Thursday 29 October 2015

(346) erdogan

Erdogan, erdogan, przyplątało się do mnie i nie mogę dojść skąd? gdzie? kto? co to? Ani to po polsku, ani po belgisjku, najbliżej chyba ten drugi dialekt, ale tu gie słyszę, nie ha lub ce-ha gardłowe. Poradźcie, bo oszaleję z tego niedoinformowania!
Ze Skarbku toś se chyba przywiozła na Sanżil, stwierdza spokojnie Ana Martin. Ze Skarbka? Toż to ja tam nie bywam. Świadomie w każdym razie! Jezu? Jakaś zaraza czy co? Emi-imi?  Matuś, ojce - ratujcie!
Ksenia, spokojnie, śmieją się Martinowie. Byłaś na Skarbku, byłaś przecież, sam z tobą wilo pedałowałem na parapetówę, a z Aną żeś obskoczyła 40-ę nawet jedną, pewnie pierwszą w zyciu. Ni, protestuję, to nie był żaden Skarbek! Tam czysto było! Biali ludzie na tych imprezach. Okej, z ciemnymi włosami, ale nasi, po polsku się wyrażali jak najbardziej i najoględniej. O nie Roman, wypraszam sobie.
Oczywiście, że to był Skarbek, moja droga, i to do tego głęboki. Ale jak to, z diamentem w nazwie? Toż to jakoś nie pasuje...diament powinien świecić nad polską królewna, a nie na jakimś Skarbku się marnować.
Tam świeci brylant. Na palcu niejednym. A na Skarbku świecą ostatnio plakaty. A nawet kolą. W oczy. Na nich - Erdogan.
O to mi chodzi właśnie, że wszędzie erdogan i erdogan. Co to?
Kto to prędzej, poprawia mnie Roman. Premier Turcji.
Nic nie czaję już zupełnie, że gwarą polecę - a co on robi na plakacie w Skarbku? który jest jakby nie było kawałkiem Ojropy oraz Belgii wręcz? Niezależnego królestwa do tego?
Turcja też jest kawałkeim Ojropy, i kawałkiem w Ojropie, ale że Erdogan wszedzie na Skarbku - to akurat nielegalne, zgadza się - przytakuje Roman. Wszystko z powodu wyborów w Turcji. Postanowili się zareklamować tam, gdzie znajdą głosy. Czyli na Skarbku i Sanżosie.
Nieźle to sobie embieej jeden z drugim spindoktorkiem wymyślił, cmoka z podziwem Ana. Nawet jeśli im te plakaty zerwą, bo to przecież przestępstwo - o, widzę tu jak wół, z kodeksu  - to i tak jest o czym mówić. Nazwisko się utrwala, i o to tylko chodzi. Nawet warto zapłacić ewentualną karę - 225 ojro za plakat. To i tak mała cena, a jak dojdą do władzy - to sobie odbiją.
Tzn. nie dojdą, bo już tam są - utrwalą, poprawia ślubnego Ana.
Erdogan erdogan chodzi po głowie faktycznie. A program, przypominam sobie, co z nim?
Jaki program, Ksenia...widziałaś, co się działo w niedzielę w konsulacie? To program wygrał twoim zdaniem w Polsce A B i C? Twarze z plakatów i tiwi wygrały, choć nie oglądam - to wiem - przechwala sie Ana.
O, mam swietny pomysł, że polecę Iwonkiem. A jakby tak za pięć lat jakiś nasz kandydat Ana sie tak rozwiesił po Sanżilu i okolicznościach? To może by wygrał, co?
Nasz kandydat nigdy w Polsce nie wygra, ponuro wieszczy Ana. Nie w naszym pokoleniu. Wszystkie głosy pracowicie zakreślone przez Iwonka - zakreślone na darmo. Dobrze przynajmniej, że jakąś radochę z tego miał. A teraz to będzie używania, że ho-ho.

Monday 26 October 2015

(345) zet-ha-pe

Nigdzie i nigdy nie widziałam tylu harcerzy, co na Sanżilu, choć w sumie, jak się zastanowić, to nie zaprzecza nigdzie i nigdy. Ach, ten język! Ach, ta polszczyzna i Polska, o które tak się miało dbać w myśl zuchowej i harcerskiej przysięgi! Gdzie te czasy? A gdzie ta polszczyzna oraz Polska? Daleko. 
Wróć, baczność! że sama siebie przywołam do porządku. Ksenia, przecież ci harcerze to wcale nie po Sanżilu, tylko po Foreście ganiają. Bo są od świętego Augustyna z placu lub z parku Dudena. Zawsze w biegu i zawsze zajęci. W sumie fajnie. Jak w Polsce B kiedyś, a to lebelż przecież.
Zet-ha-pe?
Nie...chyba skauci? Chyba, oj tylko chyba. Roman na jednych z licznych urodzin zuchów i zuszków starał się zrozumieć, kto jest harcerze, kto skautem a kto wilczkiem. Nie, nie człowiek-człowiekowi-wilkiem, tylko miłym wilczątkiem. Luweto w wymowie, louveateau w pisowni, natomiast lupiotą - dla dziewczynek. I jedyne, co zrozumiał, że na wszystkie te grupy Iwonek za mały. Ale że kiedyś w sumie warto by było, by został: wilczkiem, bo wilczyczką - to chyba nigdy.
Jak będzie miał 6 lat.
To ile mama, pokaż?
Tyle.
I co wtedy mamusiu? Dostaniesz chustę, białą bluzę, granatowe skarpety, szare spodenki, o ile mnie pamięc nie myli, i czapkę. I odznakę. I będziesz chodził na zbiórki...
...ale ja już chcę, wtrąca Iwonek...
Nie możesz synku. Trzeba poczekać.
Ale po co? dlaczego po polsku synku.
A wiecie, że skauci belż są całkiem na luzie, jeśli chodzi o alkohol? To także ich różni od zet-ha-pe, kątempluje Roman, zucho-harcerz z przeszłości. Ile u nas było gadania, że harcerzowi nie przystoi! Że picie splami honor harcerza, sztandaru, rodziny, drużyny i czego tam jeszcze. A harcmistrze pili właśnie, że hej.
W zet-ha-pe? Tak, i zet-ha-er, co się potem wydzieliło czy oddzieliło - też.
To co, tu nie ma wychowania w trzeźwości?
Jest. Ale jest też zdrowy ogląd sytuacji. Mianowicie wyczytałem dziś na stronie skautowskiej, że przewodniczący organizacji zdają sobie sprawę, że alkohol był, jest i będzie. Więc na spokojnie piszą, by to nie on rządził zbiórką. By nie dać się sponsorować wódkom, piwom i winom. By z umiarem.
By dzieci piły z umiarem? dziwię się.
Dzieci to i w Polsce mało piły, mądrzy się Ana. Picie było wyżej, na każdym obozie. Pamiętasz Roman?
Coś tam mi świta  ale mało co, i to nie z picia wynika bynajniej, tylko z przeżycia. Lat wielu od tej chwili i zakończenia kariery drużynowego. Pora na nowe. Wilczki i wilczyce. Choćby belż os stóp do głów, a raczej czapy.
Ja chcę! woła Iwonek.
Po słoweńsku drużyna to rodzina, tak na marginesie, uzupełnia Ana. Wilki też się razem trzymają na całe życie. Co swoja wataha, to wataha. Jak z rodziną zupełnie. Najlepiej na zdjęciu, a jak się nie da na trzeźwo - to po alko. Mądrzy ci lebelż czasami.

