Wednesday 31 October 2012

(27) opera

Jeszcze w Łapach niejednokrotnie słyszałam, że z dzieckiem się nic nie da przedsięwziąć, że siedzisz w domu, póki ono nie wyjdzie do szkoły. Czyli siedzisz lat 6  - po reformie, a 7 przed, chyba że reforma jednak nigdy nie wejdzie w życie. Mówią to jednak ci, którzy nie znają Any Martin. Nikt, nawet Roman, nie jest w stanie zatrzymać biegu jej myśli i procesu tworzenia licznych, często przeczących sobie planów. Myślę nawet, że Roman nawet się nie stara wejść w jej głowę, tylko po prostu śmieje się z niej. Ana za to, jak mi się wydaje, wcale się z tego nie śmieje, tylko wręcz przeciwnie - męczy to ją, zawraca niepotrzebnie głowę, wraca w najmniej spotykanych momentach. Ja to bym już dawno zwariowała, gdybym tak cały czas chciała czegoś innego, niż mam w danej chwili. Ciesz się z tego Ksenia, wzdycha Ana, ciesz się, że nic nie musisz, bo ja muszę, choć nie mam pojęcia ani dlaczego, ani co z tego będę mieć. Prawdopodobnie nic, ups, ale mi się wymknęło, Ana jednak nawet się nie obrusza, tylko z zafrasowaną miną idzie planować dalej.
W tym miesiącu zaplanowała nam wszystkim wyjście do opery. Gdy już wybiła godzina zero, okazało się, że Ana jest w stanie nawet zamówić odpowiednią pogodę, zagraniczną dziewczynę Stefana wysłać w podróż, by ten był wolny i mógł pomagać Romanowi, sprawić, by Iwonek akurat tego dnia spał jak zabity - a sama pójść do opery. Ja też poszłam, wystrojona, bo jeszcze nigdy nie byłam w operze, chociaż Ana uprzedzała, że po pierwsze bez biletu nie wejdę do budynku, a po drugie - że w dzisiejszych czasach wysoką sztukę można już oglądać w stroju codziennym. Nie wierzę jej ani trochę, w telewizji nie raz i nie dwa widziałam, jak np. w Australii, Wien się to miasto nazywa, w operze tańczyli i śpiewali ubrani na bogato, a publiczność też była pięknie poprzebierana w szaty, ufryzowana i umalowana że aż strach. 
Tym razem Ana musiała się więc zgodzić, że idę w eleganckim żakiecie i bluzce z falbaną, Stefan się roześmiał i powiedział, że to żabo, jaki żabo, skąd żaba nagle i na co on sobie pozwala? Czułam się co prawda trochę nieswojo, bo reszta towarzystwa, jak to oni mają zwyczaj w niedzielę, zupełnie nieodświętni, czyli akurat na odwrót, niż być powinno. Matuś by powiedziała, że to dlatego, że nie chodzą do kościoła, to i tradycji nie szanują. Wstyd przyznać, że przez operę to i ja nie byłam na mszy, po opera zaczęła się w porze obiadu, znaczy się w porze polskiego niedzielnego rosołu z kury, a może to już raczej schabowy wtedy wjeżdża zresztą, bo o trzeciej; na Sanżilu większość narodów je wcześniej, to jest w porze drugiego śniadania, o dwunastej, i coraz częściej nie jest to obiad, lecz lancz.
Zwał jak zwał - my o trzeciej zameldowaliśmy się w centrum. Zestaw doborowy: na przedzie Ana z szaleństwem w oku. Z tyłu Iwonek w wózku oraz Roman ze Stefanem w parze. Na końcu ja, pracowicie cykająca zdjęcia, bo nie wiadomo, czy jeszcze trafię w tak wysokie progi, pod takie progi właściwie. Roman co rusz uspokajał Anę, by szła, oglądała tego swojego ulubionego artystę, a oni się już sobą zajmą; w najgorszym wypadku mają mnie, Ksenię, oho, niedoczekanie ich, bym z Iwonkiem w ramionach krążyła w nieskończoność podczas gdy oni będą brylantować w wielkim świecie, nawet jeśli bez biletu oznacza to tylko picie piwa pod operą. 
Ana poszła, wyszła w przerwie, zadowolona jak nie wiem co, nakarmiła Iwonka, który nawet się nie obudził, tak kocha sztukę widać, wyssał tę miłość z Any. Stefan przypomniał sobie, jak się przewija niemowlę. Roman napił się kolki jednak, a nie napoju alkoholowego, a ja mam swoje zdjęcia; zaraz je wyślę w Polskę, niech wiedzą, gdzie trafiłam ja, Ksenia z Łap.Pod operę!
A Ana już planuje nowe wyjście. Oszalejemy przez nią, a wcześniej posiwiejemy.

