 May 2014

(181) opera

Siedzę ci ja sobie normalnie w tramwaju, jak jakaś pasażerka normalnie, aż tu nagle - jak nie podskoczę! jak się nie wystraszę! jak nie wrzasnę! po polsku oczywiście, bo czytałam kiedyś, że pierwsze reakcje są zawsze w języku matki. To i krzyknęłam na cale gardło, no ale co pozostaje innego, jak nagle nad twoją i moją głową rozlegnie się śpiew? I to nie byle jaki: operowy. Na moje ucho i znajomość tematu oczywiście.
Do tego miało to miejsce w sobotę, czyli w dzień już z samej nazwy spokojny, niewadzący nikomu, kiedy wreszcie można się rozkoszować ciszą i brakiem muzyki dobiegającej z miliona telefonów młodzieży pchającej się na siedzenia akurat obok mnie. Albo ciebie. Lub niej, niego lub was. Sami wiecie, nie da się uchronić od tego łup łup, rytmicznego ruszania głowami i wymieniania plikami przez całą długość tramwaju. A że nasze trójki i czwórki są długie jak jakieś metro normalnie, to trwa to i trwa. Zajmuje całą podróż, czytaj: denerwuje wszystkich pasażerów całą podróż. Pociecha, że przynajmniej trójki i czwórki mkną pod ziemią, to i szybko kończy się męka.
Ale w sobotę, jak wspomniałam, zazwyczaj jest spokój. Tylko turyści z Flandrii rozmawiają w tym drugim języku, co kupią w mieście, gdzie, jak mi objaśniła Ana Martin, lubią podjechać na sobotnie zakupy. To miasto to Bruksela centrum, a czasem nawet Sanżil, gdzie też są małe sklepy. Głównie arabskie, ale nie bądźmy tacy. Tak więc ci turyści zakupowi to jedyny element przeszkadzający w rozkoszowaniu się ciszą, ale da się to znieść, szczególnie, jak się nic nie rozumie. 
W tę sobotę było jednak inaczej. Muzyka atakowała w trójce i czwórce zewsząd. Wiem, że w obu numerach, bo wysiadłam z trójki, by się przesiąść na czwórkę, licząc na nieco ciszy, ale mądra po szkodzie doprawdy, bo nic to nie zmieniło, oprócz tego, że straciłam miejsce siedzące i zyskałam z pewnością nieco żylaków. Muzyka lała się z głośników, jak w trójce, z tym że już nie podskakiwałam ze strachu, bo wiedziałam, co mnie czeka, no i się trochę osłuchałam.
Ucywilizowałaś się, skomentowała to Ana, jak jej opowiedziałam o swoich przygodach. Ksenia, to największe nazwiska opery. Tuziny kultury. Nie, nie tuziny, zaprotestowałam, cały czas ci sami, pięć czy sześć kawałków, a tuzin to 12, tak? Tuzy, moja droga, tuzy. I wymienia: werdi mocart puczini rosini. Zapisuję ze słuchu, poprawię potem, jak sprawdzę. Ana, ale po co oni się tak reklamują w tramwajach akurat jak ja udaję się na sobotnią relaksującą przejażdżkę? Bo to dzień opery dziś. I stib postanowił to uczcić w ten sposób, że umilał pasażerom podróż, puszczając arie. Mnie się tam ten pomysł podoba, trochę nauki nie zaszkodzi, nawet mi, dodaje skromnie.
Ja tam bym wolał, by puszczali metalikę, wtrąca się Roman. No, ten to potrafi się wygłupić, naprawdę. Nawet ja wiem więcej o wysokiej kulturze, niż on! Wstyd Romanie, powiem tylko tyle. Niby komisarz, a patrzcie, co z niego wychodzi. Polska B albo C nawet.
A długo potrwa ta operowa akcja, pytam? Na wszelki wypadek, jakbym się miała jeszcze raz przestraszyć. Spokojnie, już po wszystkim. Już i po dniu opery, i wygasły prawa autorskie. To ci wszyscy werdi jeszcze żyją, dziwię się? Myślałam, że to jakieś starocie były, a tu proszę, kaska leci na nowe porsze. Nie żyją już dawno, ale żyją potomkowie, śmieje się Roman, który robi w prawie i zna się na tym, ile komu za co. Według prawa, a nie na zdrowy rozum oczywiście. Nic nie jest za darmo Ksenia. Kapitalizm! 
Teraz mi nieco głupio, że taka okazja była, by za darmo, całkowicie niekapitalistycznie poobcować z wielką sztuką, a ja tak zlekceważyłam sprawę. Ale nic, za rok się poprawię. Nawet wezmę ajfona i po kryjomu nagram te kawałki z tramwaju.