Thursday 22 October 2015

(344) terra incognita

Muszę sama siebie pochwalić, że co jak co, ale za dzisiejszy tytuł należy się nie tylko tytuł Polaka roku, ale i Polki, co to kiedyś może zostanie przyznany w czasach na EF. Póki co: terrrrrainkognita chrzęści w zębach, odkąd żem wyczytała w artykule o podróżach polskiej królewny, że tam to ona właśnie tym razem nie była.
W Polsce natomiast była, taka była prawidłowa odpowiedź, a to faktycznie inna wymowa zupełnie, niż ryryry z terrry.
Lylyly s telllllly podchwytuje Iwonek. Ksenia, co to?
Ana, co to, odbijam piłeczkę, bo takich pytań się akurat nie spodziewałam.
Przede wszystkim jedno wielkie nieporozumienie, dzieciaki wy moje. Po kolei: królewna polska była w Polsce, to fakt. Z wizytą królewską. Ho ho, podłapuję, na wysokim szczeblu? Tak, najwyższym. Co? Z samym prymasem czy jak ten tem w czepcu się zwie, się widziała? Nie, z nim nie, póki co, tych w czepcach, choćby ich 7 na sobie mieli,  jak setbonje nie przymierzając, nie liczymy do wizyt państwowych, chyba że to Watykan, ale gdzie Rzym a gdzie Krym?
W Polsce póki co najwyższy szczebel to chyba prezydent, co Roman? zastanawia się Ana.
Licho wie. Zresztą wszystko jedno, mental podobny. Nie no Ana, nie bluźnij. No dobra, odpuszczę; ale nawet jeśli teraz nie jest podobny, to wkrótce będzie, już po niedzieli, jeszcze tylko Iwonek dumnie zakreśli dwa lewe nazwiska i już będą one przegrane!
Ale u kogo ta wizyta więc? I co to ta terrrra?
Ach, no tak. Wizyta w Polsce. Głównie A niestety, bo szczebel wysoki. Trochę kolacji, uśmiechów, błysków fleszy. Normalka. Do tego - zakulisowe wizyty biznesmeńskie. Jak zawsze. Trochę pisaniny w prasie i nagrań w tiwi - bo czym zapełniać programy. Jedyna różnica w tej terrrrze.
Mianowicie?
Bo w tej okazji wszyscy, zarówno na Sanżilu i w okolicznościach, jak i w Warszawie i okolicznościach, w tym Łapach zapewne, przypomnieli sobie, że królewna jest stąd. Stamtąd właściwie. Z Polski C czyli skądś. I że już była na matczynej ziemi, i że serce jej łzwiło, a usta same układały do polskiej mowy.
Oczywiście w ilości słów kilku, a nie recytacji Mickiewicza czy innej adwokacji, wyzłośliwiam się. Już ja widzę, jak Łotwa ojczyzną nie moją, ale i nie jej.
Prawda, to, tym bardziej, że to Litwa.
Ale Roman przyznaj, że sprytne marketingowo - pałac puścił łzawe info na cały świat, że oto królewna wraca na ziemię, która nie jest jej nieznana. Polki ugór. Gleba. Terra to gleba właśnie. Inkognita przez c - nieznana. Polska natomiast znana i miła.
Tak to się wypełnia treścią jedno wielkie nic, jak nic innego nie ma do napisania, kątempluje Ana.
To zna ta nasza królewna Polskę, ukochała ją sobie i chce wesprzeć duchem, czy nie? Zbudujemy nad Wisłą drugą Brukselę czy nie?
Tera to naprawdę terra incognita, śmieje się Roman. Zobaczymy wkrótce. Już w niedzielę o 21.

Tuesday 20 October 2015

(343) przed świętami

Takiego października to chyba najstarsi górale by nie pamiętali, nawet jakby tu się jakiś na tym płaskowyżu belgijsko-flamandzkim uchował. Zimno, wiatr i deszcz, by streścić w czech słowach. Aha, jeszcze jakby ciemno, z nocy w noc wpadamy, byłabym zapomniała.
Pełny obraz powstał. Emi-imi przy tym to pikuś.
Ładnie, co? ładna jesień, co Ksenia, chce wiedzieć Iwonek. Zimna zima, odpowiadam! 
To wtedy, jak Groch ma urodziny? Tak. O, to ja chcę! Będzie śnieg i Mikołaj!
Będzie Mikołaj, nie będzie śniegu - tak widzi to Roman.
Mikołaj już nawet jest, budzi się z jesiennego snu Ana, letargiem zwanego u roślin, jak ze szkoły pamiętam, co to swoje święto świętowała, ale nie tu, na Sanżilu, tylko w ojczyźnie matczyźnie. Tu świętowała w inną środę, strajkiem.
A gdzie jest, chce wiedzieć Mikołaj.
Po sklepach nie chodzisz Iwonka, to nie wiesz. Wszędzie po prostu. W lidlu-aldiku-delezie-karfurze (w Polsce A B i C występującym pod nazwą kerfur) - u Pawła za rogiem, a nawet u Hindusa zwanego Arabem, choć ten jeden z drugim raczej Mikołaja nie powinni obchodzić.
Jak to, Ksenia, widziałaś ty, by cały świat teraz zgodnym chórem czegoś nie obszedł?   Kto żyw, kupuje mikołaje. Z czekolady. Sama widziałam, jak w polskich sklepach znikają w promocji. Dwa mikołaje z jajami.
Pewnie wielkanocnymi, z przeceny hurtem wzięli busikiem dowieźli, tylko w nowe sreberko-złotka opakowali, wymyśla Ana.
To dobrze, jak jaja uświęcone Wielkanocą w ojczyźnie, to można je posłać bezpiecznie do polskiej sekcji w szkole europejskiej. Tam, gdzie mówią po europejsku, chce wiedzieć Iwonek? Tak synku. Bo tam podobno co niektórzy świętujący polskie święto edukacji chcą, by polskie dzieci miały wszystko po polsku. Albo nie miały, jeśli to nie po polsku. Jeśli chodzi o helołin - to mają go właśnie nie mieć.
Co to helołin, mama, chce wiedzieć Iwonek.
Ja też nie popieram anglososowych czy jakoś tak świąt, wydyma wargi Ana. To takie dynie, Iwonku, tłumaczy na dziecięce.
To co, dziady mają maluchy świętować, wyzłośliwia się Roman? Choćby. To zabobon i to zabobon, z tym że ten na h bardziej komercyjny, bo co handel sprzeda dziadom?
Dziadom wszystko można sprzedać, nawet kłamstwo polityczne, że sobie przypomnę o takim jednym, co to prezydentował i nieładnie do dziada powiedział. A wybory za pasem!
To co innego. Polytyka panie i zwykłe chamstwo. Ale co Ana, zabronisz polskim dzieciom czcić helołin, skoro reszta europejskiej dzieciarni radośnie się przebiera  na pomarańczowo? To i Mikołaja im odmów!
Ja nie chcę, przeraża się Iwonek. Ja chcę mikołaja, jak Groszek będzie miał urodziny! Mikołaja z jajami!
No i ma, czego chciałam, kiwa głową Ana. Tak - będzie i mikołaj, i helołin, i dziady jak chcesz. I urodziny Groszka, upomina się Iwonek. Ja zrobię tort. Mikołajowy. Z jajkiem tata, dobrze?