Thursday 25 October 2012

(26) brugman

Jest w Brukseli, na dzielnicy Iksel, plac Brugman. Podobno najbardziej paryski spośród brukselskich adresów, co na mój gust brzmi jak nonsens, bo gdzie Paryż, a gdzie Bruksela, toż to co najmniej 1000 km, ale Ana Martin, prychając z pogardą, wytłumaczyła mi, o co chodzi: że dużo bogaczy dałoby sobie odciąć rękę, by tam zamieszkać, i tym samym udać przed samym sobą, że są Francuzami. O nie, Ksenia, nie Francuzami bynajmniej, skreśl to: czystej krwi Paryżańczykami. Mówi się: Paryżanami, poprawia automatycznie Ana, zawsze czujna. Bo Francuzi kojarzą się z beretem i bagietką, a tu chodzi o to, by kojarzyć się z Djorem, If coś tam Lorentem czy innym kapiącym złotem strojem, oraz małym palcem odchylanym podczas picia kawy w kawiarni filozoficznej u Sartra.
Nie znam tych nazwisk, piszę je trochę na ucho, a trochę na czuja, ale zdaje się, że rozumiem: na Brugmanie mieszkają snoby. Mieszka tam może jedna dziesiąta miejscowych snobów, za zasłoniętymi żaluzjami, Ana na to, ale do knajpek chadzają rzesze snobów-aspirantów. Plus normalsi, jak ja, bo sprawdziłam dzisiaj na własnej skórze, jak to jest być zadzierającym nosa nierobem i nieróbką.
Wejście w wielki świat nie udało mi się do końca, bo nie mam prawa jazdy, a nawet jakbym miała, to skąd bym wzięła merola? albo suwa? Ana ma takie auta w głębokiej pogardzie, Roman co prawda raczej nie, ale to nie zmienia faktu, że nic takiego nie było pod ręką. Nie miałam więc wyjścia: wzięłam Iwonka dla zmyłki, że niby tak muszę wyjątkowo na piechotę, buch go do wózka (wózek z drugiej ręki, trochę kółka już wysłużone, też furory nie zrobi, ale zawsze można udać, że wintydź, jak mawia Ana) i w drogę. 
Wózek tur tur tur turkocze, a ja obserwuję towarzystwo z baru przy księgarni. Cwaniacy, jeśli myśleli, że zmylą Anę Martin tym, że się usadowili blisko książek, no to naprawdę są naiwni i nie znają jej! A nawet mnie - bo w księgarni dziwnie pusto, na tarasie za to tłoczno, gwarno i...wszyscy w jeden deseń.
Faktycznie bogato. Eleganckie szare, beżowe i granatowe portki, nie to, co turkusy Rity albo zielonki Niny. Do tego kaśmirowe bluzki też w stonowanych kolorach, jak wyżej, z tym, że dla kontrastu w odwrotnej kolejności. By nudno nie było pewnie. Na nogach - mokasyny u panów, czółenka, tak to się nazywa staromodnie, u pań. Brązy w różnych odcieniach, mięciuchna skórka. Nogi opalone - to u pań. U panów spodnie przepisowo długie, więc widać tylko solarkę na co starszych twarzach, może to zresztą wpływ Bahamów; włosy już u obu płci pięknie wyczesane, ho ho! Jak u psów jorków, tylko bez kokardek. Takie czesanie oznacza długie siedzenie u fryzjera i debilne rozmowy z nim i klientelą, szkoda na to życia i energii, podkreśla zawsze Ana. Do tego jak potem spać? Toć to żal zniszczyć taki piękny włos. No, książki zakupione w księgarni można czytać całą noc na siedząco, podśmiewa się Roman, którego ten problem przecież nie dotyczy od dawna.
Patrzę dalej: torebki nowe, lśniące, bogactwa na nich nie za dużo, by pokazać, że się znamy na szyku, za to jest metka, zbędna tak czy owak, bo i tak wszyscy wiedzą, co za firma, czy też brent, co podsłuchałam ostatnio. Płaszczyk często w brzydką kratę, a jak nie płaszczyk - to chusteczka przynajmniej. Skąd te kraty? Jak w Łapach spod kościoła doprawdy. Okulary też modne, ramki że fiu fiu, plus drugie słoneczne w pogotowiu, czy świeci, czy nie. 
Makijaż jest. U pań obowiązkowy, u panów jeszcze nie, ale powoli coraz bardziej. Za to u panów musowo markowy wóz, u pań nie, bo prawdziwa dama daje się wozić, objaśniła mi kiedyś Ana, która sama się wozić nie daje, bo ma dwie nogi. Ale dodaje, by się dawać wozić w sumie, mężczyźni to doceniają, wynika z jej obserwacji (póki nie mają dość, co wynika z kolei z obserwacji Romana). Futer na razie brak, bo pierwszy dzień zimna. Ale podobno będą.
Krążę z Iwonkiem i krążę, nogi mi odpadają powoli, a snoby siedzą, piją wina i szampany i jedzą ostrygi, marząc, że są gdzie indziej. W Paryżu czyli. Głodnam, ale ślinka mi nie cieknie, o co to, to nie, nie jadam żywego towaru. Nadziwić się nie mogę za to, że smakuje to tym z tarasu. Może odpowiedni strój i fryz każą jeść inne rzeczy i być z Paryża. Może kiedyś to sprawdzę.

