Thursday 27 December 2012

(39) aldik

Ana Martin mówi, że nie ma to jak Niemcy, a raczej - niemieckie podukty spożywcze. Tanie, dobre, sensownie opisane, niepoudziwniane. Zdrowe też. Łatwo jej to twierdzić, mowę nienawiści chwyta w lot, sama gada po niemiecku, albo godo, jak się podśmiewa Stefan, ten z kolei ze Śląska, więc ma jakieś skrzywienie akcentowe. W ich Polsce A jeszcze całkiem niedawno były Niemcy, ale nie wiem, czy A, B czy C, bo to było chyba jednak przed wojną, i wtedy pisali tam innym alfabetem, więc nawet jakbym wiedziała, gdzie sprawdzić, to i tak bym nie odczytała. Ana i Stefan to inna para kaloszy (ale nie do pary), niemczyznę wyssali chyba z mlekiem matki, a teraz to samo czeka Iwonka, o ile już się nie stało, bo maluch równo zajada, więc pewnie już jest polityglotą. Na razie musimy poczekać, by to potwierdzić, mimo że dzidek jest bardzo zdolny, to jednak jeszcze nie mówi nawet po polsku.
Ana na złość Polakom to o Niemcach mówi, czyli samej sobie też, bo nie wyobrażam sobie, by prawdziwy Polak i Polka, w jej przypadku, mogli coś takiego naprawdę mysleć. Niemcy to jak Rosjanie, tylko z drugiej strony mapy, zachodniej, trochę lepszej niby, ale czy to naprawdę coś zmienia? Wróg to wróg w końcu, trzeba być czujnym i nie ufać za nic, nigdy nie wiadomo, wojny nie ma, ale zaszkodzić nam zawsze mogą. Na przykład złym jedzeniem właśnie. 
Śmiałam się więc w cichości ducha z gastronomicznej naiwności Any Martin, i Roman też, ale żarty się skończyły, od kiedy nie możemy już do woli chodzić do Araba, lecz dostaliśmy zlecenie na Aldiego, czyli sklep z niebieskim szyldem, wśród Polaków w Niemczech znany pod nazwą Aldik. Chodziliśmy tam ze wstydem w oczach całą wiosnę, oszukać się nie dało, bo Ana doskonale zna owe podobno świetne produkty i od razu by były wymówki, dlaczego się wstydzimy kupować nie w karfurze albo czempionie. Roman mówił, że to nie ma nic wspólnego ze wstydem, po prostu nie lubi brudnych sklepów, ale Ana, jak się uprze...wiadomo. 
Potem Aldik zamknęli. Ana była niepocieszona, skończyło się tanie jedzenie! Roman zacierał ręce, ja nawiązałam znajomości w nowym polskim sklepie. 
Ale tym tygodniu okazało się, że widać interesa Niemców szły gorzej i oto Aldik podpatrzył styl u konkurencji i wypiękniał! Chyba na nas się nawet wzorowali, Polakach znaczy. Naprawdę, lśni prawie tak samo, jak galerie handlowe w kraju, bo te tu to dziadostwo, jak mówi Roman, a więc: kafelki, piec do wypieku sztucznych bułek, czyste wózki, przestronne alejki, światło, aż razi! Kamery w każdym rogu! Nowe kasy z komputerkami! Nie ma co prawda sztucznych kwiatów, ale miejsca dość, więc może jeszcze dostawią.  
W Aldiku zawsze tłum, bo dużo Sanżilaków się widać nie wstydzi i chyłkiem tam przemyka, z torbami z innych sklepów co prawda, by nie wyszło, że obciach. Swoją drogą nie wiem, jaki stosunek do niemieckich produktów mają lokalni, wychodzi na to, że też chyba z lekka lekceważący, ale co zrobić, skoro gospodarka niemiecka narzuca im swoje reguły gry? Albo i Unia, czasami nie wiadomo. Chodzą w każdym razie na wyścigi, i to prawdziwi Belgowie, nie tylko Polacy i Marokańcy, Marokańczycy się mówi, powtarzam po raz setny, poprawia Ana.
Głupio, bo głupio, ale miałam pisać prawdę i tylko prawdę, więc się przyznam: aż chce mi się chodzić do tego Aldika. Można wziąć wózek, albo pchać Iwonka po prostu, jeździć sobie alejkami, marząc o lepszym życiu, oglądać półki, i nawet zakupy nie bolą tak, jak dawniej. Czasami kogoś spotkam i grzecznie się ukłonię po zagranicznemu, to nic nie kosztuje w końcu. Nawet Roman przyznał, że to chyba najpiękniejszy Aldik świata, a Ana Martin puchnie z dumy, bo ona to już dawno przewidziała.

Wednesday 19 December 2012

(38) (nie)użyci

Nadziwić się nie mogę, że gdzie bym nie mieszkała, tam spotykam nieużytych. W Polsce A i B, w Brukseli, na Sanżilu, a nawet w autobusie pomiędzy tymi dwoma miejscami. W Łapach wiadomo było od urodzenia, od kogo można coś pożyczyć, a do kogo lepiej nie zwracać się o przysłowiową szklankę herbaty na starość, chociaż stara nie byłam jeszcze, ale matuś mówiła od razu, że nawet lepiej, bo nie muszę sprawdzać, że tacy i owacy nie dadzą, nawet jeśli tej mojej starości dożyją. Gadania było o tym tyle, że myślałam już, że to tylko Polacy tak potrafią, a tu dziś kolejna niespodzianka: Belgowie też! I to nie tylko ci z Sanżila, gdzie czasami łatwiej o obcokrajowca, np. Polaka, co by mogło tylko potwierdzać to, co opisałam, i cała pisanina by była na nic, lecz nawet ci z innych dzielnic, jak np. z Forestu, czyli lasu dla ułatwienia.
Przyszedł Stefan i mówi, że chodził dziś po sąsiadach, by usunęli auto z miejsca parkingowego pod blokiem, gdyby tam stało oczywiście, bo zazwyczaj nie stoi. Stefan jest estetą, mieszka bogato na swoim i zamówił sobie nową bibliotekę. A że chciał, by chłopakom od noszenia mebli było łatwiej, to przeszedł się po sąsiadach, podobno sympatycznych, że hej, nawet do tego stopnia, że mają sympatyczne psy. Ale psy to tylko zmyłka, bo sąsiedzi, mimo że auta akurat odjechały w siną dal, wcale ale to wcale nie okazali się wyrozumiali dla pleców chłopaków z Romanii (którzy stosują doping cenowy i są tańsi pod względem przeprowadzek od Polaków B nawet) i zaczęli kręcić, że miejsca są im potrzebne, bo co, jeśli nagle przyjedzie tatuś? Papa, czytaj: pa-pa? W końcu święta za pasem, proszę, jacy rodzinni...Stefan patrzył na nich jak na wariatów,  w końcu chodziło o zwykłe ludzkie użyczenie na pięć minut, ojce mogą poczekać, ale nie wyszło. Nieużyczenie wyszło za to, jak w Łapach zupełnie, mimo że sąsiedzi jak najbardziej niepolscy. I to mnie dziwi bardzo, ale potwierdza też, że Polska od dawna jest w Europie, a nawet w awangardzie! Miłe i to.
A potem poszło w drugą stronę, bo Stefan posilił się u Adriana rodzimą strawą i przyniósł kapustę. Ana sceptyczna od razu była, jak zobaczyła, że to w worku, pakowane, konfekcjonowane, jak też słyszałam, ładne słowo;  nic dobrego nie mogło z tego worka kapuścianego jednak wyjść, jej zdaniem i moim od razu też, jak zobaczyłam jej minę. Mimo że Roman prosił, by dała szansę bezbronnej kapuście, Ana Martin zapakowała Iwonka do wózka i wio oddać kapustę do polskiego sklepu, bo nie lubi, gdy marnują się możliwości zrobienia dobrego uczynku, czyli w tym wypadku oddania kapusty potrzebującym na bigos czy pierogi; u nas od razu zostało zapowiedziane, że takie dania się nie pojawią. 
I tu Anę spotkała niespodzianka, bo wchodzimy grzecznie i mówimy, że mamy kapustę, chętnie się podzielimy. Kolejka polska na wskroś patrzy na nas jak na dwie wariatki, tzn. głównie na Anę, bo ja się przezornie schowałam za wózek, czego ta Ana chce, badają wzrokiem, czy to za darmo i czy wypada brać, bo co powie reszta? Moment niezdecydowania, walki wewnętrznej i w końcu jedna z pań wydusza z wydętymi wargami: phi, co nam po napoczętej kapuście! Użytej czyli. Przysięgam, że nie była użyta, a teraz nawet stała się nieużyta wręcz!
Paniom zrobiło się lżej, bo odpadł problem moralny, można było nadal kupować na święta. Ana natomiast obdzieliła blondynę tym swoim rozbawionym wzrokiem, którym patrzy na tych, co niespełna rozumu, niech ma za swoje! I poszłyśmy do domu, gdzie Roman się tylko uśmiał, bo miał dowód, że nadskakiwanie obcym nie ma sensu. Czyli nieużycie wygrywa jednak.