Monday 19 October 2015

(342) gdybym był zamkowym

Jesień ci to wyjątkowa i pod względem koszmarnej pogody - zdaniem wielu, i problemu emi-imi - zdaniem równie wielu. Grupy się te częściowo pokrywają i wzajemnie wchodzą w drogę pod względem różnych deklaracji i emocji, jak to nazywa komisyjny Roman, czy to pozytywnych - że wyjdzie słońce i emi-imi wyjadą przykładowo, czy to negatywnych - że bardzo oczywiście chcemy, ale nie możemy. Znieść deszczu i emi-imi.
Na Sanżilu i w okolicznościach też wypowiada się każdy i każda, w sklepie, tramwaju, pod kościołem. W tiwi, w gazecie, na fejsie, na łolu swoim i nieswoim, swojskim i nieswojskim, pod nazwiskiem lub pod nienazwiskiem. I zawsze jest jakoś tak tej jesieni, że jak się już popsioczy na ciemności i deszcze, to przychodzi pora na emi-imi.
U was na komisji też tak, zwracam się względem Romana. A jakże! We wszystkich językach do tego i z minami jeszcze mądrzejszymi, niż na dzielnicy, garnitur i szpilka zobowiązuje do wyższej formy abstrakcji jakiejś, z czego podśmiewa się Ana, choć co to jest - to ona jedna wie. I jej prezeska.
To jest, jak ktoś się wstydzi przyznać, że nie chce emi-imi, a ubiera to w niby-mądre argumenty. Stroi w cudze piórka? W ładne prędzej. Tak ładne, że za ładne wręcz. Podszyte smrodkiem, że oj.
Fuj! włącza się Iwonek.
Bo mało kto robi coś takiego dla emi-imi, jak pani jedna ze Skarbka. Miała wolne mieszkanko, to i zaprosiła do niego rodzinę z Syrii. I dziwi się w lalibr: dlaczego nie? Przecież puste stało. A tak ktoś skorzysta, zasiedlając. Roman to wyczytał.
Ale ma klasę ta pani, na to Ana.
Ma. Opowiedziałem w pracy, a oni i one: no dobrze, ale my nie mamy przecież warunków, jak ona! Brakuje nam jednej sypialni! Ale oczywiście chętnie byśmy przyjęli, o tak! Gdzie się można zapisać?
To zupełnie tak, jak miejscowy Laurent, niesforne dziecko rodziny królewskiej, przypomina sobie Ana. Też okazało się, że jest za biedny na przyjęcie emi-imi. Ma tylko olbrzymią willę przecież do dyspozycji. Natomiast gdyby miał zamek...
Tak gada serio? nie wierzy Roman.
Sam se popacz. Serio i serjożnie. Mówi, że w obecnej sytuacji warunki mu nie pozwalają, ale gdyby miał zamek...
Do króla pije czyly, brata, wzrusza ramionami Ana. Załatwia porachunki rodzinne czyly.
Wstrętne, co? stwierdzm. Tak rodzinę poniewierać po gazetach.
Wstrętne to to, że bogacz jeden z drugim nie widzi problemu! Widzi czubek własnego nosa.
Jak my wszyscy zresztą. Też nikogo nie przyjęliśmy. Nikt z nas, mniej lub bardziej szlachetnych, nie przyjął i niczym się nie podzielił. Wstyd mi za nas, podsumowuje Roman.
A gdybym był zamkowym? Z zamkiem po Sanżilu ganiał? To co byś powiedziała? Czy emi-imi byś go dała, Ana?
Nie dałabym. I to mnie martwi. I przeraża. Chwała starszej pani ze Skarbka!