Tuesday 23 October 2012

(25) macio

Myślałam już, że najgorsi są polscy mężczyźni, tak wynika w sumie z tego, co powtarza Ana Martin, ale okazało się, że gorsi są Meksykańczycy oraz Meksykanie, jak mówi Roman. Macio zupełni, choć wyuczalni i opiekują się dziećmi, jak ich nauczyć. Do tego tym macio(m) zdaje się nie przeszkadzać, że siedzą w domu, a żony pracują, pisząc o macierzyństwie, też mi pożal się praca, nawiasem mówiąc. To wynika przynajmniej z wczorajszych rozmów Any z naszym gościem. Gość ma burzę blond loków i wcale nie wygląda na Meksykankę, imię też raczej nasze, katolickie, Wirdżinia. Brzmi dość wyszukanie, ale przynajmniej kończy się na "a", jak po polsku.
Do tego rozmowa toczyła się po angielsku, a na mój gust w Meksyku mówi się podobnie, jak w Bazylii, to w końcu niedaleko. A w Bazylii mówią po portugalsku, podobnie jak w naszych sklepikach na Sanżilu i w tym komicznym kościele mieszczącym się w kamienicy na Alsębergu, gdzie wchodzi się jak do zwykłego domu, a potem całe niedzielne przedpołudnie wyśpiewuje pieśni, tańczy, a na zakończenie je potrawy nie z tego świata. Przystojni faceci tam chodzą i grubawe babki. Raz byłam, nie dla mnie, jeszcze ktoś zobaczy, że zmieniam wiarę.
Po głębszym zastanowieniu sądzę jednak, że może Ana z Wirdżinią po prostu gadały o macio po amerykańsku. Wirdżinia mówi bardzo szybko i dużo się śmieje. Pracuje w wyższej edukacji. Tak też poznała się w ubiegłym wieku z Aną. W enerde na stypendium. Stypendium i Ana. Proszę proszę, jaka mądra ta Ana, coraz mądrzejsza, doprawdy...
Pisze się NRD, poprawia Ana. Co to za kraj, pytam? Jego stolicą jest Berlin, podpowiada Roman. Był raczej, uściśla nasza ścisła zawsze Ana. Myślałam, że Berlin to stolica Niemiec, udaje mi się dojść do słowa. Na autobanie widziałam napisane też, jak jeszcze autobusem jeździłam z Łap na Sanżila. Ech Ksenia, śmieją się, czy teraz naprawdę już niczego nie uczą w szkole, nawet geografii i historii?
W Enerde Ana i Wirdżinia mieszkały w śmierdzącym akademiku. Tzn. Wirdżinia w śmierdzącym z karaluchami i Szkotką, prostuje Ana, a Ana w odnowionym, za to blisko więzienia, na piętrze z Rosjanami (nie przypominam, jak wypadałoby napisać po naszemu, obiecałam sobie, że będę poprawna). Nie wiadomo, co gorsze. Pewnie dlatego tak się zaprzyjaźniły, bo co robić w biedzie? To było bardzo dawno temu, tak dawno, że Ana Martin nie znała nawet e-maila i to Wirdżinia właśnie musiała jej pokazać, jak to działa. Początkowo nie mogłam uwierzyć, że Ana dawała sobie kiedyś radę bez pisania do setek ludzi, i miała co robić, ale podobno to prawda i jeszcze 20 lat temu nikomu się nie śniło, że będzie można porozumieć się z kimś przez komputer w ciągu sekundy. To jak wtedy pisano? Ręcznie, śmieje się Roman, ręcznie pisano listy. To musiało strasznie długo trwać, dziwię się na głos. Długo, przytakuje Ana, ja wolę szybko, wiadomo, dodaje, ale przyznam, że dostawać listy było fajnie. I ładniej jakoś, i bardziej ludzko. Cóż, wzdycha jeszcze, to se nevrati.
Wirdżinia, której przetłumaczono, o czym mowa, mówi jednak, że to przez e-maila się poznały, bo każda z nich z kimś korespondowała. Nie do końca rozumiem, kim był Gienek dla Any, bo dla Romana chyba nie, ale za to w lot łapię, kim Albert dla Wirdżinii - owym macio Meksykańcem właśnie, z którym ma teraz 3 dzieci, 3 rude dziewczynki. Sądziłam, że w USA większość ludzi jest czarna, albo przynajmniej indiańska, i mają czarne włosy, a tu rudzielce z jasnowłosej mamy wyszły. Dlaczego w USA, pyta Roman? Bo gdzie leży Meksyk, o co mu chodzi? Hmm, kpiąco się patrzy, może jednak wklepiesz sama w guglu. W atlasie sprawdź, podpowiada Ana, szybciej, ale ja w życiu atlasu na oczy nie widziałam. No tak, wzdycha Ana, Roman, Ksenia jest już z innego pokolenia, powiedz jej, na jakiej stronie sprawdzić lepiej, a tak w ogóle Ksenia, to naprawdę powinnaś odróżniać Meksyk od Ameryki.
Wirdżinia przyjdzie dziś jeszcze raz i coś ugotuje. Podobno ziemniaki ala coś, nie dosłyszałam, bo to się je w jej ojczyznie. Wiedziałam, że ziemniaki pochodzą z Ameryki, już mnie kiedyś strofowali, jak myślałam, że z Polski, ale żeby od razu robić wielkie mecyje i gotować je po meksykańsku? Wirdżinia nie jest przecież Meksykanką, woła rozbawiona Ana, i teraz zupełnie już się gubię, bo skoro lubi ziemniaki, ma blond włosy, mówi po angielsku czy też amerykańsku, jakby się urodziła wyspiarą, a nie jest stamtąd, to skąd?