Friday 9 May 2014

(180) wersal

Tak, wiem, że dziś dla Romana i jemu podobnych komisarzy dzień wolny. Dzień ku chwale szamana, ale nie ukrywajmy prawdy: głównie chodzi o to wolne. To zawsze jest święto, czy szaman, czy nie.
A że wypada akurat wspaniale w piątek, to gratisowy długi weekend. Nawet mostu nie trzeba robić, czy to na legalu - urlopie zawczasu wziętym przed kolegami gapami, czy na nielegalu - na nibyboleści i nagłe gorączki. Co by wypadły 10 maja dziwnym trafem, ale cóż, choroba nie wybiera i wódko pozwól żyć. A tak wszyscy mają czyste konto. Czyste sumienie. Z uśmiechem na ustach już wczoraj wieczorem mogli się ustawić w korku na autobanę. Stać tam nawet do dzisiaj, jeśli ktoś nieprzezorny i na legalu wyszedł z pracy o 18. Trzeba było na nielegalu się wymknąć, jak co wyżsi komisarze, którzy z pewnością mieli wiele niecierpiących zwłoki prac w stronę autobany właśnie. Pewnie większość ruszyła w stronę Francji. Swego zamku w wersalu.
Francja. Niedaleko, choć brzmi na tyle bajkowo, że wersal mógłby leżeć bardziej niezwykle dalej. Ale nie będę kręcić nosem. Czasami góra do mahometa nie może, to wtedy mahomet do góry rusza. Tak mawia Ana, widać zasłyszała na Anderlechcie. Kiedyś trzeba przesiąknąć lokalną kulturą, nie ma wyjścia, wzdycham. Ciekawe, co matuś na to powiedzą, jak takie przysłowia do Łap przywiozę.
I oto widzę, że moje modły, nie w języku mahometa, tylko tym drugim, belgijskim, zostały wysłuchane, i nie musiałam ustawiać się na legalu lub nielegalu w żadnym korku, by zobaczyć wersal. Sam do mnie przybył. Nie w formie zamku co prawda, lecz grupy przestępczej, ale lepszy taki wersal niż żaden, co? W tiwi przybył.
Naczytałam się ostatnio sporo o złodziejach i innych zbirach, a to dlatego, że są wśród znajomych Martinów tacy, co to cały czas straszą, jak to w Brukseli niebezpiecznie, a już na Sanżilu to w ogóle. Zupełnie jakby się w zamku w Wersalu wychowali bynajmniej, gdzie by ich chroniła armia służby. Na stałce. A wiem, że nie. Ale postraszyć lubią. To i na mnie padło jakieś zwątpienie i postanowiłam się dokształcić lekturą, bo najważniejsze, to poznać wroga. 
Wiem już całkiem niemało, a mianowicie przykładowo, że grup przestępczych naliczono w kraju 253. Nie w wersalu, w Belgii. Są one całkiem ładnie kolorowo zbudowane i na pewno nie można im zarzucić rasizmu. Tylko w 40% uczestników składają się z Belgów. Nie bądźmy jednak niemili, Belgowie są tu w końcu u siebie, komszesła, kom sze sła, to i muszą mieć jakąś większość, nawet zaledwie taką tycią. Jest to jednak całkiem dużo w porównaniu z następnymi w kolejce, mianowicie obywatelami Holandii, którzy stanowią 8% z 2627 członków grup. Zaznaczam, że liczby spisuję sumiennie ze statystyk, nie posądzajcie mnie o to, że na co dzień pamiętam, ilu zbirów chadza po ulicach. Spisałam zawczasu bo liczby te nieokrągłe, a przecież wiele znaczące. Głównie, że można się bać.
Holendrom po piętach depczą Rumuni. Założyli sobie 6% grup. Marokańcy, Marokanie i Marokańczycy, nie pamiętam, którą formę odmiany zalecała Ana, jest 3,9 %. Prawie 4. Gdyby nie rasizm w gazetach i tiwi, napisaliby 4, założę się. A tak Maro...coś tam będą sami musieli ściągnąć kogoś do grupy, by była pełna 4. Pewnie szybko się uwiną, bo mahomet do góry albo ona do niego. Blisko Maro...Włosi. Wreszcie jest. Mafia czy coś. 3,7% ma. Sprawdzam na mapie: naprawdę są blisko Maroka! Dwa bratanki, i do grupy, i do szklanki.
Ksenia, Marokańczycy akurat specjalnie nie piją. Poczytaj, co na ten temat ma do powiedzenia Mahomet. A masz coś o naszych? Polska bez reprezentacji narodowej? pyta Ana.
Też mnie to właśnie zmartwiło, potakuję. Gdzie są nasi? Znów dali się zepchnąć z podium Maro. Słabo. Jedyna pociecha - że w klasyfikacji nie ma też Portugali. Uff.
Portugalczyków, poprawia Ana. A gdzie ten twój wersal, co tak o nim trąbisz? Zaraz zaraz. Krok po kroku do sedna sprawy. Otóż jest. Sala sądowa go gości.
Co, sąd w Wersalu? Coś ci się pomyliło, powątpiewa Ana. A nie, triumfuję! Patrz, stoi jak byk. Co to Ana, już po francusku nie umie nagle? A że rację mam, to już wiem, wyguglałam sobie Versaille to. Że to wersal. Tak pięknie nazwała się jedna z grup. Na lokalnym rynku przestępczym, nie francuskim. Sądzą ich tu, za miedzą. Nie trzeba stać w korku na autobanie, by ich pooglądać. Wystarczy cyknąć wiadomości w tiwi i gotowe. Jedna morda wersalska za drugą. Spokojnie, bezpiecznie i zagranicznie. Luksus. Jak to w tiwi.