Thursday 15 October 2015

(341) sibelga

Pierwszy kulą w płot niech rzuci ten, kto sądzi, że sprawiedliwości nie ma na tym świecie. Bo jest, a bynajmniej - bywa. W tym na Sanżilu. I to nie tylko dla swoich lebelż, ale nawet takich emi-imi, jak Wołosi.
Dokładniej mówiąc: znajome Wołoszki. Czyli podwójnie uciskana mniejszość, jakby powiedziały kongresowe.
Jak to, dziwię się? Wołosi są niewolnikami?
Nie, ale Wołoszki, jak mówisz - bardzo ładnie zresztą - to kobiety - więc z zasady gorzej mają w równouprawnionym świecie; plus emigrantki - czyli po akcencie poznać, że rodzina nie mieszka w tym samym domu na rogu na Horcie od 10 pokoleń. Czyly dalsze -  choć wszystkie języki są równe, to są też te równiejsze. W każdym kraju najrówniejszy jest ten swój, tłumaczy Ana. A nie, wtrąca swoje Roman - oprócz Belgii, gdzie równe są co najmniej dwa, a w podskokach czy. Choć może chcą bardziej, niż są, to prawda.
 A co te Wołoszki nasze zdziałały tak wyjątkowego?
Proces wygrały!
Jak to, normalnie takie coś, co to kiedyś Roman w Polsce przeprowadzał? przeciwko komu? podniecam się.
Sibeldze.
A co to? Brzmi z turecka, ale nie wychylam się, w czasach emi-imi nie wiadomo, kto słucha.
Nic tureckiego, mniej tureckie niż kebab wręcz - tylko jak najbardziej belż. Lokalny potentat na rynku prądu, tak Roman? Bo choć oczywiście jest wolny rynek, to Sibelga rządzi niepodzielnie.
Jak te języki zupełnie, łapię w lot.
Właśnie. No więc Wołoszki mieszkały sobie koło Flaże, gdzie w soboty na targu produkują pjadiny, mieszkały sobie i mieszkały, a zimno było, że hej.  Wiem, że Wołoszkom zazwyczaj jest zimno, ale u nich naprawdę temperatura nie przekraczała 10 stopni chyba. Po czym nastała jesień i do zimna dołączyła ciemność. A na fakturze jak wół stoi, że konsumują za 250 ojro miesięcznie.
To chyba dużo, co? bo ja też z martinowego prądu korzystam, to nie wiem.
Więc one dzwonią do Sibelgi, ciągnie Ana, Sibelga przychodzi, kiwa głowami męskimi, nic nie naprawia, za to wraca do siebie i wydaje wyrok: nielegalne śruby w licznikach.
Wołoszki czytają i proszą lokalnych o dotłumaczenie, bo choć starają się być równe i poznawać waloński, to jednak zdawało im się, że nie rozumieją. Ale rodzimi z dialektu potwierdzają: tak, zaskarżają was tutaj oto, że nielegalnie wkręciłyście śruby.
Za co kara wynosi 7 tysiaków w ojro.
Jakie śruby? Kto? Gdzie ? Kiedy? wszyscy zachodzą w głowę.
No i się były wkurzyły. Tempera...ment? tur?  wołoski, kątempluję, no tak. Jak się nie zaperzą, jak nie zaczną pytać wśród zjadaczy pjadin, kto kogo zna.
I co?
Uderzyły do organizacji kosumenckich, a ci to lubią się ciągać po sądach. Dobrze, ocenia Roman.
I tak ciągali się z nimi przez 6 miesięcy, w czasie których w mieszkaniu było zimno i ciemno. Pamiętam, jak się skarżyły nad pjadiną, że Flaga fatalna.
Było od razu na Sanżil zjeżdżać, chrząkam.
Autem żółtym, dodaje Iwonek.
Już są, już poszły czy pojechały po rozum do głowy.
A śruby? Właśnie wczoraj zapadł wyrok. Sibelga ma je przeprosić i anulować karę 7 tysięcy ojro. Cieszyły się jak głupie.
A odszkodowanie za starty moralne? Roman, bo się należy?
Jak najbardziej. Pójdę tam do nich na amorina, to doradzę. Zuch dziewczyny, to jedno pewne. Wzięły się z gigantem za bary i wygrały!

Wednesday 14 October 2015

(340 szuman wizytowy

Promocja, marketing, reklama...W czasach Kongresu ciężko uciec u nas na Sanżilu od tych słów. Ana Martin i inne promują, co wlezie, i jak wlezie, nie da się tak, to inaczej przepchną swój pomysł. Mogłaby się Bruksenia Tysiąc od nich uczyć skuteczności, oj mogła. A już na pewno - ci co zarządzają Szumanem. 
Szumana nie trzeba promować, zgryźliwie oznajmia Roman, który właśnie tam robi. Sam się wypromował umiejętnie jako najbrzydsze rondo Ojropy, a może i świata. 
O co chodzi, pyta Ana. A  o to, że gazety belż, w rodzaju lalibr i lesłar, przystąpiły do ofensywy, by wreszcie coś z tym zrobić. Szumanem, co to szumiany jest, szumowinowaty nawet chwilami. 
Konkret? Mało konkretów masz? Nie wiem, nie bywam, wzrusza ramionami Ana.
To po kolei: niekończący się remont stacji kolejowej i metra; remont nawierzchni; zablokowane pasy; budowa nowych budynków; wieczne manifestacje i blokady; technopolis. Na koniec - wiatr urywający głowy.
Brr, Ana, dobrze czyly, że z rzadka tam bywamy.
Ja za to codziennie, wtrąca Roman. No ale w środku siedzi,że przypomnę, w biurze, umysłowy jest; brzydoty nie widzi za wiele, tylko ściany, a naich my, to ładnie chyba.  Ardeko i arnuwo ma, jak zjedzie na dzielnicę. Bo na Sanżilu secesja, jak kiwi nauczało w łykend.
Szumanowska brzydota bije za to po oczach na całego tych, co to zjeżdżają do Brukseni, napalają, że kartie ełrope-en, że będzie pięknie i bogato, a tu od razu zaczynają się schody.
Wróć - schody się nie zaczynają, przypomina sobie Ana. Ruchome przynajmniej, bo te betonowe, tymczasowe, piętnastoletnie w międzyczasie - jak najbardziej. To dlatego wszak tam nie bywamy, bo jak z wózkiem buzkiem się wydostać? Wszak nie każdy garnitur przedłoży pomoc nad garnitur, a tym na szpilkach, czarnych obowiązkowo, wnoszenia proponować nie będę?
No tak, my mamy te schody, a turyści - inne. Mianowicie: brak oznaczeń, gdzie iść. Jeśli nie wpadną do kadzi z betonem, może i uda im się w końcu wynurzyć na powierzchnię. A tu można mieć więcej lub mniej szczęścia i albo wejść wprost do budynku komisji, z którego się jakoś wyjdzie kiedyś, albo i tak, że się trafi na dłuuuuugą prostą, gdzie przejście dla pieszych za 300 metrów. Dlaczego by nie?
To nie jest najgorze. Bo turysta niejedno widział i przyjmie na klatę. Najgorsze jest to, że jak już wyjdzie na powierzchnię - to nic tak naprawdę adnego nie widzi. Wszystkie budynki z innej bajki. Chaos komunikacyjny. Żołnierze z karabinami. Ważniaki spieszący się na ważne spotkania. Nic przyjemnego.
I co chcą zaradzić?
Nic nie robią właśnie, ani unia, ani miasto, tylko stoi toto rozgrzebane i straszy kolejne pokolenia turystów. A miała być wizytówka, unijna i brukseńska. Dlatego widzę tu kolejne pole do popisu dla brukseńskiego Kongresu, gdzie diabeł nie może, tam babę na ef pośle! 