Sunday 21 October 2012

(24) z ziemi włoskiej i polskiej

Są sklepy i sklepy. Brzmi to dość oklepanie, bo jakby nie patrzeć, można tak podsumować każdy temat, ale naprawdę, co tu więcej powiedzieć, jak się porównuje różne lokale w Brukseli. Chodzi mi o zakupy, obsługę, zapach i smród też, ludzi wystających na zewnątrz i kupujących wewnątrz, ogłoszeniach wiszących na ścianie, słowem - obraz, jaki nawet mi, Kseni, osobie dość przeciętnej pod względem emocjonalno-intelektualnym (gdzie mi tam do Any Martin, zawsze na najwyższych obrotach i z mózgiem jak z Sanżila do Łap), nasuwa się po zakupach na dzielnicy.
Weźmy typowy sklepik polski. Wchodzę. Jest woń. Nie mówię od razu, że nieprzyjemna dla nosa, no ale jest taka, że może nawet opisywać tego nie trzeba. Znacie ją doskonale. To ten sam zapach, jaki pamiętam z łapskiego sklepu ogólnospożywczego ze złą wentylacją, czyli brakiem wentylacji, okiennej choćby. Pachnie/ śmierdzi, w zależności od sklepu: kiełbasą i jej odmianami; wędzoną rybą; ogórkami kiszonymi; piwem, jeśli mają pozwolenie na sprzedaż; farbą drukarską, jeśli stoisko z gazetami stoi przy drzwiach; nabiałem, jeśli stoi lada chłodnicza; czymś nieokreślenie brzydkim, jeśli nie jednym z powyższej listy. Brzydkim i swojskim...
Zaleta polega na tym, że od drzwi wiadomo, gdzie się jest, że po prostu nie może to być sklep z Zachodu. Że się nie trzeba starać o francuski lub belgijski akcent, ani nawet o ogólnopolski, tylko można sobie zaciągać, jak u nas na przystanku (tym starym u nas, zanim wyjechałam na dobre), i nikt się nie będzie podśmiewywał ze wschodniościennego zaśpiewu. Że spokojnie można poprosić o dziesięć deka i zrozumieją, a jeszcze lepiej - zrozumią. Że nikt nie zagada po obcemu i nie będzie wiadomo, co odpowiedzieć. Że można rozmawiać o sprawach prywatnych na głos, nie krępując się, że reszcie to się może nie podobać. Że na chwilę można pobyć dawną sobą.
Są jednak i wady. Ekspedientki czasami tak nieruchawe, że aż strach. Siedzą i gapią się ciągle w horoskopy, żując gumę, a jest i taka, co nawija ją na palec (swoją drogą, ciężko dziś taką gumę znaleźć). Z nudy by się ruszyły. Do tego nie wiem, co się ze mną stało, może to starość, a może wpływ krytykującej na głos chamstwo Any i przyjemnego w obyciu, łagodzącego obyczaje Romana - w każdym razie nie podoba mi się picie piwka przed sklepem, tym bardziej, że sama widziałam, jak niejeden z pijących ślubował na mszy komunijnej abstynencję. Niefajny jest też zapach co poniektórych gości, a tego, co wykrzykują/ bełkoczą, czasami nie sposób zrozumieć. Tzn. zrozumieć można, że to sensu nie ma, a słownictwo niezbyt wyszukane. I sam fakt, że stoją przed tym sklepem i stoją, piwko za piwkiem sączą, czas leci, niedziela co prawda dzień wolny, ale to już nie ma innych zajęć? Trochę odwykłam chyba od takich widoków. Czy ja czasami nie dziwaczeję? Czy mi Zachód do głowy nie uderzył?
Żeby porównać, wybrałam się z Romanem do sklepu włoskiego. Jego tam biorą za swojaka, bo taki ma już zagraniczny wygląd, nie powiem, ja wolę inny, ale to już nie jego wina. Roman zawsze uśmiechnięty i uprzejmy, to i ekspedientki nadskakują mu, aż miło, może oliwki zielone, a może czarne, może to, a tamto. Roman próbuje, korzysta, czasami nawet wybrzydza, one przyjmują to z nieziemskim spokojem, a szefu co chwilę donosi nowe kąski, pyta o żonę itp. (Nie to, bym rozumiała, ale mi Roman natłumaczył). Wszyscy uśmiechnięci i niepijani. W sklepie nie śmierdzi, przykro mi bardzo, ale muszę to podkreślić: nawet, jak nie ma okna, to nie śmierdzi. Nie ma też wędzonych ryb luzem, kiełbas i golonek wyłożonych przy wejściu na słońcu, kapci góralskich, zakurzonych od długiego leżenia na półce (przy ziarnach dyni i słonecznika, to mnie śmieszy bardzo). Przed sklepem nikt nie pije piwa, może dlatego, że w sklepie głównie wina, ale i tych nikt nie otwiera na chodniku. Nie piją, ale atmosfera nie mniej wesoła, niż w polskim sklepie.
Już nie będę pisała, że robią takie małe kawy ekspresowe, które pijamy też u nas. Nie Polaków wina, że mamy bliżej do Turcji i inną tradycję, bardziej szklankowo-fusową, ewentualnie neskową, niż filiżaneczkową. Przyznać jednak muszę, że ekspresy niedobre, czarne, ale ładnie pachnie przez to w sklepie. Takim czymś, że chcę tam pójść jeszcze raz i postanowiłam podpatrywać Romana, jak pichci te swoje sosy i kluski. Może się nauczę nawet jakiegoś języka włoskiego, Roman mówi bowiem, że to nie włoski, tylko wyspiarski z Scylii albo Sardenii czy jakoś tak, ale ja mu nie wierzę.

Friday 19 October 2012

(23) babka matczyna

Goście zjeżdżają na Sanżila bez przerwy, co weekend trzeba po kogoś iść na midy, a do tego ten ktoś często nie wie, co to midy, powstaje ambaras, jak goście myślą, że dojechali gdzie indziej, a przecież z Szarleroi nie da się gdzie indziej trafić, niż na dworzec południa. To wiedzą wszyscy Polacy i obcy.
Ana też nie zna tutejszej polszczyzny, o stałce już wspominałam, a ile słów jeszcze nieodkrytych! Roman mówi, że wśród Polonii w Czicago podobnie, na Jackowie nie da się zrozumieć rozmowy na bez klucza (kulturowego, dodał, znacząco patrząc na mnie, nie wiem czemu, jakbym normalnie myślała, że o zwykły klucz chodzi...).
Tym razem czeka nas nie byle jaka wizyta, bo to teście jadą. Jadą i jadą z Polski B, ale nie tej u mnie,  tylko drugiej, z tej samej strony mapy, ale gdzie indziej jednak. Zresztą należałoby powiedzieć, że lecą i lecą. Co za wyprawa! Najpierw taksa. Potem pociąg. Osobowy lub pospieszny ekspres, który jedzie dłużej, niż kiedyś osobowy, czyli i tak wychodzi na osobowy. Potem autobus albo znowu taksa i wreszcie polecą. I dolecą chyba. Wszystko dla małego Iwonka, który właśnie mi pochrapuje w leżaczku, w związku z czym korzystam z okazji, że Ana zaczytana (rymuję nawet) i piszę.
Myślę, że teście jadą, by zobaczyć na własne oczy, że Ana i Roman radzą sobie z zajmowaniem się dzieckiem, choć podobno już były zakłady, kto bardziej się będzie migał od wycierania pupy, wstawania, kląskania itd. Na moje oko idzie im świetnie, no ale ja nie jestem babką ani drugą babką, by wiedzieć lepiej. Pierwsza babka już była, dziadek też doleciał, podobało im się i ocena młodo-starych rodziców wypadła nie najgorzej, bo wyjechali. Jakby Ana i ulubieniec Roman okazali się niegodni bycia rodzicami Polakami, dziadki by zostali, by ratować wnuka pod względem higieniczno-matczynym. Bo wiadomo, że matka wie najlepiej, ale babka jeszcze lepiej. I za jej czasów w ogóle byli inni ludzie i chamstwo się tak nie szerzyło, co dziś, kiedy to strach wyjść na ulicę, by człowiek po głowie nie dostał. Dokładnie, jak na niektórych ulicach Sanżila, wtrąciłam, ale babka powiedziała, że pani Ksenia (bo ona jest bardzo elegancka w mowie) jeszcze młoda, to jeszcze nie umie właściwie porównać poziomu chamstwa i niebezpieczeństwa u nas (tzn. u nich, w Polsce A) z Brukselą, nawet jeśli wielu uważa, że Sanżil to taka Bruksela B, a nawet XYZ.
W każdym razie babka matczyna niejedno przy Iwonku zrobiłaby inaczej, ale to w końcu Ana twoje dziecko i rób jak chcesz. Nie moje, tylko nasze, wtrąca Ana. Wasze, przepraszam, poprawia się babka, która jest z innej generacji, kiedy to dziecko należało głównie do matki, nie to, by ona tak koniecznie chciała, ale wszyscy wokół za to tak. Dlatego weszło jej w mowę, i wiesz Ana, nie czepiaj się mnie, mówi, przecież to niespecjalnie. Ana czasami odpuszcza matuś, czasami nie, bo uważa, że babka po to się wysoko kształciła, by widzieć, że rodziców jest dwójka. I że dwójka ma odpowiadać za malucha. Czyli że Ana może wyjść tak samo, jak Roman, oczywiście z tą różnicą, że Roman jednak nie może karmić piersią, choć by się przydało, by mężczyźni mogli, twierdzą obydwoje.
Rozmawiałam o tym z innymi dziewczynami ze stałki i mówią, że u nich też się powoli zmienia, ale że jednak tak rewolucyjnie, jak u nas w domu, to nie jest, by żona była całkowicie równa mężowi, a wręcz równiejsza. Oj Ksenia, tak powinno być wszędzie, na to Ana, jak zawsze do przodu. Jak poznasz nowego kandydata, to od razu musisz sprawdzić, jak cię widzi i jak widzi wasze role. Bo i tak wszyscy w rodzinie będą mieli gotowe recepty, więc ty od razu musisz wiedzieć lepiej.
Taka nauka płynie dla mnie po wizycie babki matczynej. Zobaczymy teraz, co na to ojczyna, ojczyzna można by powiedzieć. Ta ma trudniejszą rolę, bo po pierwsze musi zmierzyć się z Aną, a po drugie z tym, co zostało po wizycie babki matczynej. Bo czy Ana chce, czy nie chce, to ma w głowie i sercu więcej z matuś, niż się jej wydaje.