Monday 17 December 2012

(37) afryka

Jakby na Sanżilu było mało afrykańskich wpływów w postaci arabskich sklepów, kuskusu, wózków z doczepionym pięciorgiem dzieci, wyjazdów na Wyspy Kanadyjskie - do tego całego galimatiasu międzykontynentalnego dołożył się znienacka i mały Iwonek. Nie wiedząc o tym nawet. Lubią go wszyscy, bo się wdzięcznie uśmiecha, tak więc ma swoje grono lajkujące go od czterech miesięcy. Ana i Roman chodzą z nim tu i ówdzie, w miejsca, w które ja się w ogóle nie zapuszczam, jak Midy, ulica Ot, ale tylko w wymowie, w piśmie przez H, słowem - tam, gdzie swojego nie uświadczysz, chyba że wraca z kościoła, bo właśnie przez Hot wiedzie najkrótsza trasa. Może Włoch czasami jakoś przejdzie, ale jaśniejszych włosów prawie w ogóle nie widać.
Bredzisz Ksenia, podgląda Roman, sama masz kruczoczarne włosy, jak na moje oko, a Roman ma jak na faceta całkiem niezłe oko do kolorów, przyznaje Ana, co odnotowuję, bo rzadko jej się zdarza komuś przytaknąć, zazwyczaj jest protest. Przyznaj, żeś farbowana nie wiadomo ile razy, ciągnie Roman z miną, jakby w ogóle sam kiedyś się farbował; też mi ekspert. Dobrze, że jak to facet nie zdaje sobie sprawy, że nie wiadomo też, jaki mam kolor włosów, ale to już moje i matusi zmartwienie będzie, jak przyjdzie się wysztafirować na ślub kiedyś. Oby!
W sumie muszę sprostować: to nie Roman chce wszędzie chodzić, gdzie brudnawo, Ana go ciąga, a ponieważ lubi trafiać tam, gdzie chce, to zawsze skończą na kawie w najdziwniejszej kawiarni na Midach: prowadzi ją brodacz z Islandii, obsługuje dziewczyna z Sanżila, a kawę robi wielki, przystojny murzyn lub czarny, jak mi pisać kazali, z kraju o nazwie bliźniaczej do naszej dzielnicy, Sangal się nazywa. To nie koniec: wszyscy mówią w obcym języku, i żeby to przynajmniej był angielski, który dla wielu ludzi jest oficjalnym obcym językiem! Nie - nie zgadniecie: po włosku, jakby Włochy miały coś wspólnego z kawą! A espreso to po jakiemu niby, pyta Roman. Jak po jakiemu? Po tutejszemu przecież, belgijsku i francusku chyba też, patrzę na niego z politowaniem, co jak co, ale tego to się akurat zdążyłam nauczyć. A nie! tryumfuje Roman, po włosku właśnie! Dobra, odpuszczam mu, niech ma, w końcu ma z Aną ciężkie życie, może mu się pomylić ze zmęczenia.
Ale kawę robią dobrą, przyznam im, autentyczny fakt. Podobno ziarna są prosto z Afryki, ale nie z Sangalu, tylko Atopii. Ana mówi, że kawa stamtąd pochodzi, ale w to już się na pewno nie dam wkręcić, wszyscy wiedzą, że turecka i pod Wiedniem przez Polaków przejęta, przez samych huzarów. W kawiarni mili są, mimo że tak dziwni. I od słowa do słowa powstał właśnie ten afrykański pomysł, bo ten o dwóch nazwach, nie będę się powtarzać jakich, tak lubi Iwonka, że powiedział, że mu sprowadzi z Sangalu ubranko w kolorach Afryki, by mu było weselej pod szarym sanżilowskim niebem. Nie chciałam wtrącać, że Iwonkowi jest bardzo wesoło i bez egzotycznych łaszków, siedzę przy nim, to wiem, ile się nawierzga, ale potem pomyślałam: to dopiero będzie coś! Mały Polak w Belgii w ubraniu z Sangalu. Mam nadzieję, że nie będzie jednak końca świata i że zrobię zdjęcie, bo bez dowodu na fejsie nikt mi przecież w Łapach w takie coś nie uwierzy!

Saturday 15 December 2012

(36) rezydencja

Jak tak dalej pójdzie, to zajdę naprawdę daleko, dalej i wyżej nawet niż ten Polak, co w najnowszej historii wykonał skok przez płot i teraz uczą o nim podobno w całej Europie, a może nawet świecie? Ja, Ksenia z łapskiej Polski B jak Białoruś, która leży tuż za lasem, choć kłócą się po piwku, czy to nie Łotwa, która gdzieś też tam podobno powstała w międzyczasie w pobliżu, tak więc ja, Ksenia, trafiłam na polityczne salony. Więcej: zostałam na nie wręcz wciągnięta - ręką Any Martin, nie historii, ale to jeszcze przyjdzie.
Wszystko znowu przez kobiety. Ach, ten feminizm to mnie do grobu wpędzi, dziwi mnie, że Ana Martin jeszcze się jakoś trzyma, ba! - wręcz twierdzi, że lepiej, niż tam, gdzie kiedyś mieszkała, w prowansji luksemburskiej. Feminizm każe Polkom w Sanżilu (i chodzą słuchy, że gdzie indziej w Brukseli też) nie tylko pracować cały dzień na równi z facetami, potem użerać się w domu z rodziną i jeszcze wieczorem instruować na przykład mnie, jak przeżyć w zdominowanym przez mężczyzn świecie, ale dodatkowo zajmować sobie wszystkie weekendy działalnością. Taką dobroczynną, czytaj: zadatkiem na zbawienie, na wszelki wypadek, strzeżonego Pan Bóg strzeże. 
I działają: tu książki poczytają i omówią (tak jakby uszy nie więdły już od słuchania opowieści Romana i Any o tym, co czytają, zupełnie, jakby telewizji nie można sobie w spokoju pooglądać, której zresztą nie mają, sobie nawzajem po inteligencku opowiadają! też mi hoby...), to pomalują pisanki, to kogoś zaproszą i sobie pospijają nawzajem miód z dzióbków, wreszcie - raz do roku organizują Mikołajki dla dzieciarni. Niepolski zwyczaj, jak wyczytałam, ale w międzyczasie już nawet na Wschodzie w Rumunii i Bułgarii obchodzony, sama widziałam u Araba, że sprzedaje czekoladowe aniołki, tak więc zakładam, że i on świętuje, a dzieci na pewno, w końcu w sanżilowskiej szkole chowane, tak więc się nie oburzyłam, że się nie godzi, i niebacznie powiedziałam Anie, że wspomogę feminizm. Ana na to z radością, że każda para rąk do pracy się przyda, widzę Ksenia, że idziesz w dobrą stronę, i od razu mnie zapisała do robienia sałatki warzywnej, tu zwanej rus; nawet się ucieszyłam, bo u nas na Sanżilu jej w domu nie uświadczysz, Ana nie znosi majonezu i zapachu gotowanego selera, a Roman, który znosi, i to bardzo chętnie nawet, nie ma w tym względzie wystarczającej siły przebicia. 
Pogratulowałam więc sobie nawet w duchu, że przynajmniej raz zjem po polsku, choć sałatka w tłumaczeniu rosyjska, wsiadam z Aną do auta, myśląc, że jedziemy do nas do polskiej parafii, że będzie jak u siebie, tylko więcej dzieci, nagle patrzę - a Ana już na Montgomerach i zatrzymuje się przed prezydencją! Rezydencją, śmieje się Roman, obojętnie czym, w każdym razie - przed wielkim domiskiem! O nie, zaparłam się, tam to ja nie wejdę! Za nic w świecie, poza tym nie mam paszportu nawet! Ana na to, że w kuchni już na nas czekają i autentycznie, fakt, wciągnęła mnie do środka w ten wielki świat przez drzwi automatyczne, łatwo jej poszło, same się rozstąpiły, bo automatyczne właśnie.
W środku od razu w oczy buch! wielki obraz, ciężko się połapać, o co chodzi, ale to algebra. Algebra, nie rozumie Roman? No tak, taka metafaza...Metafora! połapał się biedak, co on czyta w tych książkach, słownik by przekartkował...I nie algebra, tylko alegoria, poucza Roman, dlatego tak się nazywa, by każdy widział w nim, co chce, łącznie z malarzem, już zmarł, że uzupełnię. Ja tam dojrzałam granatowo-szare zawijasy, ale to nic, bo już znów dech mi zaparło, pokoi w domisku nie wiem ile, na każdych drzwiach tabliczka z nazwą funkcji, mieni się przed oczyma od tych sekretarek, asystentów, radców, ach, wspaniały świat! Piękny po prostu! I jakie piękne błyszczące kafelki, nawet w łazience tam, gdzie odpada nieco umywalka!
Popodziwiałam, ile się dało, i wzięłam się do roboty. Feministki nawet całkiem całkiem, nie za brzydkie wcale, i o dziwo mają mężów, a dzieci jeszcze więcej. Nie rozumiem, bo w Polsce i tu na kazaniu mówili, że to zaraza bezdzietna jakaś, a tu wszystkie miłe i normalne jak ja prawie...Zabawa wyszła cacy, było polskie jadło, polskie tak zwane akcenty i niepolskie też, zagraniczni mężowie, hałas i harmider, że aż się o Iwonka bałam, że się polskości przestraszy, ale nie trzeba było - niemowlaki, starszaki i uczniowie wydawali się bardzo zadowoleni, nikt się nie zatruł ani nie upił, ze starych też nie, tak więc pełen sukces, jak na mój gust, i na pewno poważniej pomyślę o feminizmie, bo widzę, że to prosta droga do kariery dyplomatycznej, o jakiej się w Łapach nikomu nie śniło.




Thursday 6 December 2012

(35) piotrusie

Nie wiem, czy to dobry znak, czy zły, to jeszcze w kwestii końca świata, ale jak bumcykcyk widziałam dzisiaj Mikołaja w płaszczu takim jak ten nasz, kokakolowy, znany od lat każdemu dziecku, a z nim...no nie wiem, czy zabrzmię jakoś niefer całkowicie wobec ludzi z innego kontynentu, wiecie którego, tego pod Europą i na A, wielkie A, uczyli, ale wraz z nim szło dwóch czarnych. Czy Czarnych? A może Murzynów? Albo Małrów, podpowiada Ana, to od tego się wszystko wzięło. Maurów, Ksenia, krzyczy Ana Martin. Więc jak napisać, pytam, a ona, że po polsku Czarni brzmi nie bardzo, jeśli chodzi o gramatykę i historię, że u nas, znaczy się stare u nas, w Polsce A i B, niewolnictwa nie było, więc teoretycznie nie ma  powodów, by eliminować z języka słowo Murzyn, no ale że skoro ktoś nie chce być nazywany jakimś słowem, to nie ma na niego siły, i musi być Czarny. Ktoś teoretyczny oczywiście, bo chodzi o wszystkich ktosiów ciemnoskórych ogólnie. Aha, profesor medialny, choć brzydki, z telewizji też to powiedział, że język polski lubi Murzyna i go nie dyskryminuje, ale że jak się ktoś źle z tym czuje, to niech będzie Czarny. Brzmi źle, krzywi się Ana, ale to kalka z amerykańskiego, gdzie oni się nazywają blek. Kalka nie wiem jakim cudem, skoro to słowo zwykłe, i do tego inne niż blek, bo na 'cz' się zaczyna, ale Roman mówi, że Ana ma rację. Nie mruga nawet porozumiewawczo, co oznaczałoby: nie ma racji, ale dajmy spokój, więc wnoszę z tego, że trzeba napisać Czarny i każdy będzie szczęśliwy: Ana, Czarni, profesor, a nawet Roman, bo konfliktu brak.
Szli sobie więc sobie jak gdyby nigdy nic po Sanżilu i rozdawali prezenty. Mikołaj zwykły, najzwyklejszy, z brzydką, włochatą brodą, w czerwonym płaszczu i cerą z solarium, a z nim dwóch pomalowano na czarno Białych. Po rysach poznałam. Na czarno napisałam z małej, chyba wolno? Mieli peruki i stroje klaunów, ogólnie wszyscy byli nie za bardzo skoncentrowani na rozdawaniu prezentów, ale jak mieli być, skoro rozmawiali właśnie przez komórki zwane tu żeesemami? Zła byłam, bo Iwonek akurat nie spał, może by mu się trafiła jakaś darmowa czekoladka, to bym ją zjadła, bo Iwonek nie może, a zresztą się jeszcze naje, skoro na Sanżilu będzie mieszkał; dobre są te czekoladki belgijskie, inne niż wedlowskie katbury zupełnie, ale też niczego sobie, całkiem nieźle im wyszły.
Opowiedziałam wszystko w domu, a Roman na to, że oni czarni, bo to czarni piotrusiowie. Czy piotrusie? Przed tym to serio nikt mnie nie przestrzegał przed przyjazdem do Belgii, że taki szok mnie w grudniu czeka. Ana się wtrąca, na kurs belgijskiego chodziła w końcu, nie belgijskiego, tylko niderlanckiego, poprawia, i jeszcze znajduje, że przez 'dz' się pisze, a nie 'c'. I na tym kursie, odnoszącym się do Holandii, mętlik zupełny, potem się połapię może, uczyli, że w tej części świata nie ma tak dobrze, jak u nas, by tylko Mikołaj prezenty rozdawał, oj nie. Częściej ma się szansę spotkać właśnie czarnych piotrusiów, w końcu i na Sanżilu stosunek do Mikołaja wyniósl 2:1, banda łysego, a oni potrafią dokładnie wypytać o zachowanie, nie dać nic, albo co najwyżej nieobraną pomarańczę, a nawet - zdzielić rózgą.
Ana mówi, że i w Polsce, jak ona była mała, prywaciarze produkowali posrebrzane rózgi. Roman był wtedy nieco większy, ale pamięć ma gorszą, to nie pamięta. Ana mówi, że to na sto procent prawda, ale teraz nikt rózg nie chce, nie opłaca się produkcja, bo wszystko musi być cacy i wszyscy są niby grzeczni, bo jak inaczej sprzedać te masy prezentów? Dlatego może za rok znajdę fuchę jako Czarny albo Czarna, bo robota spokojna, Czarni spokojnie mogą gadać przez ajfony, bo nikt się ich nie boi, nawet niderlandzkie dzieci przez 'dz'.