Tuesday 13 October 2015

(339) belgijska melancholia

Belgijska melancholia, mruczę pod nosem, sylabizując tytuły z półki. Ładne i skomplikowane. Jesień czyly. Deszcz i opady liści. Mało ludzi na chodnikach, łatwo wyjść z psem niezauważenie i wrócić grzać się w czterech ścianach, nie uprzątnąwszy produktu.
Nie melancholia żadna, tylko zdziczenie obyczajów, co to za ludzie tu mieszkają po tym Sanżilu i okolicznościach? wścieka się co spacer Ana, dłubiąc patykiem w kółku lub szukając niedziurawego liścia do obtarcia tego i owego. Zupełnie, jakby się po Polsce A B i C do kupy jeździło. A to rodowici belż korzystają z pory roku i nie zbierają po swoich czworonożnych pociechach, jak to się łzawo pisuje w twoichstylach i politykach też; też mi pociecha, faktycznie... już ja ich znam, nie raz i nie dwa przydybałam na gorącym uczynku niesprzątania, byłam się pokłóciłam i wymogłam wyrzucenie do kosza gorącej jeszcze kupy.
I na co ci to, pytam.
Nie no Ksenia, nie mów tak, muszę poprzeć Ane, mimo że nie lubię się sprzeczać, jak wiadomo. Lebelż to jak lepolone w tym kontekście zupełnie, chyłkiem ucieka, by tylko się nie schylać.
Myślicie, że to naprawdę prawdziwi lebelż z zachodu się tak zachowują? A nie emi-imi, jak ze strachem opowiadał pan taksówkarz o północy w drodze z Szarlerła, mówiąc o licznych napadach pod szkołą europejską z ich strony właśnie.
Nie, myślę po pierwsze, że ten pan to zwykły polski ksenofob z Sanżila, a ci niesprzątający - to lokalsi od lat. 
Przykładowo ta pani wczoraj, która stojąc ze smyczą przechwalała się, że jej rodzina ma dom na rogu, ten sam samiuteńki od 6 pokoleń. Wyobrażacie to sobie? Do dziś stoi? Ile to lat?
Liczmy po 20 na pokolenie, czyli ze 120? 150? Szok. 
I ta labelż brukseńska, też się nie schyliła? U siebie była skłonna śmiecić? Sama z siebie? Ależ skąd. Ale od czego mamy Anę. Więc madam niby opowiada, i to do Any jeszcze frontem stoi, że gdzie dziś Fore Nasjonal to do 1954 cmentarz był. I że ona się nie zna na współczesnych harcerzach, bo za jej czasów było inaczej. I opowieść płynie. Tymczasem pociecha produkuje produkuje i jest! Ana łypie okiem i uprzejmie mówi: a pani piesek zrobił przecież kupę.
Pani labelż, co już na odchodnym była w stronę prastarego domu, i nie chciała odejść z odchodami mówi: ach faktycznie ! nie zauważyłam! Ale torebki nie mam, oj szkoda.
Ana na to: Oj szkoda wielka. Ale są liście. Bo jesień! Melancholia!
Pani: Ach tak, no tak, no faktycznie. Ale jak to na listek taki? 
Iwonek: Mamo mamo, a tam są duże! madam, regard!
I była się schyliła?
Była. Ale wściekła głównie była. I od razu na rogu pod swoim brukseńskim domem Anę obgadała i Iwonka jeszcze, że dziecko emi-imi, bezczelne. 
Ale kupy nie ma! efekt jest czyly. A Iwonkowi i Anie - wsjo rawno, jak to mawia Ana właśnie - ważne, że patykiem pod domem dłubać w butach nie trza.

Monday 12 October 2015

(338) homo-urodzinowo

Larentre, la rentree, okej no, temat mój to ostatni - ale i nieśmiertelny - zaowocowała nie tylko kasztanami i żołędziami? żołądźmi? ach ta polszczyna matczyzna -ale także: urodzinami. Dla dzieci. Organizowanymi dla dzieci i dorosłych. Uff. 
Uff, ufa umęczony zabawą Roman.
Uff, ufa nieumęczona zabawą Ana.
Przyszło się nam bawić w ten weekend, hejże ha hejże ha. Owszem tak, bo tańce też były. Nie dorosłych, tylko dzieci. W kółku, w kółko graniste oraz dookoła stołka. Na którym z kolei zasiadłszy, przygrywał gość, też małoletni. Dorośli stali, klaskali, zachęcali i zniechęcali, zależnie od sytuacji.
Udało się przeżyć, ciągnie Roman. Ana, musimy co łykend tak łazić, patrzy na ślubną błagalnym wzrokiem? Musimy, stoi na twardym negocjacyjnym stanowisku Ana Martin, jak ta komisja lub rada jakaś bynajmniej. Musimy, bo jest to wartość dodana do naszego popołudnia - zawsze to czas szybciej leci i dzieci się bardziej męczą - a w szerszej perspektywie: naszego wieczoru. Urodziny i wymęczenie dzieciarni dają szansę na spędzenie go we dwoje, bez szalonej dwójki i Kseni na karku. Nie to, bym Kseni nie lubiła, ale niech se spokojnie na górze bloguje, a nie obrabia drobiazg.
Zgadam się z Aną, Roman, nie licz na mnie. Też wolę blogować, niż obrabiać drobiazg, szczególnie w okolicach północy.
Poza tym, ciągnie Ana, na takich urodzinach, oczywiście pod warunkiem, że są tam fajni dorośli, bo dzieci - mniejsza o to, odnajdą się - wspomagamy innych rodziców, którzy w ten sposób są nam coś winni i kiedyś też nas wspomogą. Czytaj: w urodziny naszego drobiazgu. Czyli szybciej, niż się obejrzymy, czas gna straaaszliwie, od larentre do larentre mam wrażenie, i inne matki obecne na urodzinach też. Kiwały głowami w jeden rytm.
I nie zapominaj Roman, ile to się można nauczyć i kogo nie spotkać, jak to się śmiesznie mówi po polsku, choć chodzi to, kogo można spotkać. A kogo, niby, pytam. Naszych, wiadomo, wzruszam ramionami. Nie tylko. Bo oto okazuje się, że Polacy A i B się mieszają! Że te nasze urodziny na Sanżilu i w okolicznościach już nie są takie homo...
Homo, pada na mnie blady strach. Ana, jakie homo? Toż to małe dzieci! wykreśl mi to z ust! wpadam w słowo, bo jak nie ratować honoru Polaków w tak podbramkowej sytuacji?
...geniczne, kończy Ana, groźnie na mnie patrząc. Jak serki? Nie, te to akurat homogenizowane. Chodzi mi o to, że nie przychodzą na nie tylko nasi, poznani tu czy tam jeszcze, w ojczyźnie matczyźnie, wszyscy z grubsza tacy sami i mówiący w naszej matczyźnie, ale też inni, poznani tu już, bo takich w ojczyźnie jak na lekarstwo niestety: ciemnoskórzy, homoseksualni, europejscy, azjatyccy itepeitede.
Homo-obyczaje? 
Tak, homo-obyczaje, homo-urodziny itepe. Wszystkie języki i zwyczaje świata. Jak pochodzą na takie urodziny homo, to dla Iwonka i Grocha koloryt będzie normą.
I co z tego?
Daje to nadzieję, szczególnie w miesiącu wyborczym, że niezależnie od woli ludu, który wkrótce da głos, i w tzw. tym kraju nie będzie tak źle! Że i Polacy A i B idą do przodu, że się odważają an wycieczki w nieznane tereny badawcze. Potem na święta nowe obyczaje zawożą do kraju. Jak nasze chłopaki homo lun nie-homo kiedyś. I to jest ta wartość dodana urodzin! Roman, w sobotę idziemy do Jacusia! A potem - Jabłonki!