Saturday 13 October 2012

(22) kuczina i slofud

Jedno mam na pewno wspólne z Aną Martin: obie nie lubimy gotować. W teorii obie jesteśmy podobne, w praktyce już nie, bo ja gotować muszę, a ona nie. Bo nie lubi i już, kropka. Zresztą nie ma sił, by ją namówić do czegoś, czego nie lubi. Życie jak w Madrycie, można by powiedzieć, choć Ana nie jest o tym przekonana, bo ile się musi nawojować, by było, tak jak chce!
Ale z gotowaniem to Ana ma super. Nie dość, że nie poczuwa się do obowiązku, to jeszcze nie odczuwa potrzeby, by zjeść coś domowego. Woli kupne, albo to, co ugotują dla niej inni. Czyli koleżanki kucharki, a ostatnio Roman. Ten to się dopiero zapalił! W czasie, gdy Ana karmi Iwonka, on łazi po internecie, no i wynalazł jakiegoś bloga o kuczinie, skąd chce wypróbować wszystkie przepisy. Kuczina to chyba po hiszpańsku, brzmi podobnie jak kuzynka, a oznacza - co za niespodzianka! - kuchnię. Nie wiedziałam nawet, że w Hiszpanii jedzą tyle makaronu, ile my ostatnio, myślałam, że tam raczej byka, a kluchy to we Włoszech, ale nie byłam, więc się nie wypowiadam.
W każdym razie Romana poniosła fantazja ułańska i z kuchni ciężko go teraz wyciągnąć. Miele, przesypuje, dodaje, łączy, mlaska, trze, stuka i puka łyżkami i rondlami - jednym słowem: szaleje. Wszystko to dla Any, by dobrze i smacznie jadła, a więc smacznie i dużo jadł także Iwonek. Bo on je to, co Ana, tylko w płynie. A ja to co oni, w formie stałej zaznaczam, bo na tym polega frajda, by razem usiąść. Tak jest w Hiszpanii, i tak jest na Sanżilu. Siedzimy więc i jemy i rozmawiamy. Mówię wam, zupełnie inna jakość, niż takie wsuwanie ze wzrokiem wbitym w talerz, bez słowa, byle już posprzątać, pozmywać, by było czysto i schludnie, jak często bywało u nas. Jak ściągnę już matuś, też ją tego nauczę. To się nazywa slofud.
Roman twierdzi, że w slofudzie nie tyle chodzi o czas trwania posiłku, co o filozofię życia. By się nie spieszyć i nie przejmować głupotami. By pójść się przejść wolnym krokiem po targu i powąchać warzywa (taaak, trzeba by iść daleko, na oko najbliższy kraj, gdzie coś pachnie, to Francja - złośliwość Any nie ma granic). Tu się więc trochę nie dobrali, bo Ana nonstop gdzieś gna i coś ją zaprząta. Teraz trochę denerwuje ją też, że Roman tak gotuje i gotuje, ale sama mi powiedziała, że tym razem mu odpuści, bo nawet nie wie, co ma mu do zarzucenia. Chyba tylko to, że jej brudzi kuchnię i używa garnków, których normalnie nikt nie tykał.
Tak więc każdego wieczora jemy wolno, dokładnie żujemy, rozmawiamy, a czas płynie. Płynie wolno, póki Iwonek śpi, i znacznie przyspiesza, gdy się obudzi.  On się nic a nic nie zna na slofudzie. Ciekawe, po kim to odziedziczył.