Monday 3 December 2012

(34) pastylka

Ani chybi koniec świata, już teraz nie mam wątpliwości. Wiem, że to za kilka dni dopiero, jeszcze jest trochę czasu, by zadośćuczyczynić za wyrządzone krzywdy, albo przynajmniej z nich wyspowiadać, szybciej i higienicznej, raz dwa, szast prast się zmówi zdrowaśki i ojcównaszych i po sprawie, nie trzeba sobie nic przypominać, latać po ludziach z wywieszonym językiem, a nie daj Boże robić listę, którą można zgubić i dopiero jest strach, kto znajdzie; tak więc ja skłaniam się ku tej opcji, a póki co przyglądam się zmianom, jakie widmo końca wywołuje w otoczeniu. Bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że Ana Martin poszła na drugą lekcję gotowania? Tak, niegotująca Ana, a tak. Ale to jeszcze nic! Bo gdzie ona poszła? Na Sanżosa pojechała, serio, przyrzekam jak bum cyk cyk, że się nie bała do Turków i Arabów i nie wiadomo kogo jeszcze, kto tam mieszka albo pomieszkuje. Sama pojechała tramwajem, jakby to była normalna europejska dzielnica, a nie jakieś zatłoczone Marokanami miejsce. I wróciła, tak sobie, jakby nigdy nic, cała i zdrowa.
Ksenia, po raz setny powtarzam, nie odmienia się Marokanie, tylko Marokańczycy! Skąd wzięłaś taką odmianę w ogóle, toż to nawet niełatwo wymyślić? zżyma się Ana. Ana nic nie pamięta widać, przecież nie dalej niż w sobotę obie byłyśmy w jednym luksusowym polskim sklepie, który polską ma tylko sprzedającą, z tej samej Polski A co Ana, a nawet z tego samego miasta, choć Ana mówi, że dzielnica to już zdecydowanie nie A, lecz psia. I ta pani sprzedająca same zagraniczne produkty w wysmakowanych opakowaniach i gustownych cenach, ładniejsze niż to, co znamy z Adriana i Małego Księcia na Ikselu, i z Łap też, i tu i tam jedziemy na jednym, polskim wózku, lub raczej: z jednym polskim wózkiem towarów, a więc ta pani mówiła właśnie o nieznośnych Marokanach, że jeden jej nawet szyby myje i też mówi, że Marokanie tu, a w Maroku, to dwie różne grupy. Pani chodziła do szkoły językowej na Portdenamir, więc po polsku chyba umie, skoro nawet francuskiego liznęła? Ana uśmiechała się jednak jakoś tak krzywo i nic nie mówiła, tylko potem o tej dzielnicy pod psem wspomniała, więc może jednak coś z tą odmianą było nie tak, dobra, będę pisać, jak Ana każe, a pewnie dobrze na tym wyjdę.
Ana była więc na lekcji. Nie na całej, bo Iwonek ma jednak swoje mleczne prawa, ale zdążyła być na najważniejszym, czyli przygotowaniach. Teoretycznie nauczyła się czegoś nowego, a owszem, przypomina sobie, że cebulę można szybciej przygotować, wsadzając ją w worku do mikrofali. Romana to nie przekonuje, ciekawe, co na to ojciec Any, chemik chyba? Wracając do lekcji, to znając Martinów, dla nich ważniejsza byłaby część jedzeniowa, ale według mnie, fanki masterszefa, ważniejsze jest na przykład dokładne pokrojenie warzyw w idealną kosteczkę, bo jak nie, to zgroza, może nie wyjść; Martinom natomiast jest to raczej obojętne, nawet jeśli Roman się kształci w domu na kucharza, jak pisałam. 
Danie gotowane na Sanżosie przyrządza się około pięciu godzin, choć to podobno prosta pastylka. Tak Ana mówiła, jak jedzenie w końcu do nas dotarło, koleżanka przywiozła. I wcale to nie była pastylka, tylko zwykły przekładaniec. No dobra, trochę może skomplikowany bardziej. Żałosna nazwa, pastylka, co? Od razu widać, że Marokańczycy nie są całkiem normalni, jak my, Polacy, a nawet Belgowie, bo kto by poświęcał tyle czasu na przygotowanie pastylki, która potem okazuje się przekładańcem? Pastylką w końcu to nawet Araby by się nie najedli. I po co to nazywać po polsku, skoro po arabsku oryginalniej i lepiej pod względem marketingowym? Jak to po polsku? pyta Ana i wychodzi, by nie krytykować chyba, znam ją. Oho, Ksenia, widzę, że nauki nie idą w las, podśmiewa się Roman z dyskrecji o marketingu, ale tak naprawdę to lepiej by mi powiedział, co się dzieje z Aną Martin i czy my będziemy teraz jeść już zupełnie nie po polsku?

Sunday 2 December 2012

(33) zima

Sypało pół nocy i Roman miał ubaw z rana, bo co spadnie śnieg, to podobno cieszą się amatorzy białego szaleństwa, a martwią kierowcy, o czym wie każdy chyba? Ale Roman twierdzi, że cała zabawa polega właśnie na tym, by od razu powiedzieć na głos, jak co roku w telewizji polskiej, że oto spadł śnieg, zima zaskoczyła drogowców, za to cieszą się amatorzy białego szaleństwa. Nie wiem, co w tym śmiesznego, przecież wiadomo, że co roku najprzystojniejszy respirant z komendy milicji mówi do kamery, że na dzień dzisiejszy, ewentualnie chwilę obecną, mają tyle a tyle zgłoszeń o wypadkach, że na drogi kategorii pierwszej wyjechało tyle a tyle piaskarek i pługów śnieżnych, że na drogi dalszych kategorii właściwie nie wyjechało nic i że w związku z tym zalecają wzmożoną uwagę. Aha, no i oczywiście, że służby były doskonale przygotowane do zimy, ale że tegoroczna zima jednak dała radę zaskoczyć drogowców. 
Ja tam nie rozumiem czasami, z czego Roman się śmieje, on jest taki inteligentny naprawdę i wykształcony, też mógłby występować w telewizji albo nawet być gwiazdą na pudelku. I to w takim lepszym, zagranicznym, belgijskim, z Zachodu! Ana Martin by siłą rzeczy została celebrytką i może by się zaczęła wreszcie malować. Do zdjęć trzeba, nie mówiąc o tym, że do fryzjera by się przydało pójść; do kosmetyczki to by ją chyba siłą z tej telewizji albo internetu ciągnęli, bo dumna jak paw, że nigdy nie była, ale tak między nami, to jestem pewna, że by się opłaciło, bo cóż, lata lecą...Z drugiej strony znam ją, jakby się dowiedziała, że Roman sławny, to by wszystko zrobiła, by udowodnić, że nie upiększając się, ba! - obnosząc się z tym publicznie, też można trafić do sieci i w szeroki świat. Może by jakąś modę nawet wylansowała, a ja mogłabym zostać stylistką? Albo przynajmniej wizażystką i osobistym szoperem (ups! szoperką, ale Ana mi da za tę męską formę).
Wracając do zimy, to na Sanżilu zaskoczyła ona chyba jeszcze bardziej, niż w Polsce A i B, chyba dlatego, że oni nie oglądają tefałpe albo tivipi, jak też słyszałam. A mogliby, języki bogactwem narodu! To i by wiedzieli, że najstarsi górale już dawno podali prognozę długoterminową, według której śnieg mógł spaść, lub nie; w ten sposób można by się przygotować na obie wersje grudnia, a nie tylko na jedną, bezsnieżną. Belgowie nie pozmieniali opon, to i w zimnych domach teraz siedzą, w końcu tu grzanie nie w modzie. Nie mówiąc o Marokanach i innych Włochach z południa, u których śniegu nie uświadczysz, chyba że w Alpach tylko.
O 10 rano na naszej ulicy nie było ani jednego samochodu, cisza jak makiem zasiał, tylko śnieg padał, a Iwonek dziwnie spokojny rozkoszował się białym światłem zza okna. Potem poszliśmy do parku, wypatrując amatorów białego szaleństwa, i trafił się niezawodny Stefan, z którym Roman tworzył parę amatorów w czasach przediwonkowych. Dziś chłopaki wykazały się za to pchaniem wózka po śniegu, co im szło całkiem całkiem, od razu widać, że zima ich nie zaskoczyła, ale kierowcami są w końcu nie od dziś.