Thursday 8 May 2014

(179) spajdermen

Nadal nie dowiedziałam się do końca, czy pod koniec miesiąca wypada mi udać się do komunogminy i złożyć swój podpis, czyli krzyżyk lub kółko, na karcie do głosowania, ale jedno wiem - kandydata już mam! 
A raczej ulubiony plakat, bo na czerwonych nikt w Polsce B ani A nie głosuje. Nawet jeśli to zagranica, nie szkodzi, matuś by nie przeżyli. Nie po to z komuną walczyli całą młodość sielską podobno, by im teraz na starość w umysłach burzyć. Nie dam się nagiąć do żadnych czerwonych haseł. Ale plakat opiszę.
Już mówię: jest na Sanżilu miejsce dla matek i niematek, ojców i nieojców, którego zaleta polega na tym, że niematki wchodzą tam jak wszędzie, nie bojąc się ewentualnie krzywych spojrzeń, za to matki wchodzą z uśmiechem, bo wiedzą, że weszły tam już na luzie inne matki, i wózki. Ojcowie także, choć mniej. I wszyscy czują się przez to dobrze, mali i duzi, wózki i niewózki. Fajna pani za ladą, o murzyńskich włosach i niebieskich oczach, fajny synek o niebieskich oczach i lokach już nieco łagodniejszych, z naszego kontynentu, i fajny tatuś, o ile się pojawia. 
Bez loków, za to z mandatem polityka w kieszeni. Ana Martin mi o tym powiedziała, która nawet już z nim nie raz rozmawiała. I całowała się nawet o zgrozo! Ale nie wielka zgrozo, to po belgijsku było, takie nędzne bizu-bizu, ale zawsze, nie wiem, co na to Roman na to? Roman też się całował, jak to na Sanżilu i okolicach; nie ma zmiłuj się, śmieje się Ana. A ten pan to zasiada w polityce nie od dziś i nie od wczoraj. Ale ma tatę odważnego ten mały o dziwnym letnim imieniu! Po namyśle stwierdzam, że fajnego. przynajmniej ma przez to plakaty do rysowania i upiększania.
I to jakiego! Komiksowego, podpowiada Roman.
Bo na oknach tego lokalu, o nazwie tłumaczonej przez Anę na okropnych rodziców, co sensu nie ma, ale czy to pierwszy raz w końcu, gdy Ana pozbawia swoich słów znaczenia, no więc na tych oknach zawisły dwa plakaty pana tatusia polityka. Jeden - z oczami dorobionymi chyba z piłek pingpongowych, co siłą rzeczy nadaje im kosmicznie wyłupiasty wygląd. Drugi - na którym oczy widać co prawda w wersji normalnej, za to reszty nie, bo skrywa się za maską. Czerwoną na czerwonym tle.
Nijak mi się z niczym ta maska nie kojarzyła, nawet wyraziłam wątpliwość estetyczną, czy to ma sens,  domalowywać czerwoną maskę na czerwonym plakacie, ale na to Roman, co to za komuny miał rodzinę w Ameryce, zwanej wtedy Hameryką, że to tak musi być. Że to spajdermen. Bohater zza oceanu.
Roman, spajdermen a nie supermen? powątpiewa Ana. Jaki supermen Ana, nic nie rozumiesz. Supermen ma pelerynkę, a spajdermen jest pająkiem, ma więc pajęczynę. Na tzw. buzi. I pan tatuś jest zdecydowanie spajdermenem. Widzi pajęczynę, no widzi? Chyba synek mu tak wybrał.
Widzi, śmieje się Ana. A ja bym jedno zmieniła, krzywię się z kolei. Mianowicie kolory. Czerwony na czerwonym? Słabo. Bez kontrastu. I niebieskiej koszuli kwacha. Politykawprost tomasza lisa chyba by nie była zadowolona marketingowo. Ale akurat tego zmienić nie można, tłumaczy Roman. Pan tatuś jest socjalistą. A spajdermen musi być czerwony. Bez wyjścia.
Czyli spajdermen też jest socjalistą, tak? Komuna rządzi na Sanżilu u nas? Wolne żarty...To może ten drugi, supercoś tam, nieczerwony? I jeszcze by można uratować kampanię? Przecież na czerwonych nikt o zdrowych zmysłach nie będzie głosował. Gdzie tu myślenie przyszłościowo-marketingowe. Toż to się nie sprzeda. Nie w pokoleniu Iwonka, co od dziecka wie wszystko o kolorach w reklamie. Różowe kiti dla dziewczynek, błękitne koszule dla tatusiów. Brak miejsca na czerwień.
Niestety, Roman twierdzi, że supermen też jest czerwony. Wszyscy czerwoni na tym Zachodzie, o co im chodzi? Jeszcze w gazetach piszą teraz, w lesłarze podobno, jak to się im udało z tą czerwienią na plakacie. Że ładnie, oryginalnie i w ogóle. Warto głosować podobno. Jakby nie widzieli, po co z Łap aż na Sanżil uciekaliśmy. By nas czerwone nie zjadło, ot co!