(21) blincziki

Ciekawa jestem, czy to ciąża tak zmienia człowieka, czy jesień i nuda, w każdym razie stało się coś dziwnego - Ana Martin poszła na lekcję gotowania. I to jakiego! Rosyjskiego, jak się teraz mawia, choć jak już pisałam przy innej okazji, chodzi o ruskie. Dumna z niej jestem, nigdy nie gotuje, a tu zabiera się za kuchnię mocarstwa! I wroga też, nie zapominajmy. Jakiego wroga, zdumiał się Roman, gdy usłyszał kiedyś, jak opowiadałam o tym, że noga moja nie postanie w rusko-rosyjskim sklepie, chociaż mają tam kefir Katiusza, a w polskich sklepach brak. Katiuszy, znaczy się - bo ruskie, a kefiru też - bo nie dowieźli. Roman drąży: co ci Ksenia w Polsce do głowy nawkładali? Nie w Polsce, chrząknęłam, ksiądz w niedzielę mówił. Ech, machnął tylko ręką Roman i poszedł tulić Iwonka.
Ana to jednak twardzielka. Przecież ona lubi jeść tylko to, co zna, a co do reszty stosuje różne systemy. Kiedyś jadła tylko jajka, mleko, ziemniaki, bułki, makaron i mięso, gdy już ją nauczyli po ciężkich bojach. Z warzyw kalafiora i ogórki kiszone. Z owoców banany, których w Polsce nie było, jak mi objaśniła (ciężko mi w to uwierzyć, przecież teraz banany prawie że u nas rosną, a dojrzewają to już na pewno). Trochę czekolady, której też nie było, czyli jej nie jadła; natomiast wyrobu podobnego do czekolady nie chciała jej z kolei kupić mama, bo podobno trucizna - wolała wymienić kartki na benzynę. Ksenia, ty to już pleciesz doprawdy, przecież auta nie było, mówiłam ci, że mama to wymieniała na mięso - na to Ana. Czekolada podobna na mięso? Nonsens, coś się jej musiało pomylić. Nie, to prawda; kartki na wódkę wymieniała z kolei na cukier - Ana jest swego pewna. Zna się na historii.
Co do systemów Any: jedzenia polsko-polskiego w ogóle nie jada. Gołąbki, goloneczka, boczuś, kaszaneczka świeżutka, moja droga pani - sprzedawczynie w polskim sklepie już nie wiedzą, jak zachwalać garmażerkę i inne produkty. A Ana nie i nie, skoro ani razu nie miała w ustach, to nie spróbuje, choćby ją wołami ciągnęli. Tylko, jeśli właśnie zechce. A chce rzadko i zazwyczaj późno. Sera białego spróbowała po raz pierwszy w tym roku, uwierzy mi ktoś? Mając tyle lat, co ma, czyli dużo. Bo Asia ją namówiła, znaczy się siostra. I pomyśleć, że Ana jest tak uparta i stała w tym uczuciu od najmłodszych lat! Wiem, bo podsłuchałam, gdy przyjechała jej matuś, specjalistka od wymieniania kartek.
Tak więc Ana naprawdę nie nadaje się do kuchni, ani rosyjskiej, ani nie wiem jakiej, ani w ogóle, chyba żeby jeść. I dlatego właśnie poszła na lekcję gotowania, gdzie od razu stwierdziła, że z kuchni rosyjskiej zasmakują jej tylko bliny. Małe, czyli blincziki. Nie dziwi mnie to, bo oprócz kluch, jakich u nas w Łapach pełno, była soljanka. Nagotowały dziewczyny gar zupy z kiełbasą, że hej, a tu klops. Zawiesistej zupy ani zupy z dryfującą wkładką Ana przecież nie ruszy, co jest przyczyną zgryzoty Romana, który chciałby, by Ana jadła porządnie, tymczasem ona pije tylko wodniste zupki wyłącznie wg przepisu matuś (5 rodzajów) albo je te nowoczesne kremy (też 5 - a kto nie wierzy, że tak się teraz na Zachodzie nazywają zupy, niech sam sprawdzi!). 
Oprócz soljanki była sałatka warzywna, jak ją tu u Belga zwą - rosyjska (ruska, albo raszyn salad/salad ris, jak zamawiacie). Też Ana nie jada, majonez dla niej nie istnieje, a zimnych ugotowanych warzyw nie znosi choćby dlatego, że pamięta, jak się nimi babrała w szkole komunistycznej na lekcjach wychowania technicznego, czyli zetpetach. Technicznego, pytam? A co ma sałatka ruska do techniki? Nic, wzdycha Ana, ale udawali, że ma, i kazali kroić wszystko w specjalny sposób. Wystarczyło, bym nigdy więcej tego sama nie robiła, szczególnie pod względem krojenia śmierdzącego selera, wzdryga się Ana i idzie sobie, bo Iwonek zakwilił. Romanowi też zapowiedziała, że sałatki nie zrobi, ale coś mi mówi, że dla niego pęknie. A gdy kiedyś Iwonek by zasmakował, to na pewno.
Ana odniosła jednak mimochodem zwycięstwo, a mianowicie w związku z blinczikami. Że lubi kawior, to wiem - wyroki Any są niezbadane, a klucza doboru potraw nie zna nawet ona. Ale zagapiła się biedaczka, opowiadała nam ze śmiechem, i myślała, że do kawioru podano biały ser (który, jak wspomniałam, już jada) - a to była śmietana! Mniam. Pomyśleć, że w ten sposób pierwszy raz w życiu Ana zjadła zimną śmietanę. Bo ciepłą już jadła w zupach swojej mamy.
Teraz obserwuję Anę uważnie, bo boję się, czy ta śmietana oby była zdrowa. Bo ruska była.