Sunday 25 November 2012

(32) milan

Nie sądziłam, że kiedykolwiek noga moja postanie na meczu. W Łapach chodziło się co prawda w niedzielę po kościele pogapić się na chłopaków, jak próbują grać w nogę na łączce, bo wszyscy tam naturalnie trafiali, więc dlaczego akurat ja miałabym iść do domu inną drogą, co zresztą miałabym do roboty w domu, o ile oczywiście bym do niego doszła po mszy, do czego, jak wspomniałam, nie dochodziło, bo popołudnie spędzało się na smętnym wiszeniu na płocie i obserwacji mecza. 
Meczu, poprawia Ana Martin, znalazła się specjalistka od piłki, akurat ona; rozumiem, żeby mnie jeszcze Roman zbeształ, ewentualnie Iwonek, jakby umiał mówić oczywiście, piłka męska rzecz, a nie babska, nawet jeśli ta baba jest feministyczna do szpiku kości, babochłopska chwilami nawet.
Mecze były więc jakieś w moim życiu, ale jeszcze nigdy, oprócz opery, nie byłam na wydarzeniu tej rangi, co w ubiegłą środę, kiedy to prawie u nas, pod nosem, bo na Anderlechcie, tam, gdzie cafe pierogi i coraz więcej Polaków, tak tak, uciekają z Sanżila, grali milan i lokalni. Milan z Włoch podobno, co dziwi, bo jest czeski pisarz o tym imieniu, i film nawet nakręcili według jego książki. Ale on tu nie grał, tylko ci niby-Włosi.
Dla Belgów mecz nie na wyjeździe był chyba, tak się mówi fachowo, pamiętam z telewizji? Roman mówi, że to nie ma nic do rzeczy, grał zespół z Włoch i drugi z Belgii, ale czy po boisku biegał choć jeden Włoch czy Belg, to już wątpliwa sprawa. Jak to, pytam, no to w czyim imieniu oni grają, jak nie narodu? I co krzyczeć wtedy, jak nie jakieś włoskie czy belgijskie "Polska golaaaaaaaaaaaa"? 
Grają w imieniu forsy Ksenia, grubych milionów, które dostają za bieganie po trawie, krzywi się Ana. Roman próbuje nieśmiało wziąć piłkarzy w obronę, że nie tylko biegają, ale i trenują całymi dniami, ot taki zawód mają, może niezbyt uczony, fakt, ale Ana krzyczy już, że już jej nie wmawia, że granie w nogę może być tyle warte i że Euro już jej wystarczy, pieniądze zmarnowane w jej Polsce A wołają o pomstę do nieba. Roman zwraca się więc do mnie, cierpliwie, jak to on, tłumacząc, że w meczu liczy się klub, a nie kraj, i tu mi proponuje: Ksenia, chodźmy na mecz!
To i poszliśmy. Okazuje się, że Roman leciał kiedyś samolotem z menażerem piłkarza, których było właściwie dwóch, bo bliźniacy, coraz więcej bliźniąt się rodzi, nawiasem mówiąc, choć to nie dotyczy tych bliźniąt akurat, no bo oni się już dawno urodzili. W Polsce, ale kupili ich w Belgii, brzydko to brzmi, a komu się płaci i skąd na to kaska, to nie wiem zupełnie. Więc ci bracia, albo co najmniej jeden, grali w Anderlechcie. I jak Roman poznał menażera, to żona menażera bardzo go polubiła, moim zdaniem, bo przystojny, a Romana - bo cierpliwie wysłuchał historii, ile kalorii mają marchewki gotowane, a ile surowe, i jak sobie pod tym względem poradzić w hotelu olinkluziw, o to jeszcze dopytam. 
W każdym razie Roman ma odtąd bilety dla wipów, ile razy chce, może nogę oglądać jak panisko zza szklanej szyby, popijając piwo. Ale że ja młoda, to tym razem piwa nie było, za to emocji w bród! A ile by ich było, gdybym wiedziała, kto gra z kim! Bo w obu klubach gracze wyglądali identycznie, trochę białych, trochę czarnych, trochę długowłosych, trochę blondynów, ogólnie wszyscy ufryzowani i jacyś nie za piękni. Za to bogaci! wtrąca Roman, może się tu pokręcisz za trybunami, co? I już nie będziesz musiała znosić Any, kusi...Ale ja Anę lubię! I Iwonka! Więc nie poszłam sama, tylko grzecznie stałam przy Romanie, jak gadał z jakimś Włochem chyba po włosku nawet, pewnie sławny był, Włoch, a nie Roman znaczy się. Spytałam, o czym tak zawzięcie dyskutowali, a Roman - że o pogodzie. Że Włochom nie poszło, bo podobno po wyjściu z samolotu dmuchnął na nich lodowaty północny wiatr i że wszystko źle od tego, remis tylko! A to co, oni nie wiedzieli, dokąd jadą? Że każde dziecko wie, że wieczne lato, to tylko na Południu? W sieci na ajfonie nie mogli sprawdzić, ile stopni? To co oni robili w samolocie, jak telefony powyłączali, a alkoholu przed meczem nie wolno pić? 
Roman rozbawiony wzrusza ramionami, a ja sobie myślę, że może faktycznie piłkarze nie zasługują na grube miliony i że do szkoły by lepiej dłużej chodzili. Jeszcze się z tej piłki nożnej zrobię feministką, jak Boga kocham!

Thursday 22 November 2012

(31) listopad

Przeczytałam dziś, że listopad to prawie koniec świata. Poeta jeden tak powiedział, krakowski, ale nie z nazwiska, tylko z pochodzenia. Bardziej nawet niż z pochodzenia, to z przesiadywania w knajpach na rynku, dodaje z przekąsem Roman, który się zna na Krakowie i dlatego nazywa śmiesznie niektóre rzeczy, wtrąca złośliwie Ana Martin.  Sama zauważyłam, że ona udaje, że nie rozumie, jak Roman idzie na pole, bo w jej Polsce A mówią na dworze, choć warszawskie koleżanki podobno "na dworzu", co już w ogóle jest niezrozumiałe z punktu widzenia gramatyki i logiki polskiej, a już na pewno Any Martin.
Roman mówi jeszcze, że ten poeta to największa sława młodego pokolenia, tylko że od 30 lat tak o nim piszą, czyli na mój rozum albo już nie jest młody, albo wiecznie młody, alkoholem zakonserwowany, jak panowie spod Adriana na Alsembergu, też na oko wszyscy w tym samym wieku, z tym że z poezją chyba nie mają wiele wspólnego, co najwyżej z poezją śpiewaną po paru głębszych. Co do pisaniny, to jej przy Adrianie mnóstwo, ogłoszenia, plakaty artystyczne i reklamy. Czasami nawet się list jakiś trafi, list w listopadzie. Ana krzywi się za każdym razem, jak zaglądam na tablicę, Ksenia, jeszcze zupełnie zapomnimy, jak się po polsku mówi, jak będziemy czytać ten bełkot, i wzrok popsujemy, próbując odcyfrować bazgroły, ale i Anę ciągnie, zauważyłam, by poczytać, co tam u rodaków. Ona jednak obstaje, że pora zrobić porządek, i zdecydowanym ruchem przypina plakat reklamujący zabawę dla dzieci. Nie powiem, ładny, z choinką z pierniczków.
Szczerze mówiąc, dobrze Ana robi, zaprowadzając porządek, bo tablica nudna, nic tylko stałka i konstrukcje oraz że fletu szukają, nie rozumiem z drugiej strony, jak tyle osób może szukać fletu? Czy to jeden i ten sam? Ta fujara zagubiona, znaczy się? Roman dziwnie patrzy, Ksenia, co ty wypisujesz, flet to z angielska meta. Meta, głupieję całkowicie? Roman, Ksenia jest za młoda, by wiedzieć, co to slank, śmieje się Ana, toż to słowo pochodzi z lat 80. albo i starsze jest; Ksenia, poucza - meta to mieszkanie w slangu, odmienia przez "g", słyszę wyraźnie. A slank gdzie to? zbieram się na odwagę, u nas, na Sanżilu, bo to głównie tu Polacy mieszkają? Na to Ana wychodzi z pokoju, dobrze, że nie z siebie. Może slank jest jednak na Anderlechcie i powinnam o tym wiedzieć?
Listopad może być końcem świata dla poetów, ale w tym roku wyjątkowo nie, bo świat padnie w grudniu, choć mówili o tym w maju. Na tablicy wisiało, że 21.12.12. to będzie, choć ludzie się kłócili, że 12, a byli i tacy, co obstawiali na 22. Pożyjemy, zobaczymy, albo i nie, złowróżbnie wieszczy Roman, jeśli to jednak będzie przed 12. Trochę się przejęłam, choć czasu na myślenie jeszcze mniej, niż zwykle, impreza mikołajkowa zbliża się wielkimi krokami, będzie co robić, czyli już wiem, kto będzie lulał Iwonka do upadłego, chyba że ci wróżbici w maju mieli rację.

Monday 12 November 2012

(30) kinderbale

Działo się, działo! Na dywanie, na poduchach, dzwoniło, grzechotało ile wlezie. Ana Martin, obyta w różnorakich kulturach, śmieje się, że oto na dzielnicy miała miejsce impreza w stylu azjatyckim, albo japońskim, bo w kucki, pokićkało mi się wszystko od tego balowania. Wszystko przez Iwonka, którego rodzice lubią i szanują, tak więc postanowili mu zrobić zabawę, tzw. kinderbale. O trzeciej po południu odbyło się wszystko, a goście zostali przywiezieni wózkami, wypakowani, wniesieni na rękach, no i wreszcie, po rozwinięciu ze śpiworów i wyszarpaniu z kurtek  - umiejscowieni na macie koedukacyjnej. Spytałam, czy sprzedawcy mat naprawdę rozróżniają maty dla jednej lub dwóch płci naraz, przecież takim maluchom to chyba obojętne, czy obok wierzga dziewczynka, czy chłopiec, ale nadal nie potrafię wyjaśnić różnicy, bo ojcowie  - Stasiek i Heniek - chyba nie zrozumieli, o co mi się rozchodziło w kwestii koedukacji. Albo się zawstydzili, że ja, Ksenia, lat dwadzieścia kilka, pytam o inteligentne sprawy, a oni, starsi o pół mego życia, jeden do tego prawie z zagranicy, a zza granicy na pewno, nie znają odpowiedzi.
Nazwa imprezy - kinderbale - przypomina jajko niespodziankę, co prawda nie ma to na razie przełożenia na rzeczywistość, bo Iwonek żadnego jajka ani niespodzianki nie tyka, łyka tylko to, co zna dobrze, znaczy się prawą i lewą pierś, a czasami i butlę, jak już jest zupełnie nienażarty, a rodzice zmachani. Tak samo goście, Kasia i Piotruś. W ogóle nie zainteresowani sobą nawzajem, tylko rodzicami, którzy w międzyczasie próbowali wstać z poduch, inteligentnie do siebie zagadać, spróbować zjeść ciasto z okazji Dnia Niepodległości, po angielsku Indykpendensdej, ale to nie mogę tak używać, bo o co innego chodzi i kiedy indziej się to obchodzi, zajadając - jak sam nazwa mówi - indora. W lipcu chyba, a tu listopad do szpiku kości. 
Kinderbale kulinarnie-gastronomicznie wychodzą tanio, bo dorośli nie mają właściwie jak i kiedy jeść, nawet ci, którzy w międzyczasie potrafią jeść lewą ręką, ewentualnie prawą, jeśli normalnie jedzą lewą. W kryzysie jak znalazł, bardzo ekonomiczne są kinderbale, sama taki urządzę na swoje urodziny. Niektórzy nawet nie zdążyli zjeść kawałka ciasta! O alkoholu w ogóle nie wspominam, chwilowo wyklęty, i to naprawdę są poważne oszczędności, zwłaszcza, jak słyszę, że Roman widział wino za 300 ojro. To chyba niepolskie musiało być?
Przyjęcie było krótkie, ale intensywne, bo już po godzinie pierwsi goście postanowili się znudzić na tyle, że trzeba było ich ponownie wbić w kurtkę, owinąć w pled, uciszyć smokiem albo czymś, co też jest smokiem, ale nazywa się inaczej, po krakowsku, choć Ana Martin twierdzi, że to widysz, nie znam takiego akcentu; Roman zna widocznie, on tego słowa na "cy" używa, jak Ana nie słucha i nie protestuje, że się propaguje wrogie narzecza, widysz znaczy się lub krakowski, ciężko się połapać, przecież Roman też Polak, choć go biorą za południowca jakiegoś. 
Najbardziej niepodległy i niezawisły od rocznic i rytmów, które mądre książki każą nadawać niemowlakom, okazał się Iwonek; zazwyczaj nieśpiący, postanowił uczcić ten dzień pięknym wyspaniem się, a tym samym - wypasowym wyspaniem rodziców i moim też, bo czasami, jak krzyknie, to i mnie obudzi. Spał jak susełek i tym samym zrobił najlepszy prezent, jaki można sobie wymarzyć. Bo przecież polski Indykpendensdej to imieniny Martina, jak tu się nazywa Marcina, no i tym samym - święto naszej polskiej Any Martin, która - choć tak z zagraniczna brzmi - jest swojską jedną z nas.