Thursday 8 October 2015

(337) NY

Na zawsze w naszych sercach. Nie naszych, polskich, tylko belgijskich. Po angielsku. Ale szczerze, z samego serca, dlatego wszędzie zrozumiałe. Forewer in ałer harts, już nie raz to słyszałam w oryginale przez y spod głosu polskiego lektora na tiwi polonia.
Takie słowa wybrzmiały ostatnio na żywo. Z ust premiera Belgów do uszu amerykańskich żołnierzy. W samym hamerykańskim Nowym Jorku, który ma skrót NY, nie wiadomo dlaczego, ale tak leciało na pasku w tiwi belż, co to se go z tefałenu chyba pożyczyli normalnie. I Ana Martin na żywca przetłumaczyła, że to premier nasz ten tu z fryzurą, jak Roman, z drugim takim odznaczają Hamerykanów.
Za co, taki był mój wkład do tłumaczenia?
Za to, że tych trzech, choć tylko dwóch pokazują, obezwładniło w talisie z Brukseni do Paryża zamachowca.
Serio? nic nie gadali o tym na dzielnicy.
A bo to w sierpniu było, po Niemcach się błąkaliśmy autem i Ana po niemiecku nasłuchiwała, czy korek gdzieś aby nie stoi. 
Korek stał i tak, kątempluję, a tak nie wiedziałam nic, co się dzieje na Sanżilu! rozpaczam i zazdroszczę tym, co na żywca to przeżyli.
I co tam się działo, w talisie, w tym miesiącu sierpniu? W pociągu francuskim, dla jasności, dokładniej czyly mówiąc, ale od nas ci on wyjeżdżał, co fakt to fakt. W dniu niedzisiejszym 21, jak w międzyczasie przemknęło po pasku?
Jeden zaczął strzelać, a trzech amerykańskich turystów go obezwładniło. Którzy przy okazji okazali się żołnierzami na wakacjach. Co widać po ich muskułach i kwadratowych szczękach, że to nie tacy zwykli turyści. tacy roślejsi.
Ja to się zastanawiam, czy to żołnierze, jak zwykle powątpiewa Ana.
A kto, głupieję. Skoro sami tak mówią i amerykański prezydent też?
Ściema, ocenia Ana. Szpiegowie pewnie.
A skąd by się oni tam znaleźli? zastanawiam się. 
Szpiegowie mają swoje sposoby, śmieje się Roman. Dżejmsbond i te sprawy, przypominam sobie z młodości, no tak, cuda potrafił zdziałać i wszędzie być naraz. Fakt, że trochę bondowski ten zbieg okoliczności. Trochę podejrzane, że tak akurat na siebie trafili.
Moim zdaniem akcja się natomiast nie udała, bo oni mieli pewnie za zadanie wyeliminować tego zamachowca już na peronie, ale może jeden z drugim uznali, że służba służbą, ale toaleta, ubikacja czy coś, no i wsiadł im ten podejrzany i zaczął strzelać. Na szczęście nikogo nie zabił, natomiast żolnierze go - jak najbardziej capnęli i wydali Francji.
Tej tu naszej za rogiem, upewniam się?
Tej tu.
Gdzie też już medal zgarnęli z tej okazji, jak leci na pasku i jak tłumaczy Ana
Pięknie muszą wyglądać z tymi medalami, rozmarzam się. Chłopcy ułani jak malowanie, hej wojenko wojenko, jak babka nucili. Może i mi się kiedyś trafi taki bohater. Hameryka!



Wednesday 7 October 2015

(336) makarony

Makaronowa policja? Naprawdę? cieszy się Iwonek, wielbiciel makaronu przez francuskie r wymowne, od czasów larentre szczególnie. Nie makaronowa, oj nie. Literki zamień, synku, poucza Ana. Pewnie marokanowa usłyszałeś w sklepie, jak  żeśmy gazetkę kongresową brali. To nieładnie tak mówić.
Z Maroka policja. Coooo? włosy mi dęba stają. Gdzie? U nas. Na Sanżilu, owszem. I w okolicznościach, Anderlecht, Molenbek, Bruksenia Tysiąc pewnie też, itepe itede. Już niedługo.
Ale po co, chcę wiedzieć. Mało tu ich, tych to...
Kogo? z fałszywą uprzejmością zwraca się do mnie Ana Martin.
Marokańczyków, przypominam sobie właściwą formę. Choć właściwa to ci ona może w Polsce A, na Sanżilu obowiązują Marokany, i z tego co wiem, w Brukseni Tysiąc też. Tak jest i już. 
Policjanci? W ramach wymiany międzypaństwowej, wzrusza ramionami Roman. Normalna praktyka.
No ja to nie wiem, czy taka całkiem normalna, czy ten tu kraj jest aby ci on w końcu taki sam, jak u nich? Czy u nas czasami nie obowiązują inne wartości, jak mówią w tiwi polonia?
Te same, to tylko głupi strach. Ale że w Belgii też się boją, to postanowili zrobić taką wymianę. Niby międzykulturową. 
By się lepiej poznać?
Nie, by lepiej zwalczać przestępców - oficjalnie - wyczytuje Ana. By się nauczyć nowych technik, jak to mówią w nowomowie oficjele. A moim zdaniem - by po prostu wyeliminować tu jednego z drugim Marokańczyka. A przy okazji - Arabów z innych krajów. Na dobre. 
Zabić czyli, odważam się?
Tak. Bo co to są twoim prawnym okiem, Roman, te wspaniałe praktyki, które stosuje podobno policja marokańska, a nie stosują lebelż? A chętnie by stosowali pewnikiem? Moim zdaniem to po prostu sprawne zgarnięcie delikwenta, wywiezienie na bezdroża i tzw. eliminacja. Brr.
I tego chcą lebelż?
Oficjalnie oczywiście nie. Oficjalnie chcą się wymienić wiedzą. Dlatego młodzi policjanci lebelż też pojadą do Maroka, by się uczyć innych kultur i nabyć wyrozumiałości, która się przyda w czasie interwencji w tzw. trudnych dzielnicach. W Brukseni i tam, gdzie radykałowie. Piękna bajka.
Mnie pytacie? Ta ich wycieczka to ściema, odpowiada Ana, choć się jej nie pytamy. Przykrywka pod to, że tu zjadą Marokańczycy i raz dwa wykończą, kogo trzeba.  A ebelż bedą mieć czyste kartoteki.
Albo tak pogrożą swoim zajęciem się rodziną pozostałą w Maroku, że odechce się łobuzować na przyszłość.
E, niedowierzam. To tak można?
Wszystko można, twierdzi Ana. Jak jest wola, to i znajdzie się wytłumaczenie. Aż mi się kiszki skręcają, jak czytam, że policja marokańska ma wspaniałe wyniki pod względem radzenia sobie z radykałami. I że lebelż mogą się wiele nauczyć. Oby obyło się bez wystrzałów. Bo że z gotowaniem makaronu to ma niewiele wspólnego, to akurat pewne.