Wednesday 10 October 2012

(20) wybory

Dostaliśmy list. Znaczy się, Ana i Roman dostali, a właściwie nawet nie oni, tylko pani i pan Martinez. W tej kolejności właśnie, jak chce frankijska tradycja, wedle której kobieta, stając się żoną, przyjmuje nazwisko męża, a listy adresuje się wręcz tylko jego imieniem i nazwiskiem, dodając z łaski słowo "pani". Ana mi to wytłumaczyła, wymieniając kiedyś największe głupoty w Belgii.
Tak więc i dziś Ana pogardliwie wydęła wargi i prychnęła, że ona listów niezaadresowanych na własne imię i nazwisko nie przyjmuje; potem jednak zwyciężyła ciekawość i otworzyła kopertę. Swoją drogą, dawno nie widziałam, żeby przychodziło tyle listów. Dobra, nie ja może, bo chyba jeszcze nigdy nie dostałam poważnego listu, nie licząc serduszek walentynkowych w podstawówce, bo w gimnazjum były już esy; napisałam to, bo mówi to Ana, a jej zawsze warto słuchać, bo ma nie byle jakie doświadczenie i wiedzę na większość tematów. Sama nie napisze, z Iwonkiem pod pachą ciężko.
Listy przychodzą, bo mamy w Belgii wybory. Do naszej sanżilowskiej komuny, czyli gminy. Nie rozumiem, co ma komuna do gminy, część plakatów jest co prawda czerwona, ale żeby od razu na tych właśnie głosować? Spytałam Romana, ale spojrzał na mnie roztargnionym wzrokiem i powiedział, że nie rozumie pytania. Powtórzyłam, ale nic to nie dało. Dałam mu spokój, nie musi wiedzieć, mały Iwo śpi różnie, słyszę sama po nocach, jak czatuję i fejsuję, może więc i Roman ma mózg jak wózkowe?
Jedno jest pewne: kandydatów komunistycznych i gminnych jest wielu, więc piszą listy, by się zareklamować, stąd nawał poczty. A ich zdjęć na sklepach - jeszcze więcej. Muszę przyznać, że niektóre twarze całkiem udane, ale niektóre - po prostu śmieszne. Może nie twarze, ale pozy i uśmiechy. Nawet Roman, zazwyczaj powściągliwy w krytykowaniu innych, nie to co Ana, od razu wytykająca wady, bo ona szybko decyduje, co lajkuje, a czego nie - no więc nawet Roman się naśmiewa i zaczął robić galerię fotosów. Jeden dorzucił nawet LaPaz z Luksa, kumpel, co zawsze ma przy sobie kilka telefonów, komputerów i rowerów hajtek, ma więc czym robić zdjęcia. Fakt, śmieszne nazwisko było, ale nie powiem jakie, bo jak ten ktoś wygra, to już mu życzliwi Polacy na pewno przetłumaczą i dopiero będzie śmiechu na dzielnicy!
Aha, ale nie napisałam, co w liście. List napisała kandydatka polskiego pochodzenia, zdecydowanie za bardzo ufająca naszym polskim sanżilakom w kwestii gramatyki i rozumu. Bo już nie o to chodzi, że pisze, że jest "zainteresowana w słowiańskiej kulturze" i chce być "naszą przedstawicielką w rządu komunalnym" (komunistycznym chyba? tak uczyli na WOŚ-ie); w końcu przypadki chodzą po ludziach i nie jest łatwo dopasować słowo do końcówki. Ale pytam, jak ona, wysyłając list do Any Martin, nawet jeśli nienaumyślnie NIE zaadresowała go do niej - a więc jak ona, młoda dziewczyna, zwracając się do Any śmie prosić o wsparcie dla "głowy naszej listy Pana jakiegośtam"? Toż to gorzej niż gol samobój! I taka też była reakcja Any - podarła list, podkreślając, że ma dość międzynarodowych mądrości ludowych w rodzaju: kobieta szyją, mężczyzna głową. Bo głowa jest tylko jedna, niekoniecznie męska.






Tuesday 9 October 2012

(19) wózkowa

Ana Martin podsunęła mi pod nos pewne czasopismo, nie czytuję takich, ale zrobiłam wyjątek, bo stała nade mną i nie popuściła, póki nie przeczytałam do końca. Poza tym było słowo ekstra w tytule, co brzmi światowo, myślałam, że będzie o gwiazdach, ale płonne nadzieje. Żadnych zdjęć nawet nie dali, tylko faceta z wąsami, dość nieładnego.
Ana pyta, co o tym sądzę? Aż cała chodziła z nerwów, często się to jej co prawda zdarza, ale głównie dlatego, że świat jej nie rozumie, albo nasz mały sanżilowski światek, i wtedy można to zrozumieć, bo ona chce dobrze, a reszta tego nie widzi; żeby jednak tak się zżymać z powodu jakiejś pisaniny? Ana mówi, że nie o tę pisaninę chodzi, nawet jeśli podobno słowa wyszły spod pióra jakiegos filozofa czy innego filomena, tylko o puszczenie w Polskę (no i Europę, dodaję, chrząkając znacząco, bo nie po to ruszyłam z Łap, by znowu być w Polsce, nawet jeśli to tylko figura literacka) fatalnego przekazu. 
Nie zrozumiałam, więc Ana krzyczy, chociaż ona podobn rzadko krzyczy, czasami tylko podnosi głos, gdy nikt jej nie słucha; a więc - czy ja naprawdę nie pojmuję, że w kraju, w którym kobiety nie mają za co rodzić, dopiero się wprowadza urlopy tacierzyńskie dla ojców, rząd  - tu Ana aż się zachłystuje powietrzem (jak mały Iwo, gdy żąda mleka: lait! lait! leeeeee!), bo aż jej słów brakuje, by opisać harce z in vitro, wicie się ministrów ze strachu przed klechami (jak to ona nazywa), rząd, czyli zbiór bezjajowych facetów-konserw - a więc że w takim kraju żaden filozof nie ma prawa napisać o kobietach, że są to niemądre, paplające wózkowe. Nawet jeśli jest nainteligentniejszy w całym kraju, co swoją drogą teraz jest możliwe, bo Ana już przecież rządzi na Sanżilu. I że to krzywda i obraza i co robić, gdy nawet mądrzy na oko faceci wypisują głupoty? Tylko usiąść w kącie i płakać, smuci się Ana, ja na to, że w tytule książki było inaczej, rzeka jakaś, ale Ana patrzy groźnie i mówi, bym takich książek akurat nie czytała, bo tylko w głowie mącą i udają literaturę. Żebym lepiej jej posłuchała choć raz (!!!) - jakby się dało inaczej, między nami mówiąc...
Ana leci dalej: jej zdaniem filozof siedział w pokoju, pod blokiem zasiadły jakieś niezbyt mądre kobiety i dalejże gadać o głupotach. Pech chciał, że stały obok nich wózki, dzieci pozostawiono same sobie. Filozof miał do napisania felieton. Zero pomysłu. Czas nagli. Nerwówka. Matki pod oknem palą, paplają, dzieci się drą, ciężko coś tu wymyślić. Szyby drżą. Filozof gna do okna, by je zamknąć, już ma wybiec na balkon i zwrócić uwagę tym na ławce, by pilnowały dzieci, zamiast strzępić język po próżnicy i nagle: eureka (czy ełreka??? co to?)! Jest temat! i zamiast pomyśleć, jak uogólniona nazwa "wózkowa" źle się przysłuży wszystkim Polkom, on, zaślepiony prywatną zemstą za brak natchnienia, dowala poniekąd wszystkim kobietom, matkom, babkom i singielkom też, dając do zrozumienia, że wózek równa się zmiękczeniu mózgu, brakowi ambicji, nieoczytaniu, nieokrzesaniu, że to ogólnie może jeden poziom nad zapitym menelem. 
I Ana mówi, że nie zgadza się z Romanem, który twierdzi, że filozof napisał tylko o tych głupawych babach. Ana mówi, że w takim razie nie powinien był w ogóle wspominać słowa "wózek". Bo Ana i jej koleżanki od spacerów wcale nie są aż takie do niczego. Są po prostu sobą, może nawet głupie, ale nie przez wózek, tylko dlatego, że takie są. Rita stwierdziła nawet, że są na luzie, w porównaniu do matek z innej paczki. No i, wtrącam, Rita i Nina to przecież chuściary, wózki mają, ale mało używają, tylko, gdy już za ciężko od nabombanych leeeee bobasów. A teraz za jednym zamachem co najmniej na rok zostały wózkowymi.
Ana załamana. Ale o nią się nie martwmy, ona da sobie radę. Jakoś mi dziś smutno z powodu innych wózkowych, bez szans na zrozumienie u Romana i potrzebujących wsparcia od państwa, rodziny oraz ludzi nauki, w tym filozofa.