(29) padlina

Czy słyszeliście kiedyś, by ktoś się chwalił, że lubi jeść padlinę? Mnie to zszokowało, nie powiem, a w Łapach chyba by mnie powiesili na najbliższej brzózce, jakby jakiś życzliwy doniósł. Co tu jednak nie mówić, ci z miasta, urodzeni miastowi, są inni, bez żenady przechwalają się co gorszym hobby. Rita właśnie przykładowo bardzo lubi jeść padlinę. Nina też, choć nie zawsze dołącza do padlinożerców. Najgorsze, że padliną zaczęła zajadać się Ana Martin.
Już nie chodzi o to, że się martwię o Anę Martin, czy ona w ogóle przeżyje. Jest duża, swoje widziała. Swoją drogą podsłuchałam w ambasadzie, że namnożyło się w Brukseli firm oferujących przewóz truposzaczaków do kraju. Jeden bardzo elegancki pan, żywy, ani chybi kierowca zmarłych, mówił do panienki z okienka, że tego z Torunia to w niezłym stanie dowieźli, więc może i Anie udałoby się trafić na cmentarz w dobrej formie. Co mnie za to martwi, to jak przerobi w swoim żołądku padlinę Iwonek? Toż to takie małe, coraz bardziej rozumne co prawda, ale daleko mu jeszcze, by zrozumieć, że padlina zdecydowanie nie nadaje się do jedzenia, nie zapewnia zrównoważonego wzrostu i trwałego rozwoju.
Cha cha, zagląda przez ramię Roman, ale ci Ksenia zdanie wyszło, toż to żywcem przeniesione z unijnego tekstu. A co, nie potrafię? Że niby niemiastowa, choć teraz całkiem miejska, to nie umiem sobie przyswoić jakiegoś ciekawego zwrotu, tym bardziej, że widzę, że hula po sieci, wszędzie się zgrabnie wpasuje, a znaczenie każdy potem dopasuje we własnym zakresie?
Wracając do padliny: sprzedają ją dwie Włoszki, dziwnie obcięte, niesymetrycznie, i zawsze razem. Blisko razem, bo zdobyczną padlinę obrabiają w ciasnym, żółtym busiku, w którym chyba też śpią, myją się i nie wiadomo jeszcze co, nic nie sugeruję, ale podkreślam: zawsze razem, a że nie za ładne są wcale, to może i lepiej, bo jak wiadomo, z wolnymi mężczyznami krucho. 
Podejrzanie mi to wygląda, powtarzam, ale Ricie, Ninie ani Anie to wcale nie przeszkadza, co poniedziałek zajadają padlinę, aż im się uszy trzęsą. Co dziwne natomiast, to że Ana opowiadała Romanowi, że padlina pochodzi z Włoch i że można ją też robić z mąki orkanowej, czyli wyciągniętej z czeluści niepamięci zdrowotnej wersji pszenicy. Taką padlinę też robią na dzielnicy, w części bjoeko. I dziwi jeszcze, że je nią Nina, która mięsa nie tyka, ale mięso rybne tak, co trochę zdumiewa, ale niech jej tam będzie. Ja tam myślałam, że padlina pada pewnego dnia, i że to byłe mięso jest. Ze zwierza albo ryby właśnie, a tu mi Ana wmawia, że z mąki ją zagniatają i pchają do niej różne rzeczy jeszcze, tak że w rezultacie otrzymujemy kanapkę. Ja cię kręcę, zbrodnię wykryję tu, jak tak Ana z przyzwoleniem Romana, który jeszcze namawia, by ona tę padlinę jadła, przynajmniej tyle, powtarza, takie masz nóżki chude, to jedz, prawie że w nią wpycha werbalnie padlinę. W matkę karmiącą! No a jak już padlina znajdzie się w Anie, to niedługo potem trafia do Iwonka, który błogo ssie i nie wie, biedaczyna, co w niego wlewają. Naprawdę, myślałam, że takie historie to tylko na wojnie albo w partyzantce, a już na pewno nie wśród europejskich elit na Sanżilu...Ojej, ratunku!

Saturday 3 November 2012

(28) prowansja

To ci dopiero była wyprawa! Iwonek po raz pierwszy za granicą, nielegalnie zupełnie, bez paszportu albo jakiegoś innego dowodu osobistego, aż truchlałam na myśl, co będzie, jak nas złapią zomowcy lub inni miejscowi ubecy i wsadzą do ciupy, najlepiej jeszcze do jednej celi z tym strasznym facetem, co miał proces w Arlonie i uciekł milicji z furgonetki! Arlon leży po naszej stronie granicy, ale jednocześnie też chyba w Luksemburgu. Nie wiem, jakim cudem to możliwe? Roman mówi, że tak się nazywa po prostu prowansja, która kiedyś była całością, póki jakiś kodeks albo kadyks, nie dosłyszałam z tylnego siedzenia, ją podzielił. Pogubiłam się całkowicie, bo myślałam, że prowansja leży we Francji, piszą o niej same pozytywnie nastrajające książki i kręcą kolorowe filmy, nie to, co te węgierskie smutasy, które godzinami dosłownie (ostatnio osiem!) ogląda Ana, a tu masz ci los, znów wyszła na jaw moja niewiedza historyczno-geograficzna.
Ana Martin to wszystko wymyśliła, znaczy się podróż, a nie historię. Kiedyś mieszkała za granicą, to znaczy nie za granicą Polski, gdzie nadal mieszka, ale za granicą Belgii, to jest w Luksemburgu. Ojej, wiem, że mam tu problem, ale zakładam, że wy lepiej się znacie i rozumiecie, o jakim miejscu mowa. Długo to trwało, za długo może, bo coś tam się głupiego stało, ale jest jedna korzyść: mimo że ma już swoje lata, nie wypominając, za chwilę aż 36, to wtedy, mając tych lat mniej co prawda, poznała Romana, zakochali się w sobie i ojej, jaka piękna historia z tego wyszła, ślub bez kościoła, to trochę szkoda, nawiasem mówiąc, bez rozłożystej sukni; odmieniło to jednak także mój los, bo mogłam wyjechać za granicę i odnaleźć nowe u siebie na Sanżilu. Niektórzy to mają szczęście! Mówię o Anie oczywiście, która po trzydziestce naprawdę mogła trafić o wiele gorzej, niż na Romana. On mógł za to trafić nieco lepiej, moim zdaniem, ale miłość jest ślepa, trudno, w tych filmach o prowansji też to co rusz widać.
Wracając do podróży, to pomysł, że dziecko będzie jechać bez dokumentu, to też sprawka Any, ona się takimi drobiazgami, jak milicja, ormo czy pogranicznicy nie przejmuje, najwyżej byśmy zawrócili, prycha. A szkoda by było nie dojechać, tylko zawracać koło ikeji stojącej w szczerym polu, jak jakaś stodoła, widzę teraz, po powrocie, jak się nam udało dwa razy przeszmuglować przez granicę Iwonka, nie na mrówkę, tylko na widoku w foteliku, i nawet na pełnym głosie. 
Luksemburg po stronie luksemburskiej może faktycznie pusty, pogoda jak na Sanżilu, czyli brak pogody, ale koleżanki za to gitesowe, że hej, wszystkie, Gosia, Ewa, Marysia, ich mężowie, włączając w to zagranicznych (nie-Polaków, znaczy się), też niczego sobie, wszędzie dzieci, których podobno niedawno nie było, jednym słowem - lata lecą nie tylko dla Any, pocieszam ją na głos, są gorsze rzeczy, niż zmarszczki. Lało trzy dni z rzędu, już myślałam, że ludzi na polu (Roman, jak Ksenia przez ciebie mówi, Ksenia, mów na dworze! na jakim polu, kto to zrozumie? i nie na dworzu, to jakaś warszawska gwara, wtrąca się zawsze czujna Ana Martin) brak właśnie dlatego, ale Roman objaśnił, że w Luksemburgu tak zazwyczaj bywa. Lokalni wolą siedzieć po domach. Tak już mają, naród taki, narodek właściwie. Ana, jak wiadomo, lubi tłum, to i wzięli nogi za pas i wybyli na Sanżil. Szkoda tylko tych fajnych babek! Może do nas dojadą kiedyś.