Tuesday 6 October 2015

(335) kawel 7h33

Dzieciarnia i larentre to zdecydowanie niezdrowe połączenie. Chore wręcz. Dosłownie, duchowo i cieleśnie jak najbardziej, niestety. A gdy do kawela trzeba lecieć wózkowo przez wertepy, to już wogle i w ogóle skandal.
Cieszmy się, że na piechotę mamy, skoro wanderkindere rozkopane i końca nie widać, kątempluje Ana. A to ona leciała z tym buzkiem całym, to wie, co mówi!
Nie był to może maraton z czasem, w końcu Groszek kaszle zaledwie od tygodnia, no ale nawet taka matka nowoczesna na ef, jak Ana, w końcu wstała w maratonową niedzielę z rana, czyli w ciemności belgijskie, i pognała maratonowym truchtem.
Fajnie się szło, opowiada Ana. Wschód słońca, Groch spokojny jak ta wsi spokojna, wsi wesoła. Ikel w wydaniu jeszcze bardziej luksusowym! Nic nie jeździ, wiadomo, i to nie tylko, bo nie ma jak z powodu blokad. Śpią ludziska.
Więc dojechali. Kawel. Drzwi się rozsuwają, nikogo nie ma. 7h33, jak piszą z francuska.
Ana wkracza bez książeczki dziecka, bo ją była zapomniała. Skarcona zostaje już na wstępie przez panią w okienku, która po skarceniu mówi jednak, by Roman nie donosił książeczki, bo sawa madam jednak, sawa. Może jej głupio było, bo nazwiska groszkowego wolała nie pisać ze słuchu, więc Ana na kartce przeliterowała, ale błąd był i tak. 
Kto inny rachunek dostanie najwyżej, wtrącam.
Potem poczekalnia, w poczekalni zabawki oraz inne dziecię chore, dobrze czyli w znaczeniu: jest rozrywka dla Groszka. Inny ojciec, cudzoziemski, Ana twierdzi, że jakiś z Włoch albo dalej z północy nawet, od razu mówi: na pewno przed ósmą nas nie wezmą, zmiana warty. Ana zdziwiona, ale na głos w dialekcie miejscowym nie kątempluje, by nie zapeszać, natomiast dzwoni do nas i po polsku mówi: kawel jak w Polsce zupełnie. Też jak zmiana dyżuru, to każdy się od pracy miga.
Migali się i migali, aż się dzieciarnia niemowlęca rozkręciła. Wtedy przyszedł pan pielęgniarek i znów było fajnie, bo były termometry i kable do zabawy. Ale lekarza - ani widu, ani słychu, a tu mija godzina za godziną. Już nawet 9h12 była.
Dobrze, że Ana do kościoła nie chodzi, bo by nie miała jak dosłownie.
No więc Ana mruczy, i ojciec cudzoziemski mruczy. Mruczy także inny ojciec ze smutną dziewczynką u boku, który dobił do grupy w międzyczasie; ale jak ma nie być smutna, jak ten pan tatuś mówi do córeczki: przez ciebie muszę tu siedzieć. Pewnie, lepiej by było papieroska z kumplem przy kawie wypalać, kątempluje Ana w drugim telefonie, by powiedzieć, że lekarza nadal njet.
Bo cięcia są, krzyczy wreszcie na cały korytarz główny lekarz jakiś, co wypada z windy z obłędem w oku. I on sobie nie wyobraża, by tak pracować! Dzieci małe na ostrym dyżurze, dzieci świeżo wypchnięte na porodówce, co to jest, komuna? Tak krzyczy dosłownie, a my słyszymy i rozumiemy.
Po czym przybiega jego młody podwładny, bardzo szybki i zdawkowo Groszka niby leczy, i już już już! Już Anę wypycha dalej, bo musi iść się tłumaczyć przed tym starszym, dlaczego był się nie rozdwoił.
Ana zła za takie traktowanie. Groszek nie, bo wreszcie zaśnie w buzku, nic to, że z zapaleniem oskrzeli na papierze. Zadowolony, bo zmiana. 
Ana wychodzi z kawela prosto na Ikel. Oddycha świeżym powietrzem bez mikrobów, na oko. Nagle na buzek ktoś wpada. Rozgląda się, a tu nowa afera. Ludzie w trampkach. Wiadomo, maraton znów. Kto nie biega, ten chory chyba. 