Wednesday 7 May 2014

(178) szuman na szampanie

Rok temu pikniki ani mi postały w głowie. Iwonek dopiero co coś kojarzył, i jak odkrył piach, to na trawę nie starczyło uwagi, a mi sił, by go to trawą interesować. Siedziało się na skraju piaskownicy i co, źle niby? Przecie nie. Tam też można piknikować. W duchu.
Można też spikować z wysokiego konia, szczególnie jak się dowie, jakie to pikniki się utraciło dzięki, a może właśnie nie dzięki, tej piaskownicy. Mianowicie rok temu pod samą Bursą. Jak bumcykcyk na Anspachu samym, tak owszem, tam gdzie na co dzień auta na górze, a tramwaj na dole. Normalnie ktoś się na Sanżilu ośmielił sprzeciwić na jeden dzień, ale zawsze, lobi kierowców, i można było sobie po pańsku zasiąść z koszem, na koszu albo obok kosza na samiuteńkiej jezdni. Tak mówią ci, co byli, i nic ich nie przejechało, widać prawda.
Burmistrz tak zarządził, na to Roman. A w tym roku - idzie za ciosem. I rozszerza działalność piknikową na - pewnie znów nie zgadniecie - na samego Szumana. Tak tak, to wielkie nie wiadomo co, ni to rondo, ni to pies ni wydra. Wieczną budowę, przebudowę i nadbudowę. Naprawdę? nie dowierzam. Toż to tam strach pójść i bez kosza, tak ciasno na tych niewielu przejściach, gdzie akurat nic nie robią. A co będzie, jak naród nadjedzie z koszami?
Nie nadjedzie, tylko nadejdzie. Zamkną drogi dojazdowe i będzie można tylko przyjść. W ten sposób burmistrz chce pokazać, że tam rzeczywiście można przyjść. Ba! - on chce pokazać, że tam kiedyś będą chętnie spotykać się wszystkie narody tego świata i spoza!
Bo oto Ana wyczytała w tym drugim narzeczu lokalnym, że rondo Szumana to tak w ogóle w zamyśle nie jest żadne rondo, tylko plac. Nawet więcej: piaca. Pica. Nie żadna pica, tylko pizza, a poza tym piazza, już mnie poprawia Ana. Tak sobie wymarzył na początku bieżącego tysiąclecia, co nam już miłościwie biegnie od lat nie wiem sama ilu, jakiś facet z pracy Romana, no, jak jej tam, komisji. Na jej szczycie siedział i miał taką wizję, że ujrzał nagle  - oczyma wyobraźni, wyobrażam sobie - tysiące roześmianych twarzy, jak wiatr rozwiewa ich włosy, nad nimi kolorowe flagi, na niektórych z nim nawet gwiazdy; a prawo moralne we mnie, wchodzi mi w moją wizję ze swoją wizją Ana. 
Wchodzę z cytatem, jeśli już; twoja wizja jest słuszna, jak sądzę, chwali mnie Ana, i myślę, że nawet odpowiada wizji początkowej. Prodi się nazywał ten ktoś, kto wysoko zasiadał; i pewnie z tych wysokości tak sobie dumał, że wypadałoby zaludnić plac przed komisją. Wot plan.
Plan wot, ale jakby won, bo od tego czasu nic się nie ruszyło. Budowa zajmuje sobą kolejne ulice, coraz mniej chodników, coraz więcej aut, a o piazzy spotkań to już w ogóle zapomnij. Widzi to także ten profesor, co to stoi za planem pikniku, ale jakoś słabo to widzę, krzywi się Ana. Ja to bym nie chciała siedzieć wśród dźwigów, betonu, pod komisją do tego. Ani jednego drzewa. Ani grama trawy. Nic ładnego wokół. 
Upić się trzeba, podpowiadam usłużnie rozwiązanie z Polski rodem. A wiesz, może faktycznie. Nie na darmo zachęcają do przyjścia nadzieją na darmową lampkę szampana na szumanie. Od sąsiada piknikowego oczywiście, nie to, że od razu od komisji, gdzie ktoś by mógł notabene pójść po ten sam pomysł do głowy, bo w końcu kto jest naszym unijnym gospodarzem? Hę! Mogłaby się postawić i zastawić i jeszcze by zostało dla swoich.
Szuman na szampanie, po polsku takie hasło im wyszło, dziwię się? Dźwięczne i zgrabne. Cha cha, brzmi jak jakieś ciastko. A wiecie co? Przejdźmy się tam. Mam ochotę sprawdzić, ile to warte i czy są szanse na piazzę na placu. 17 maja, pasuje jak ulał - następnego dnia po resztkach kieliszków przebiegną 20-kilometrowcy.