Wednesday 31 October 2012

(27) opera

Jeszcze w Łapach niejednokrotnie słyszałam, że z dzieckiem się nic nie da przedsięwziąć, że siedzisz w domu, póki ono nie wyjdzie do szkoły. Czyli siedzisz lat 6  - po reformie, a 7 przed, chyba że reforma jednak nigdy nie wejdzie w życie. Mówią to jednak ci, którzy nie znają Any Martin. Nikt, nawet Roman, nie jest w stanie zatrzymać biegu jej myśli i procesu tworzenia licznych, często przeczących sobie planów. Myślę nawet, że Roman nawet się nie stara wejść w jej głowę, tylko po prostu śmieje się z niej. Ana za to, jak mi się wydaje, wcale się z tego nie śmieje, tylko wręcz przeciwnie - męczy to ją, zawraca niepotrzebnie głowę, wraca w najmniej spotykanych momentach. Ja to bym już dawno zwariowała, gdybym tak cały czas chciała czegoś innego, niż mam w danej chwili. Ciesz się z tego Ksenia, wzdycha Ana, ciesz się, że nic nie musisz, bo ja muszę, choć nie mam pojęcia ani dlaczego, ani co z tego będę mieć. Prawdopodobnie nic, ups, ale mi się wymknęło, Ana jednak nawet się nie obrusza, tylko z zafrasowaną miną idzie planować dalej.
W tym miesiącu zaplanowała nam wszystkim wyjście do opery. Gdy już wybiła godzina zero, okazało się, że Ana jest w stanie nawet zamówić odpowiednią pogodę, zagraniczną dziewczynę Stefana wysłać w podróż, by ten był wolny i mógł pomagać Romanowi, sprawić, by Iwonek akurat tego dnia spał jak zabity - a sama pójść do opery. Ja też poszłam, wystrojona, bo jeszcze nigdy nie byłam w operze, chociaż Ana uprzedzała, że po pierwsze bez biletu nie wejdę do budynku, a po drugie - że w dzisiejszych czasach wysoką sztukę można już oglądać w stroju codziennym. Nie wierzę jej ani trochę, w telewizji nie raz i nie dwa widziałam, jak np. w Australii, Wien się to miasto nazywa, w operze tańczyli i śpiewali ubrani na bogato, a publiczność też była pięknie poprzebierana w szaty, ufryzowana i umalowana że aż strach. 
Tym razem Ana musiała się więc zgodzić, że idę w eleganckim żakiecie i bluzce z falbaną, Stefan się roześmiał i powiedział, że to żabo, jaki żabo, skąd żaba nagle i na co on sobie pozwala? Czułam się co prawda trochę nieswojo, bo reszta towarzystwa, jak to oni mają zwyczaj w niedzielę, zupełnie nieodświętni, czyli akurat na odwrót, niż być powinno. Matuś by powiedziała, że to dlatego, że nie chodzą do kościoła, to i tradycji nie szanują. Wstyd przyznać, że przez operę to i ja nie byłam na mszy, po opera zaczęła się w porze obiadu, znaczy się w porze polskiego niedzielnego rosołu z kury, a może to już raczej schabowy wtedy wjeżdża zresztą, bo o trzeciej; na Sanżilu większość narodów je wcześniej, to jest w porze drugiego śniadania, o dwunastej, i coraz częściej nie jest to obiad, lecz lancz.
Zwał jak zwał - my o trzeciej zameldowaliśmy się w centrum. Zestaw doborowy: na przedzie Ana z szaleństwem w oku. Z tyłu Iwonek w wózku oraz Roman ze Stefanem w parze. Na końcu ja, pracowicie cykająca zdjęcia, bo nie wiadomo, czy jeszcze trafię w tak wysokie progi, pod takie progi właściwie. Roman co rusz uspokajał Anę, by szła, oglądała tego swojego ulubionego artystę, a oni się już sobą zajmą; w najgorszym wypadku mają mnie, Ksenię, oho, niedoczekanie ich, bym z Iwonkiem w ramionach krążyła w nieskończoność podczas gdy oni będą brylantować w wielkim świecie, nawet jeśli bez biletu oznacza to tylko picie piwa pod operą. 
Ana poszła, wyszła w przerwie, zadowolona jak nie wiem co, nakarmiła Iwonka, który nawet się nie obudził, tak kocha sztukę widać, wyssał tę miłość z Any. Stefan przypomniał sobie, jak się przewija niemowlę. Roman napił się kolki jednak, a nie napoju alkoholowego, a ja mam swoje zdjęcia; zaraz je wyślę w Polskę, niech wiedzą, gdzie trafiłam ja, Ksenia z Łap.Pod operę!
A Ana już planuje nowe wyjście. Oszalejemy przez nią, a wcześniej posiwiejemy.

Thursday 25 October 2012

(26) brugman

Jest w Brukseli, na dzielnicy Iksel, plac Brugman. Podobno najbardziej paryski spośród brukselskich adresów, co na mój gust brzmi jak nonsens, bo gdzie Paryż, a gdzie Bruksela, toż to co najmniej 1000 km, ale Ana Martin, prychając z pogardą, wytłumaczyła mi, o co chodzi: że dużo bogaczy dałoby sobie odciąć rękę, by tam zamieszkać, i tym samym udać przed samym sobą, że są Francuzami. O nie, Ksenia, nie Francuzami bynajmniej, skreśl to: czystej krwi Paryżańczykami. Mówi się: Paryżanami, poprawia automatycznie Ana, zawsze czujna. Bo Francuzi kojarzą się z beretem i bagietką, a tu chodzi o to, by kojarzyć się z Djorem, If coś tam Lorentem czy innym kapiącym złotem strojem, oraz małym palcem odchylanym podczas picia kawy w kawiarni filozoficznej u Sartra.
Nie znam tych nazwisk, piszę je trochę na ucho, a trochę na czuja, ale zdaje się, że rozumiem: na Brugmanie mieszkają snoby. Mieszka tam może jedna dziesiąta miejscowych snobów, za zasłoniętymi żaluzjami, Ana na to, ale do knajpek chadzają rzesze snobów-aspirantów. Plus normalsi, jak ja, bo sprawdziłam dzisiaj na własnej skórze, jak to jest być zadzierającym nosa nierobem i nieróbką.
Wejście w wielki świat nie udało mi się do końca, bo nie mam prawa jazdy, a nawet jakbym miała, to skąd bym wzięła merola? albo suwa? Ana ma takie auta w głębokiej pogardzie, Roman co prawda raczej nie, ale to nie zmienia faktu, że nic takiego nie było pod ręką. Nie miałam więc wyjścia: wzięłam Iwonka dla zmyłki, że niby tak muszę wyjątkowo na piechotę, buch go do wózka (wózek z drugiej ręki, trochę kółka już wysłużone, też furory nie zrobi, ale zawsze można udać, że wintydź, jak mawia Ana) i w drogę. 
Wózek tur tur tur turkocze, a ja obserwuję towarzystwo z baru przy księgarni. Cwaniacy, jeśli myśleli, że zmylą Anę Martin tym, że się usadowili blisko książek, no to naprawdę są naiwni i nie znają jej! A nawet mnie - bo w księgarni dziwnie pusto, na tarasie za to tłoczno, gwarno i...wszyscy w jeden deseń.
Faktycznie bogato. Eleganckie szare, beżowe i granatowe portki, nie to, co turkusy Rity albo zielonki Niny. Do tego kaśmirowe bluzki też w stonowanych kolorach, jak wyżej, z tym, że dla kontrastu w odwrotnej kolejności. By nudno nie było pewnie. Na nogach - mokasyny u panów, czółenka, tak to się nazywa staromodnie, u pań. Brązy w różnych odcieniach, mięciuchna skórka. Nogi opalone - to u pań. U panów spodnie przepisowo długie, więc widać tylko solarkę na co starszych twarzach, może to zresztą wpływ Bahamów; włosy już u obu płci pięknie wyczesane, ho ho! Jak u psów jorków, tylko bez kokardek. Takie czesanie oznacza długie siedzenie u fryzjera i debilne rozmowy z nim i klientelą, szkoda na to życia i energii, podkreśla zawsze Ana. Do tego jak potem spać? Toć to żal zniszczyć taki piękny włos. No, książki zakupione w księgarni można czytać całą noc na siedząco, podśmiewa się Roman, którego ten problem przecież nie dotyczy od dawna.
Patrzę dalej: torebki nowe, lśniące, bogactwa na nich nie za dużo, by pokazać, że się znamy na szyku, za to jest metka, zbędna tak czy owak, bo i tak wszyscy wiedzą, co za firma, czy też brent, co podsłuchałam ostatnio. Płaszczyk często w brzydką kratę, a jak nie płaszczyk - to chusteczka przynajmniej. Skąd te kraty? Jak w Łapach spod kościoła doprawdy. Okulary też modne, ramki że fiu fiu, plus drugie słoneczne w pogotowiu, czy świeci, czy nie. 
Makijaż jest. U pań obowiązkowy, u panów jeszcze nie, ale powoli coraz bardziej. Za to u panów musowo markowy wóz, u pań nie, bo prawdziwa dama daje się wozić, objaśniła mi kiedyś Ana, która sama się wozić nie daje, bo ma dwie nogi. Ale dodaje, by się dawać wozić w sumie, mężczyźni to doceniają, wynika z jej obserwacji (póki nie mają dość, co wynika z kolei z obserwacji Romana). Futer na razie brak, bo pierwszy dzień zimna. Ale podobno będą.
Krążę z Iwonkiem i krążę, nogi mi odpadają powoli, a snoby siedzą, piją wina i szampany i jedzą ostrygi, marząc, że są gdzie indziej. W Paryżu czyli. Głodnam, ale ślinka mi nie cieknie, o co to, to nie, nie jadam żywego towaru. Nadziwić się nie mogę za to, że smakuje to tym z tarasu. Może odpowiedni strój i fryz każą jeść inne rzeczy i być z Paryża. Może kiedyś to sprawdzę.

Tuesday 23 October 2012

(25) macio

Myślałam już, że najgorsi są polscy mężczyźni, tak wynika w sumie z tego, co powtarza Ana Martin, ale okazało się, że gorsi są Meksykańczycy oraz Meksykanie, jak mówi Roman. Macio zupełni, choć wyuczalni i opiekują się dziećmi, jak ich nauczyć. Do tego tym macio(m) zdaje się nie przeszkadzać, że siedzą w domu, a żony pracują, pisząc o macierzyństwie, też mi pożal się praca, nawiasem mówiąc. To wynika przynajmniej z wczorajszych rozmów Any z naszym gościem. Gość ma burzę blond loków i wcale nie wygląda na Meksykankę, imię też raczej nasze, katolickie, Wirdżinia. Brzmi dość wyszukanie, ale przynajmniej kończy się na "a", jak po polsku.
Do tego rozmowa toczyła się po angielsku, a na mój gust w Meksyku mówi się podobnie, jak w Bazylii, to w końcu niedaleko. A w Bazylii mówią po portugalsku, podobnie jak w naszych sklepikach na Sanżilu i w tym komicznym kościele mieszczącym się w kamienicy na Alsębergu, gdzie wchodzi się jak do zwykłego domu, a potem całe niedzielne przedpołudnie wyśpiewuje pieśni, tańczy, a na zakończenie je potrawy nie z tego świata. Przystojni faceci tam chodzą i grubawe babki. Raz byłam, nie dla mnie, jeszcze ktoś zobaczy, że zmieniam wiarę.
Po głębszym zastanowieniu sądzę jednak, że może Ana z Wirdżinią po prostu gadały o macio po amerykańsku. Wirdżinia mówi bardzo szybko i dużo się śmieje. Pracuje w wyższej edukacji. Tak też poznała się w ubiegłym wieku z Aną. W enerde na stypendium. Stypendium i Ana. Proszę proszę, jaka mądra ta Ana, coraz mądrzejsza, doprawdy...
Pisze się NRD, poprawia Ana. Co to za kraj, pytam? Jego stolicą jest Berlin, podpowiada Roman. Był raczej, uściśla nasza ścisła zawsze Ana. Myślałam, że Berlin to stolica Niemiec, udaje mi się dojść do słowa. Na autobanie widziałam napisane też, jak jeszcze autobusem jeździłam z Łap na Sanżila. Ech Ksenia, śmieją się, czy teraz naprawdę już niczego nie uczą w szkole, nawet geografii i historii?
W Enerde Ana i Wirdżinia mieszkały w śmierdzącym akademiku. Tzn. Wirdżinia w śmierdzącym z karaluchami i Szkotką, prostuje Ana, a Ana w odnowionym, za to blisko więzienia, na piętrze z Rosjanami (nie przypominam, jak wypadałoby napisać po naszemu, obiecałam sobie, że będę poprawna). Nie wiadomo, co gorsze. Pewnie dlatego tak się zaprzyjaźniły, bo co robić w biedzie? To było bardzo dawno temu, tak dawno, że Ana Martin nie znała nawet e-maila i to Wirdżinia właśnie musiała jej pokazać, jak to działa. Początkowo nie mogłam uwierzyć, że Ana dawała sobie kiedyś radę bez pisania do setek ludzi, i miała co robić, ale podobno to prawda i jeszcze 20 lat temu nikomu się nie śniło, że będzie można porozumieć się z kimś przez komputer w ciągu sekundy. To jak wtedy pisano? Ręcznie, śmieje się Roman, ręcznie pisano listy. To musiało strasznie długo trwać, dziwię się na głos. Długo, przytakuje Ana, ja wolę szybko, wiadomo, dodaje, ale przyznam, że dostawać listy było fajnie. I ładniej jakoś, i bardziej ludzko. Cóż, wzdycha jeszcze, to se nevrati.
Wirdżinia, której przetłumaczono, o czym mowa, mówi jednak, że to przez e-maila się poznały, bo każda z nich z kimś korespondowała. Nie do końca rozumiem, kim był Gienek dla Any, bo dla Romana chyba nie, ale za to w lot łapię, kim Albert dla Wirdżinii - owym macio Meksykańcem właśnie, z którym ma teraz 3 dzieci, 3 rude dziewczynki. Sądziłam, że w USA większość ludzi jest czarna, albo przynajmniej indiańska, i mają czarne włosy, a tu rudzielce z jasnowłosej mamy wyszły. Dlaczego w USA, pyta Roman? Bo gdzie leży Meksyk, o co mu chodzi? Hmm, kpiąco się patrzy, może jednak wklepiesz sama w guglu. W atlasie sprawdź, podpowiada Ana, szybciej, ale ja w życiu atlasu na oczy nie widziałam. No tak, wzdycha Ana, Roman, Ksenia jest już z innego pokolenia, powiedz jej, na jakiej stronie sprawdzić lepiej, a tak w ogóle Ksenia, to naprawdę powinnaś odróżniać Meksyk od Ameryki.
Wirdżinia przyjdzie dziś jeszcze raz i coś ugotuje. Podobno ziemniaki ala coś, nie dosłyszałam, bo to się je w jej ojczyznie. Wiedziałam, że ziemniaki pochodzą z Ameryki, już mnie kiedyś strofowali, jak myślałam, że z Polski, ale żeby od razu robić wielkie mecyje i gotować je po meksykańsku? Wirdżinia nie jest przecież Meksykanką, woła rozbawiona Ana, i teraz zupełnie już się gubię, bo skoro lubi ziemniaki, ma blond włosy, mówi po angielsku czy też amerykańsku, jakby się urodziła wyspiarą, a nie jest stamtąd, to skąd?