Monday 5 October 2015

(334) tabagizm

Sama już nie wiem czasami, czy lepiej być modną zgodnie z modą dorosłych, i palenie właśnie nieustannie rzucać, czy też tak, jak chcą tego młodzi, ale tacy prawdziwi, ciałem też, nie tylko duchem jak Ana Martin - i palić na całego. Ciężki wybór, między młotem a kowadłem, tu hipsterstwo, tu instagram, do której grupy przystać? To mnie chyba zdefiniuje na całe życie, by ująć to po kołczowemu?
Bo jako hipsterka miałabym o czym opowiadać przy porannej late lub porannym lacie w barzedumatin na prawie Sanżilu, choć to Forest, bo gdzieżby, znad aninego apla; natomiast jako instagramówa - już nigdy bym nie umarła, na zdjeciach z fajką lub bez niej, w internecie szczególnie, a i w internacie też, jakby takie powyżej 15. roku życia- jak ja - tam wpuszczali. Ale wtedy chyba się już powoli wkracza w hipsterkę i palenie rzuca uroczyście po raz pierwszy. 
Tabagizm - niełatwy wybór, że polecę reklamowo.
Podpytam może jutro w drodze do szkoły, którą przemierzm codziennie o 8.07, wraz z tłumem palących młodych, niepalących hipsterów rodziców oraz głównie niepalącej dzieciarni, choć i są wyjątki, o ile to oczywiście nie są po prostu tacy niewyrośnięci od palenia młodzi dorośli, by nikogo nie dykryminować ze wględu na ejdżyzm, o czym teraz mowa na komisji, jak podsłuchałam z Aną Martin nad aplem i latami. Bo dwa late były, bez dymku, no bo groche niemowlęcy po pierwsze, a ma się silną wolę - po drugie.
Że dzieciarnia palić nie powinna - o tym wiedzą nawet palący rodzice. Co nie zmienia faktu, że o ile w domach już przy mikrusach lebelż nie palą, bo to zdecydowanie niemodne, to w samochodach - na całego. Dotąd bezkarnie. Ale już niedługo.
A kto tego zabroni?
Ustawodawca, chwalę się nowym słowem nabytym w rozmowie z Romanem, przy lacie bez papierosa. 
Dekretodawca wręcz być może, śmieje się Roman znad lata, o ile sam król zabroni, ten od polskiej królewny. Bo skoro w Anglii i gdzieś tam obok na Wu palić w samochodach przy dzieciach od czwartku już nie wolno, o czym to zadecydowała królowa Anglii i tego drugiego, to co, król Belgii, Brukseni i tych dwóch nie może zakazać? Kto królowi zabroni?
Nikt i super! cieszy się Ana. Mama, co, włącza się niepalący - chyba - Iwonek. Super, że w Belgii będą karać za palenie w aucie w obecności dziecka. Mandaty będzie pisał pan policjant, dopytuje się mały niepalący. Tak synku. Oby jak najwyższe! Toż takie palenie na małej przestrzeni to czysta trucizna.
Tak jest, potwierdza Roman, stężenie nikotyny jest 27 razy wyższe niż w mieszkaniu, o ile by w nim palić. Co też jest bez sensu. 
A propos, to Ana - nie wiem, czy ci dziennikarze widzieli porządne zadymione mieszkanie-klitkę w bloku za komuny, ale niech im będzie, że 27. Źle brzmi, to może będą efekty. Niech tylko zabronią jak najszybciej.
Ale będą wpływy do budżetu, obliczam cicho w ramach przygotowań do epso. Jak dodać do tego mandaty za żeesemy, to już w ogóle.
I sobie myślę również, że te sanżilowskie dzieciaki wcale nie takie głupie jednak i jakoś tam o zdrowie dbają - zamiast palić za kółkiem, proszę, oni i one palą na nieświeżym z ich powodu powietrzu, co jednak zawsze lepsze, niż taki maluch albo inny fjacik z nieotwierającymi się szybami, gdzie 27 razy więcej tabagizmu. Co daje nadzieję, że naprawdę z nich wyrosną ludzie. Może nawet z zasady niepalący, bo przcież czym skorupka nasiąknie za młodu, w tym dymem, to na starość nie potrzebuje.

Thursday 1 October 2015

(333) ojro-osły

Wakacje już za nami, nawet wrzesień się skończył, jak to nazwać? Jesień chyba. Wszyscy już dawno na miejscu, ale w końcu ile może trwać la rentree? Nawet płacze niezadowolonych przedszkolaków na wykończeniu, przyzwyczaili się do nowej biedy, która wkrótce będzie starą biedą. Jak wszystko i wszyscy. W lepszym lub gorszym zdrowiu i sprawności. 
Sami swoi. Nikt nie przyjeżdża.
O nie, wypraszam sobie. Ja na Luksemburgu, co tam blisko komisji go wybudowali, nie tym, co za granicą - a więc ja tam wczoraj, krążąc z Grochem w charakterze wózkowej, dojrzałam wycieczkę z Polski. Hałaśliwą dość, w sensie: krzykliwą, w sensie: z hasłami i okrzykami w języku polskim. Nieduża ona ci była, ale wyglądała na bojową.
Na Luksemburgu wycieczka z Polski, dziwi się Ana Martin. Hmm...to nie mieli już czego zwiedzać w Brukseni, że musieli się udać szlakiem barów ojrokratów pijaków? Przecież tam nic nie ma, dziwi się. Nabici w butelkę przez biuro podróży, ot co. Pewnie po powrocie do kraju pójdą się poskarżyć do mediów i znów będzie o czym nadawać, zamiast o problemach, wieszczy Ana.
Ana, nie tym razem, wchodzi ślubnej w słowo Roman. Myślę, że Ksenia z Grochem widzieli protest polskich rodziców niepełnosprawnych dzieci. Przyjechali do Brukseni, bo w Polsce wyczerpali już środki perswazji na rząd, ogłosili publicznie. I uradzili, że będą działać u źródła.
Jakiego źródła? pytam.
Pieniędzy, które mogliby dostać i w Polsce A B i C, gdyby nie szły na inne potrzeby, w rodzaju skoki, emerytury wojskowych, policjantów itepe, stwierdza Ana.
Ana, to przecież inna pula w budżecie; ale coś w tym jest, że ci biedni ludzie nie mają już się gdzie udać, więc chyba z rozpaczy tu przyjechali. 
Ale po co, i tak nie rozumiem.
W skrócie: chcą, by ich zobaczyli i usłyszeli; żądają podwyżki kwot przyznawanych na niepełnosprawne dziecko pod opieką i uznania, że opiekowanie się nim to pełnoetatowa praca.
Pełnoetatowa? wydyma wargi Ana. Pełny etat to jest ze zdrowym dziekiem. Z biednym, chorym, to z pięć etatów. I nigdy się z tego nie wychodzi.
Ksenia, powiem wprost: choroby są niemedialne, to żadne gotowanie albo ścianka z ustawką gwiazd, tak więc raz rodziców tych  prasa posłuchała, jak ktoś miał w tym widać interes, a teraz znów biedują. Bardzo się cieszę, że uzbierali na tę wycieczkę, jak to nazwałaś.
Ksenia wiedzieć nie mogła, że to nie wycieczka, ja też się najpierw nie zorientowałem. Mógł za to jeden z drugim z polskich ojroposłów, albo lepiej - ojro-osłów - który sam, zarabiając grube tysiące, i to w ojro, a nie w peeleenach, mając zabezpieczenie na starość, bo prawa emerytalne osioł taki nabywa po zaledwie jednej kadencji parlamentu, nawet, jak się nie pojawił ani razu na posiedzeniach - a więc ten idiota, bo inaczej go nie nazwę, wypowiedział się z pogardą o tych biednych ludziach, którzy przyjechali się upomnieć o marne kilkaset złotych, które nawet na pieluchy nie wystarczą. 
Ten osioł - geniusz empatii, wyrozumiałości oraz wizerunku, by zwrócić i na to uwagę - uznał mianowicie publicznie, że ci państwo przyjechali do Brukseni na wycieczkę. I skarcił rodziców, że te pieniądze winni byli wydać na swoje dzieci właśnie. 
Bo on by tak zrobił na pewno, prycha Ana. Ze swoich mógł sypnąć.
Ojej, głupio mi się robi - to ja to widziałam i nie wsparłam? Też bym się dołączyła z wózkiem. Może bym pokrzyczała trochę na tego osła mądralę, albo go pogoniła przynajmniej groszkowym krzykiem. Ojej. Ojej. Smutek i szczęście wielkie u nas, że o takie sprawy się u nas na Sanżilu bić nie musimy.