Tuesday 6 May 2014

(177) ukle przodem

Po tym wszystkim, co nam Sanżil, Bruksela, Belgia, kraje za granicą i reszta świata zaserwowały w tym roku w ramach globalnych zmian, myślałam, że to już koniec. Że już nic nowego nie da się wymyślić pod żadnym kątem i aspektem. A jednak. W Uklach naprawdę się postarali. I jest!
Nowe nie dotyczy oczywiście wszystkich. Tak dobrze, żeby za jednym ruchem, choćby był nawet najbardziej zdecydowany, dogodzić wszystkim, rzadko się udaje, sami o tym wiecie z doświadczenia, zwanego tu na zachodzie ekspresją. Eksperiencją, poprawia Ana. Nieważne. Greka i tak. Ale jeśli akurat macie jakąś wolną niedzielę, a do tego nie macie pod ręką żony albo męża - ten odcinek jest dla was. I o was. Oczywiście nie chodzi mi o chwilowe wychodne na piwo albo na plotki, zależnie od płci dżender, lecz o brak umowy na stałkę. Czyli brak ślubnej lub ślubnego.
Bo dotąd w Belgii, na Sanżilu i na Uklach też śluby można było brać tylko w tygodniu. I naprawdę żadnej roli nie odgrywało, czy to ślub prawdziwy, czy taki inny, gejowo-lesbijski albo nawet tylko taki na niby, co go to Polska nie uznaje, a tu owszem. Wiem, że coś takiego istnieje, umowa taka, Stefan o tym opowiadał, ale tyle było w tym nowości, że tylko głową kręciłam no i nie zapamiętałam, by w razie czego skorzystać z jego doświadczenia i ekspresji. W każdym razie Stefan taką umowę zawarł właśnie w środę rano chyba, o 8, ósmej, owszem, dobrze czytacie. O ósmej wieczorem nie mógłby nawet, bo komuno-gmina zamknięta. A w Uklach by mógł. O ile byłby to piątek, a on nie miał oczywiście tej nibyślubnej. Trzeba było myśleć, jak się meldowało!
Dla Stefana za późno, dla Any Martin za późno, tym samym rzutem na taśmę dla Romana też za późno. Wszyscy już zawczasu wzięli się i pobrali w ciągu tygodnia. Jakby do pracy normalnie szli. Taki brak szacunku dla tradycji! Że był brak kościoła - to już nawet nie wspomnę. Zdaje się jednak, że tu na zachodzie nie można tak po prostu u księdza. Trzeba do urzędu. Gmino-komuny. Dotąd wszędzie było właśnie tylko w godzinach pracy. Poniedziałek - piątek 7.30 - 15 z przerwą na obiad, czyli kanapkę. Czego nigdy nie zrozumiem.