Saturday 6 October 2012

(18) iwo(nek)

Widzę wyraźnie, że po moim powrocie Ana Martin też odetchnęła. Jestem jej potrzebna jak nigdy dotąd, bo i na Sanżilu wielkie zmiany. Jest maluch i to nie byle jaki! Ma na imię Iwo. Też mi pomysł! Podobno Romana, zaznacza Ana Martin, i dodaje, że ona woli imiona rosyjskie, czyli ruskie, w rodzaju Iwan, Iwo to końcówka wyraźnie zbyt zachodnia, jak na jej gusta, włoska albo nawet francusko-hiszpańska, a Ana jest komunistką, zawsze chce, by było po równo, zapomina o tym tylko, jak zawsze wychodzi na jej; ponieważ większość rzeczy w domu wymyśla jednak Ana, bo - jak już nie raz i nie dwa pisałam, u nas głównie ona ma rację, a nawet jak nie ma, to i tak gada tyle, że w końcu ma, mimo tego komunizmu - no więc ten jeden raz pozwoliła mieć rację Romanowi i Roman mógł sobie wybrać imię dla synka. Wybrał może i nie najtrafniej, jest przecież tyle dźwięcznych i nowoczesnych imion, w rodzaju Adrian, Krystian czy Kewin, ale na męski upór nie ma mocnych, wzdycha Ana Martin, tak jakby sama nie była uparta jak kozioł. I podkreśla, że Borys albo Igor byliby odpowiedniejsi (wszystko, byle nie ruskie dać, co ta Ana, zmysły postradała, ale tak w ciąży podobno się dzieje).
Iwo dziwo, podśpiewuję sobie, krzątając się po domu. Raz Roman usłyszał i mówi: a ty jesteś Ksenia, też niezbyt was dużo. Święta prawda, oprócz tej z czeskiej bajki, którą znają starsi, co w latach 80. oglądali telewizję, nie znam żadnej. Swoją drogą ciekawe, jak matuś na to wpadli?  Zaraz zaraz, to chyba z tego czeskiego filmu właśnie, w końcu mama jest prawie że w wieku Any Martin, tylko dzieci wcześniej rodziła, jak przystało, nie czekając na ostatnią chwilę, jak Ana.
Z Arabelli, czechosłowackiego serialu, a nie czeskiego, wtedy była Czechosłowacja, a w niej skarby nieprzebrane, jak białe tenisówki z gumką, uściśla Ana Martin, ona zawsze się przyczepi, sama mówi o sobie, że jest małostkowa, a jej matka to już w ogóle nie może tego w niej ścierpieć. Roman jeszcze może, bo ją kocha. A małego Iwa (lub Iwona, jak śmiesznie należy podobno napisać) kochają bezgranicznie obydwoje. Iwo dziwo.

(17) stąd

Ksenia, a gdzie ty żeś się podziewała i jak ty wyglądasz, niebożę, załamała ręce Ana Martin, gdy po roku pokazałam się w jej drzwiach. No normalnie, mówię na to, trzeba było jechać do Łap na gwałtu rety, to pojechałam. Bez słowa, prawda. Nieładnie. Sytuacja taka się zrobiła nagle z Waldkiem, że normalnie wstałam w nocy i wyszłam. Autobus jeździ co sobotę, to na poniedziałek byłam w domu. To było rok temu, ale czas leci! Wiem, że Ana Martin się martwiła, a Roman nawet był na policji w Sanżilu. Głupio mi było tak uciekać, więc z nerwów nic nie napisałam. Dopiero na święta napisałam na żeesema, że wszystko sa wa i że trochę to potrwa. I że zobaczymy.
Ale wróciłam. Musiałam sprawdzić, czy Ksenia jest jeszcze stamtąd i co z Waldkiem. Już wiem. A więc - Ksenia już nie jest stamtąd. Jest stąd. Swojska, znaczy się  - z Brukseli. A Waldek - stamtąd, i niech tam siedzi. Oraz znaczy to, że będę pisać dalej. Może nauczę się francuskiego albo tego drugiego języka, chociaż może nie trzeba, bo to prawie jak niemiecki, a tego to akurat nieco liznęłam, gdy pracowałam przy polowaniach w Białowieży.
Może Kseni trzeba szukać już w Brukseli? Pamiętam, że jak powiedziałam Anie Martin, że szukam siebie, chcąc brzmieć jakoś tak podniośle i autentycznie, jak ktoś z Bitwy na głosy albo Mast bi de muzik, Ana zaśmiała się i spytała, czy w takim razie dzwonię z Indii? Nie zrozumiałam, o co jej chodzi, w sumie z Łap bliżej do Azji, niż z Belgii, ale kto by tam jechał, ohydnie gotują, gorąco i robaki. Zresztą jak się zastanowić, to w sklepikach na Ikselu może i bliżej do Azji, niż w Polsce? Śmierdzi w każdym razie jak tam zapewne i dziwne rzeczy sprzedają. 
Jestem więc z powrotem w Belgii. Coraz więcej polskich sklepów, nowe towary, nowe twarze w kościele. I ja jakby odnowiona. Już stąd, nie stamtąd. Brawo Ksenia, mówi Roman. Bo nie można żyć naraz w dwóch miejscach.