Sunday 21 October 2012

(24) z ziemi włoskiej i polskiej

Są sklepy i sklepy. Brzmi to dość oklepanie, bo jakby nie patrzeć, można tak podsumować każdy temat, ale naprawdę, co tu więcej powiedzieć, jak się porównuje różne lokale w Brukseli. Chodzi mi o zakupy, obsługę, zapach i smród też, ludzi wystających na zewnątrz i kupujących wewnątrz, ogłoszeniach wiszących na ścianie, słowem - obraz, jaki nawet mi, Kseni, osobie dość przeciętnej pod względem emocjonalno-intelektualnym (gdzie mi tam do Any Martin, zawsze na najwyższych obrotach i z mózgiem jak z Sanżila do Łap), nasuwa się po zakupach na dzielnicy.
Weźmy typowy sklepik polski. Wchodzę. Jest woń. Nie mówię od razu, że nieprzyjemna dla nosa, no ale jest taka, że może nawet opisywać tego nie trzeba. Znacie ją doskonale. To ten sam zapach, jaki pamiętam z łapskiego sklepu ogólnospożywczego ze złą wentylacją, czyli brakiem wentylacji, okiennej choćby. Pachnie/ śmierdzi, w zależności od sklepu: kiełbasą i jej odmianami; wędzoną rybą; ogórkami kiszonymi; piwem, jeśli mają pozwolenie na sprzedaż; farbą drukarską, jeśli stoisko z gazetami stoi przy drzwiach; nabiałem, jeśli stoi lada chłodnicza; czymś nieokreślenie brzydkim, jeśli nie jednym z powyższej listy. Brzydkim i swojskim...
Zaleta polega na tym, że od drzwi wiadomo, gdzie się jest, że po prostu nie może to być sklep z Zachodu. Że się nie trzeba starać o francuski lub belgijski akcent, ani nawet o ogólnopolski, tylko można sobie zaciągać, jak u nas na przystanku (tym starym u nas, zanim wyjechałam na dobre), i nikt się nie będzie podśmiewywał ze wschodniościennego zaśpiewu. Że spokojnie można poprosić o dziesięć deka i zrozumieją, a jeszcze lepiej - zrozumią. Że nikt nie zagada po obcemu i nie będzie wiadomo, co odpowiedzieć. Że można rozmawiać o sprawach prywatnych na głos, nie krępując się, że reszcie to się może nie podobać. Że na chwilę można pobyć dawną sobą.
Są jednak i wady. Ekspedientki czasami tak nieruchawe, że aż strach. Siedzą i gapią się ciągle w horoskopy, żując gumę, a jest i taka, co nawija ją na palec (swoją drogą, ciężko dziś taką gumę znaleźć). Z nudy by się ruszyły. Do tego nie wiem, co się ze mną stało, może to starość, a może wpływ krytykującej na głos chamstwo Any i przyjemnego w obyciu, łagodzącego obyczaje Romana - w każdym razie nie podoba mi się picie piwka przed sklepem, tym bardziej, że sama widziałam, jak niejeden z pijących ślubował na mszy komunijnej abstynencję. Niefajny jest też zapach co poniektórych gości, a tego, co wykrzykują/ bełkoczą, czasami nie sposób zrozumieć. Tzn. zrozumieć można, że to sensu nie ma, a słownictwo niezbyt wyszukane. I sam fakt, że stoją przed tym sklepem i stoją, piwko za piwkiem sączą, czas leci, niedziela co prawda dzień wolny, ale to już nie ma innych zajęć? Trochę odwykłam chyba od takich widoków. Czy ja czasami nie dziwaczeję? Czy mi Zachód do głowy nie uderzył?
Żeby porównać, wybrałam się z Romanem do sklepu włoskiego. Jego tam biorą za swojaka, bo taki ma już zagraniczny wygląd, nie powiem, ja wolę inny, ale to już nie jego wina. Roman zawsze uśmiechnięty i uprzejmy, to i ekspedientki nadskakują mu, aż miło, może oliwki zielone, a może czarne, może to, a tamto. Roman próbuje, korzysta, czasami nawet wybrzydza, one przyjmują to z nieziemskim spokojem, a szefu co chwilę donosi nowe kąski, pyta o żonę itp. (Nie to, bym rozumiała, ale mi Roman natłumaczył). Wszyscy uśmiechnięci i niepijani. W sklepie nie śmierdzi, przykro mi bardzo, ale muszę to podkreślić: nawet, jak nie ma okna, to nie śmierdzi. Nie ma też wędzonych ryb luzem, kiełbas i golonek wyłożonych przy wejściu na słońcu, kapci góralskich, zakurzonych od długiego leżenia na półce (przy ziarnach dyni i słonecznika, to mnie śmieszy bardzo). Przed sklepem nikt nie pije piwa, może dlatego, że w sklepie głównie wina, ale i tych nikt nie otwiera na chodniku. Nie piją, ale atmosfera nie mniej wesoła, niż w polskim sklepie.
Już nie będę pisała, że robią takie małe kawy ekspresowe, które pijamy też u nas. Nie Polaków wina, że mamy bliżej do Turcji i inną tradycję, bardziej szklankowo-fusową, ewentualnie neskową, niż filiżaneczkową. Przyznać jednak muszę, że ekspresy niedobre, czarne, ale ładnie pachnie przez to w sklepie. Takim czymś, że chcę tam pójść jeszcze raz i postanowiłam podpatrywać Romana, jak pichci te swoje sosy i kluski. Może się nauczę nawet jakiegoś języka włoskiego, Roman mówi bowiem, że to nie włoski, tylko wyspiarski z Scylii albo Sardenii czy jakoś tak, ale ja mu nie wierzę.

Friday 19 October 2012

(23) babka matczyna

Goście zjeżdżają na Sanżila bez przerwy, co weekend trzeba po kogoś iść na midy, a do tego ten ktoś często nie wie, co to midy, powstaje ambaras, jak goście myślą, że dojechali gdzie indziej, a przecież z Szarleroi nie da się gdzie indziej trafić, niż na dworzec południa. To wiedzą wszyscy Polacy i obcy.
Ana też nie zna tutejszej polszczyzny, o stałce już wspominałam, a ile słów jeszcze nieodkrytych! Roman mówi, że wśród Polonii w Czicago podobnie, na Jackowie nie da się zrozumieć rozmowy na bez klucza (kulturowego, dodał, znacząco patrząc na mnie, nie wiem czemu, jakbym normalnie myślała, że o zwykły klucz chodzi...).
Tym razem czeka nas nie byle jaka wizyta, bo to teście jadą. Jadą i jadą z Polski B, ale nie tej u mnie,  tylko drugiej, z tej samej strony mapy, ale gdzie indziej jednak. Zresztą należałoby powiedzieć, że lecą i lecą. Co za wyprawa! Najpierw taksa. Potem pociąg. Osobowy lub pospieszny ekspres, który jedzie dłużej, niż kiedyś osobowy, czyli i tak wychodzi na osobowy. Potem autobus albo znowu taksa i wreszcie polecą. I dolecą chyba. Wszystko dla małego Iwonka, który właśnie mi pochrapuje w leżaczku, w związku z czym korzystam z okazji, że Ana zaczytana (rymuję nawet) i piszę.
Myślę, że teście jadą, by zobaczyć na własne oczy, że Ana i Roman radzą sobie z zajmowaniem się dzieckiem, choć podobno już były zakłady, kto bardziej się będzie migał od wycierania pupy, wstawania, kląskania itd. Na moje oko idzie im świetnie, no ale ja nie jestem babką ani drugą babką, by wiedzieć lepiej. Pierwsza babka już była, dziadek też doleciał, podobało im się i ocena młodo-starych rodziców wypadła nie najgorzej, bo wyjechali. Jakby Ana i ulubieniec Roman okazali się niegodni bycia rodzicami Polakami, dziadki by zostali, by ratować wnuka pod względem higieniczno-matczynym. Bo wiadomo, że matka wie najlepiej, ale babka jeszcze lepiej. I za jej czasów w ogóle byli inni ludzie i chamstwo się tak nie szerzyło, co dziś, kiedy to strach wyjść na ulicę, by człowiek po głowie nie dostał. Dokładnie, jak na niektórych ulicach Sanżila, wtrąciłam, ale babka powiedziała, że pani Ksenia (bo ona jest bardzo elegancka w mowie) jeszcze młoda, to jeszcze nie umie właściwie porównać poziomu chamstwa i niebezpieczeństwa u nas (tzn. u nich, w Polsce A) z Brukselą, nawet jeśli wielu uważa, że Sanżil to taka Bruksela B, a nawet XYZ.
W każdym razie babka matczyna niejedno przy Iwonku zrobiłaby inaczej, ale to w końcu Ana twoje dziecko i rób jak chcesz. Nie moje, tylko nasze, wtrąca Ana. Wasze, przepraszam, poprawia się babka, która jest z innej generacji, kiedy to dziecko należało głównie do matki, nie to, by ona tak koniecznie chciała, ale wszyscy wokół za to tak. Dlatego weszło jej w mowę, i wiesz Ana, nie czepiaj się mnie, mówi, przecież to niespecjalnie. Ana czasami odpuszcza matuś, czasami nie, bo uważa, że babka po to się wysoko kształciła, by widzieć, że rodziców jest dwójka. I że dwójka ma odpowiadać za malucha. Czyli że Ana może wyjść tak samo, jak Roman, oczywiście z tą różnicą, że Roman jednak nie może karmić piersią, choć by się przydało, by mężczyźni mogli, twierdzą obydwoje.
Rozmawiałam o tym z innymi dziewczynami ze stałki i mówią, że u nich też się powoli zmienia, ale że jednak tak rewolucyjnie, jak u nas w domu, to nie jest, by żona była całkowicie równa mężowi, a wręcz równiejsza. Oj Ksenia, tak powinno być wszędzie, na to Ana, jak zawsze do przodu. Jak poznasz nowego kandydata, to od razu musisz sprawdzić, jak cię widzi i jak widzi wasze role. Bo i tak wszyscy w rodzinie będą mieli gotowe recepty, więc ty od razu musisz wiedzieć lepiej.
Taka nauka płynie dla mnie po wizycie babki matczynej. Zobaczymy teraz, co na to ojczyna, ojczyzna można by powiedzieć. Ta ma trudniejszą rolę, bo po pierwsze musi zmierzyć się z Aną, a po drugie z tym, co zostało po wizycie babki matczynej. Bo czy Ana chce, czy nie chce, to ma w głowie i sercu więcej z matuś, niż się jej wydaje.