A teraz na Uklach wyczyli nowe tendencje w sukniach ślubnych i ogólnie, no i że ludzie chcą jednak trochę święta. To i zarządzili odpowiednio. Po pierwsze, że śluby można zawierać właśnie w piątki. Po pracy, elegancko, wszyscy goście zdążą dojechać w korku ślubnymi wozami ze wstążkami. Mają czas nawet do 20. Jakby jednak ślubny lub ślubna nadal kręcili nosem, że taki piątek nie świątek, Ukle oferują w pakiecie ślubnym niedzielę. Nie każdą oczywiście; pierwszą i trzecią. Ciężko wymyślić, dlaczego akurat te, ale może muszą sobie zostawić jakieś luki prawne i czasowe na rozwody? Kto ich tam wie, na tym zachodzie czasami naprawdę nic nie wiadomo.
Żeby jeszcze trochę skomplikować sprawę, bo jak się śmieją niektórzy znajomi  Martinów, w Belgii łatwo być nie może, ślub w pierwszą niedzielę jest tani, w trzecią - nie. Czyli pierwszy jest demokratyczny, a trzeci - nie. I ja się pytam w tym miejscu: czy Ukle, Sanżil i Belgia naprawdę nie są czasami sto lat do tyłu za Polakami?
Bo jeśli na tych Uklach myślą, że w to jedno tanie niedzielne popołudnie zdążą pożenić wszystkich chętnych, to się naprawdę mylą. Siłą rzeczy część ugnie się, zrobi zrzutkę po rodzinie i ustąpi Uklom, i zapisze się na trzecią, drogą niedzielę. 250 ojro chyba, albo i więcej ma kosztować to przyjemność.
Albo nieprzyjemność, wtrąca Ana. Ale to faktycznie zawsze dziwi Polaków, nawet tych nowoczesnych, jak nie chwaląc się my, chwali się, nie chwaląc Ana, że w Belgii czy obok nie można iść do urzędu w niedzielę, by dzień odświętny święcić. Jest to oczywiście zrozumiałe, że urzędnik ślubny też człowiek, ale może mogliby to po prostu zamieniać na inne dni? Nachylić się w stronę nowożeńców, którzy przecież w dniu ślubu myślą, że zawsze będzie wspaniale? I chcą się żenić w spokoju, a nie w drodze do pracy właśnie?
Burmistrz Uklów, Bruno taki jeden ładne imię, twierdzi, że ta pierwsza darmowa prawie że niedziela to przejaw demokracji. Twarzą do klienta staje i bierze na pierś te tłumy nowożeńców, choćby miał paść i zrezygnować z tradycyjnej pizzy na rogu ulicy. Dobrze o nim świadczy, co?
Na szczęście, w przeciwieństwie do tylu innych, co już nieopatrznie zaplątali się w jakieś związki wcześniej, jestem jeszcze wolna. Niedziela może być moja nawet ta pierwsza, darmowa, demokratyczna. Problem tylko z gmino-komuną. Na ile wcześniej muszę się przenieść na Ukle, by mnie objęła ta ustawa? No i czy Iwonek mnie zwolni ze stałki na czas, by nabyć obywatelstwo i przede wszystkim nabyć odpowiedniego uklowskiego szyku niezbędnego do uroczystego orszaku ślubnego?

Sunday 4 May 2014

(176) gines

Jak ostatnio byłam u starej siebie, znaczy się Polsce B, która coraz bardziej staje się jak A, albo to  staje się B - w każdym razie tam, za granicą, zauważyłam, że Ana Martin ma jednak rację, jak twierdzi, że Polacy uwielbiają bić rekordy. Ginesa.
Ana wie o tym z pradawnych czasów, teleranek wtedy królował co niedzielę przed kościołem. W tym to teleranku, co to pokazywał się na ekranie, regularnie występował młody piłkarz. Ze Śląska, który wtedy był jak najbardziej Polską AA, a dziś to nie wiadomo czym jest. I nazwisko miał takie dziwne, jak nie nasze. Chomątek, przypomina Anie Roman, bo ona, mimo że się zna na futbolu, zresztą jak na wszystkim, to na futbolu jednak mniej.
Tymczasem Chomątek pojawiał się w teleranku regularnie, bo regularnie bil rekordy. Swoje własne. Polegające na podobijaniu piłki głową. Główką, w której kurzy móżdżek, śmieje się Ana. kurzy nie kurzy, ale nieźle to wymyślił! podziwia Roman. Wyprzedził swoją epokę, można powiedzieć. Kilka godzin czy dni nawet poodobijał ją bez przerwy, a tantiemy sypią się całe życie. I to w kapitalizmie, podczas gdy piłkę podbijał za komuny przecież. Tak to bezboleśnie przeszedł z jednej epoki w drugą i dziś się śmieje z tych, co nie byli na tyle zapobiegliwi i nie zapisali się na czas do księgi ginesa, i by być sławni, muszą teraz tańczyć na lodzie lub śpiewać. Nie wiadomo, co trudniejsze?
Hmm, ale mi się wydaje, że nowe czasy potrzebują jednak nowych bohaterów, wtrącam nieśmiało, i śmiem wątpić, że Chomątek chyba by się dziś nie sprawdził. Fakt, kult nowości rządzi, śmieje się Ana. A kto jest nowy, no kto? Noworodki. Mam tu njusa. Nowego. Noworodkowego.
Okazuje się, że Iwonka ominęła właśnie okazja do stania się niebywale sławnym. Dobra, nie jest ci on już noworodkiem od 19 miesięcy, ale podobno niemowlaki też dopuszczono do konkurencji. Były kwalifikowalne, cytuje swój dokument z przeszłości Ana. Kiedyś podobno takich słów używała na co dzień, kto by to pomyślał. Patrząc na nią.
Kwalifikowalny do czego, nie rozumie naszej noworodkowej nowomowy Roman. Do bicia rekordu ginesa. Spóźnił się na swoje pięć minut do sławy przez zaniedbanie własnej matki, składa samokrytykę Ana, stosując słownictwo z epoki teleranka. Jak to? Bo małym kosztem można go było wpisać na listę do wspólnej zmiany pieluchy. Zwanej pieluchą już chyba tylko u nas w domu, tak poza tym i poza nim, w całym świecie, już głównie pampersem. Wygląd i zawartość ta sama, niezależnie od nazwy jednak, a w końcu najważniejsze jest niewidoczne dla oczu. Jedynka lub dwójka w tym przypadku.
I właśnie jedynka i dwójka były bohaterami bicia rekordu. W całym świecie, w tym u nas na Sanżilu. Na belgijskich placach boju stawiło się, a raczej położyło, 285 noworodków i niemowlaków, oczywiście w towarzystwie spragnionych sławy rodziców. Przejętych tym, że jeśli zdołają wpisać się w jednoczesną zmianę pieluchy, ich nazwiska być może trafią do księgi. I pieniądze i kontrakty reklamowe popłyną szerokim strumieniem.
I co, udało się? Niestety nie wszystkim, zaśmiewa się Ana. Uwiecznią tylko 257. Pieluch, dzieci czy rodziców? No właśnie, dobre pytanie. Jak to policzyć? I jak wybrali tych 257 szczęśliwców? Bo jak wiadomo, w czasie jednej zmiany czasami zużywa się dwie pieluchy? I co wtedy? I jak liczyli czas? Czy to czas uwolnionej pupy, namawiania dziecka do spokojnego leżenia, odklejania czy zapinania rzepów, ubrania śpioszków czy pajacyka o zagranicznej nazwie bodi?
Boże, Ana, ile pytań! Oszaleć można od tej ponoworodkowej ponowoczesności! Może i dobrze, że Iwonka tam zabrakło, tak by jeszcze miał traumę, że był tak blisko, a jednak nie udało się? I potem całe życie poniemowlakowe by chodził na psychoanalizę? Nie wiem, co gorsze, ten powstały brak możliwości czy wizja kozetki?
A tak na serio, głupie to równie, jak podobijanie piłki przez Chomątka, co? krytykuje Ana. Po co to komu? Chyba nawet organizatorzy nie wiedzą. Doliczyć się tych pieluch nie mogą. Trzeba czekać aż dwa tygodnie na ogłoszenie wyników teraz. Wyobrażacie sobie, co przeżywają biedni rodzice! Czy dziecko dostanie się na listę sław, czy nie. Zupełnie jak z zapisami do szkoły, z tym że tam nazwiskami nie zarządza gines. Gites mi ten gines doprawdy się nie wydaje. I Iwonkowi też. Podobnie jak Chomątkowi zapewne.

Thursday 1 May 2014

(175) dżogin

Kto żyw, ten biegnie. Od dawna zauważyłam tę nową modę o nazwie dżogin, zaczęła się chyba jeszcze przed moim urodzeniem, ale ostatnio to już naprawdę epidemia. 1 metr. 2 metry. 10 metrów. 100. 200. 1000. No a potem to idzie w kilometry już.
Kto nieżyw, też biegnie, zauważa złośliwie Ana Martin, pewnie dlatego, że jej daleko do wszelkich dystansów olimpijskich, maratonów oraz pół. Nie chce się jej, a zazdrości. My z Romanem siedzimy więc cicho, by się nie wygłupić i jedno drugiego nie wydać z naszym pomysłem na bieg. Nie to, żeby od razu w grube metry. Nieee. To nie nasza liga. Każde z nas wymyśliło sobie z osobna - ja, oficjalnie myśląc o niebieskich migdałach, a Roman - oficjalnie myśląc o motorze - że najwłaściwsza na nasze skromne progi będzie okrągła 10. Kilometrów. I dalej, nadal z osobna, każde z nas się zapisało onlajn, niby to blogując - jedno, oraz czytając o spalinach - drugie. Co kto lubi. I nawet by się nam udało pewnie nie spotkać, bo liczba uczestników idzie w tysiące, gdyby nie technologia i głupia drukarka, co to jedna się kurzy w rogu, i pech chciał, że jak już ktoś jej użył, to drukowaliśmy razem, każde z innego źródła onlajn oraz komputerowego. 
Odtąd mamy wspólny cel i sekret, bo onlajn oczywiście nie: nie wydać wspólnika przed Aną, że przebiegniemy całe Ukle. Calusieńkie od stóp do głów. Na 10 km to wyliczono.
Roman ma to już raz za sobą, nawet medal dostał za swoje miejsce nr 456798000. Wisi i straszy. Ja mam trochę większe ambicje, w końcu młodam, to i więcej mogę. Marzyć przynajmniej. I marzę właśnie o jakimś miejscu w pierwszym dziesięciotysiącu. To by dobrze wyglądało w siwi w rubryce hobi, żem taka ambitna i wszechstronna; jak już Iwonek dorośnie oczywiście, a być może i rodzeństwo, co do którego nic nie wiadomo, bo Ana nie ma wcale a wcale tak młodego wieku, jak ja. No ale może. Cuda się zdarzają, w Rzymie co prawda, ale skąd wieją wiatry przemiany, jak nie z zachodu? Byle na Uklach nie wiało.
Stąpamy więc na paluszkach, ja osobno i Roman osobno. Niby nic o 10 kilometrach nie wiemy, a co do tego, że nie trenujemy - to akurat prawda. Ana pilnuje, by nikt nie znikał i dostał swoją codzienną porcję opieki nad Iwonkiem. Każdemu po równo oraz ząb za ząb. Ani chybi feminizm.
Kilka razy zagailiśmy za to zajawkę o 20 kilometrach. Roman to przyniósł z centrum, taki temat rozmów, no bo na komisji, kto żyw, ten biegnie, a zdaniem Any nawet ten, kto nieżyw. Wszyscy już zapisani, albo żałują, że niezapisami, bo za późno zeszli z fejsa i nie dali rady w korku onlajn ubiec kolegi z biura. Roman nawet nie próbował, podobno, bo w tym samym czasie kupował motor onlajn, to mu się strony myliły, no i poza tym jak by się wytłumaczył przed Aną, jakby nie daj Boże coś się stało i nie dobiegł, lata nie te w końcu, po facecie tak nie widać, piszą w magazynach, bo rodzić nie musi, ale rycząca 40. i tak za rogiem. Albo - o zgrozo w ogóle już - po biegu był tak skonany, że nie starczyłoby mu sił na niedzielną porcję Iwonka? Oj, miałby za swoje i już na pewno nie wystartował by nigdy w żadnym triatlonie, jak to się wielu marzy na 60. Póki żywi. 
Ta 20. kusi mnie oczywiście, ale to przyszłość. Moja przyszłość świetlana. To podobno wspaniałe biec w takim tłumie, gdzie jeden się o drugiego potyka, a do tego przez tunel, gdzie na okrągło jeżdżą auta poza tym jednym dniem. Tak donoszą ci, co dobiegli, albo tak twierdzą. Chyba! Nie sprawdziłam zresztą tych tuneli. Mówiła jedna znajoma biegaczka, że w czasie maratonu są puste i po prostu ciemne, auta nie jeżdżą, ale na 20 kilometrów to nie wiem, czy się opłaca zamykać dla ruchu? Co na to gospodarka rynkowa i rekiny finansjery trzęsące transportem? W samym sercu Unii na Szumanie do tego? A raczej pod.
Wiem za to, że na Uklach nie ma tunelu. To już sprawdziłam dokładnie w czasie treningów wózkowych. Trzeba lecieć najpierw z góry, a potem pod górę, szkoda że nie na odwrót, no ale nie każdemu dali rozum. Po 5 km wyjdzie wte i wewte. Wiem, bo Roman podrzucił mi w sekrecie mapę. Odtąd ją tak sobie studiujemy z osobna, każde we własnym kątku. Wszystko po staremu. Ja bloguję. Roman w motorach. A Ana zrzędzi i wie lepiej. Tylko co my wymyślimy na tego 4 maja, by się pozbyć swojej porcji Iwonka? I to obydwoje naraz? Co daje 20 km razem i w sumie. A co, jeśli i Ana się zapisała w sekrecie, byśmy jej nie wyśmiali?