Saturday 13 October 2012

(22) kuczina i slofud

Jedno mam na pewno wspólne z Aną Martin: obie nie lubimy gotować. W teorii obie jesteśmy podobne, w praktyce już nie, bo ja gotować muszę, a ona nie. Bo nie lubi i już, kropka. Zresztą nie ma sił, by ją namówić do czegoś, czego nie lubi. Życie jak w Madrycie, można by powiedzieć, choć Ana nie jest o tym przekonana, bo ile się musi nawojować, by było, tak jak chce!
Ale z gotowaniem to Ana ma super. Nie dość, że nie poczuwa się do obowiązku, to jeszcze nie odczuwa potrzeby, by zjeść coś domowego. Woli kupne, albo to, co ugotują dla niej inni. Czyli koleżanki kucharki, a ostatnio Roman. Ten to się dopiero zapalił! W czasie, gdy Ana karmi Iwonka, on łazi po internecie, no i wynalazł jakiegoś bloga o kuczinie, skąd chce wypróbować wszystkie przepisy. Kuczina to chyba po hiszpańsku, brzmi podobnie jak kuzynka, a oznacza - co za niespodzianka! - kuchnię. Nie wiedziałam nawet, że w Hiszpanii jedzą tyle makaronu, ile my ostatnio, myślałam, że tam raczej byka, a kluchy to we Włoszech, ale nie byłam, więc się nie wypowiadam.
W każdym razie Romana poniosła fantazja ułańska i z kuchni ciężko go teraz wyciągnąć. Miele, przesypuje, dodaje, łączy, mlaska, trze, stuka i puka łyżkami i rondlami - jednym słowem: szaleje. Wszystko to dla Any, by dobrze i smacznie jadła, a więc smacznie i dużo jadł także Iwonek. Bo on je to, co Ana, tylko w płynie. A ja to co oni, w formie stałej zaznaczam, bo na tym polega frajda, by razem usiąść. Tak jest w Hiszpanii, i tak jest na Sanżilu. Siedzimy więc i jemy i rozmawiamy. Mówię wam, zupełnie inna jakość, niż takie wsuwanie ze wzrokiem wbitym w talerz, bez słowa, byle już posprzątać, pozmywać, by było czysto i schludnie, jak często bywało u nas. Jak ściągnę już matuś, też ją tego nauczę. To się nazywa slofud.
Roman twierdzi, że w slofudzie nie tyle chodzi o czas trwania posiłku, co o filozofię życia. By się nie spieszyć i nie przejmować głupotami. By pójść się przejść wolnym krokiem po targu i powąchać warzywa (taaak, trzeba by iść daleko, na oko najbliższy kraj, gdzie coś pachnie, to Francja - złośliwość Any nie ma granic). Tu się więc trochę nie dobrali, bo Ana nonstop gdzieś gna i coś ją zaprząta. Teraz trochę denerwuje ją też, że Roman tak gotuje i gotuje, ale sama mi powiedziała, że tym razem mu odpuści, bo nawet nie wie, co ma mu do zarzucenia. Chyba tylko to, że jej brudzi kuchnię i używa garnków, których normalnie nikt nie tykał.
Tak więc każdego wieczora jemy wolno, dokładnie żujemy, rozmawiamy, a czas płynie. Płynie wolno, póki Iwonek śpi, i znacznie przyspiesza, gdy się obudzi.  On się nic a nic nie zna na slofudzie. Ciekawe, po kim to odziedziczył.

(21) blincziki

Ciekawa jestem, czy to ciąża tak zmienia człowieka, czy jesień i nuda, w każdym razie stało się coś dziwnego - Ana Martin poszła na lekcję gotowania. I to jakiego! Rosyjskiego, jak się teraz mawia, choć jak już pisałam przy innej okazji, chodzi o ruskie. Dumna z niej jestem, nigdy nie gotuje, a tu zabiera się za kuchnię mocarstwa! I wroga też, nie zapominajmy. Jakiego wroga, zdumiał się Roman, gdy usłyszał kiedyś, jak opowiadałam o tym, że noga moja nie postanie w rusko-rosyjskim sklepie, chociaż mają tam kefir Katiusza, a w polskich sklepach brak. Katiuszy, znaczy się - bo ruskie, a kefiru też - bo nie dowieźli. Roman drąży: co ci Ksenia w Polsce do głowy nawkładali? Nie w Polsce, chrząknęłam, ksiądz w niedzielę mówił. Ech, machnął tylko ręką Roman i poszedł tulić Iwonka.
Ana to jednak twardzielka. Przecież ona lubi jeść tylko to, co zna, a co do reszty stosuje różne systemy. Kiedyś jadła tylko jajka, mleko, ziemniaki, bułki, makaron i mięso, gdy już ją nauczyli po ciężkich bojach. Z warzyw kalafiora i ogórki kiszone. Z owoców banany, których w Polsce nie było, jak mi objaśniła (ciężko mi w to uwierzyć, przecież teraz banany prawie że u nas rosną, a dojrzewają to już na pewno). Trochę czekolady, której też nie było, czyli jej nie jadła; natomiast wyrobu podobnego do czekolady nie chciała jej z kolei kupić mama, bo podobno trucizna - wolała wymienić kartki na benzynę. Ksenia, ty to już pleciesz doprawdy, przecież auta nie było, mówiłam ci, że mama to wymieniała na mięso - na to Ana. Czekolada podobna na mięso? Nonsens, coś się jej musiało pomylić. Nie, to prawda; kartki na wódkę wymieniała z kolei na cukier - Ana jest swego pewna. Zna się na historii.
Co do systemów Any: jedzenia polsko-polskiego w ogóle nie jada. Gołąbki, goloneczka, boczuś, kaszaneczka świeżutka, moja droga pani - sprzedawczynie w polskim sklepie już nie wiedzą, jak zachwalać garmażerkę i inne produkty. A Ana nie i nie, skoro ani razu nie miała w ustach, to nie spróbuje, choćby ją wołami ciągnęli. Tylko, jeśli właśnie zechce. A chce rzadko i zazwyczaj późno. Sera białego spróbowała po raz pierwszy w tym roku, uwierzy mi ktoś? Mając tyle lat, co ma, czyli dużo. Bo Asia ją namówiła, znaczy się siostra. I pomyśleć, że Ana jest tak uparta i stała w tym uczuciu od najmłodszych lat! Wiem, bo podsłuchałam, gdy przyjechała jej matuś, specjalistka od wymieniania kartek.
Tak więc Ana naprawdę nie nadaje się do kuchni, ani rosyjskiej, ani nie wiem jakiej, ani w ogóle, chyba żeby jeść. I dlatego właśnie poszła na lekcję gotowania, gdzie od razu stwierdziła, że z kuchni rosyjskiej zasmakują jej tylko bliny. Małe, czyli blincziki. Nie dziwi mnie to, bo oprócz kluch, jakich u nas w Łapach pełno, była soljanka. Nagotowały dziewczyny gar zupy z kiełbasą, że hej, a tu klops. Zawiesistej zupy ani zupy z dryfującą wkładką Ana przecież nie ruszy, co jest przyczyną zgryzoty Romana, który chciałby, by Ana jadła porządnie, tymczasem ona pije tylko wodniste zupki wyłącznie wg przepisu matuś (5 rodzajów) albo je te nowoczesne kremy (też 5 - a kto nie wierzy, że tak się teraz na Zachodzie nazywają zupy, niech sam sprawdzi!). 
Oprócz soljanki była sałatka warzywna, jak ją tu u Belga zwą - rosyjska (ruska, albo raszyn salad/salad ris, jak zamawiacie). Też Ana nie jada, majonez dla niej nie istnieje, a zimnych ugotowanych warzyw nie znosi choćby dlatego, że pamięta, jak się nimi babrała w szkole komunistycznej na lekcjach wychowania technicznego, czyli zetpetach. Technicznego, pytam? A co ma sałatka ruska do techniki? Nic, wzdycha Ana, ale udawali, że ma, i kazali kroić wszystko w specjalny sposób. Wystarczyło, bym nigdy więcej tego sama nie robiła, szczególnie pod względem krojenia śmierdzącego selera, wzdryga się Ana i idzie sobie, bo Iwonek zakwilił. Romanowi też zapowiedziała, że sałatki nie zrobi, ale coś mi mówi, że dla niego pęknie. A gdy kiedyś Iwonek by zasmakował, to na pewno.
Ana odniosła jednak mimochodem zwycięstwo, a mianowicie w związku z blinczikami. Że lubi kawior, to wiem - wyroki Any są niezbadane, a klucza doboru potraw nie zna nawet ona. Ale zagapiła się biedaczka, opowiadała nam ze śmiechem, i myślała, że do kawioru podano biały ser (który, jak wspomniałam, już jada) - a to była śmietana! Mniam. Pomyśleć, że w ten sposób pierwszy raz w życiu Ana zjadła zimną śmietanę. Bo ciepłą już jadła w zupach swojej mamy.
Teraz obserwuję Anę uważnie, bo boję się, czy ta śmietana oby była zdrowa. Bo ruska była.

Wednesday 10 October 2012

(20) wybory

Dostaliśmy list. Znaczy się, Ana i Roman dostali, a właściwie nawet nie oni, tylko pani i pan Martinez. W tej kolejności właśnie, jak chce frankijska tradycja, wedle której kobieta, stając się żoną, przyjmuje nazwisko męża, a listy adresuje się wręcz tylko jego imieniem i nazwiskiem, dodając z łaski słowo "pani". Ana mi to wytłumaczyła, wymieniając kiedyś największe głupoty w Belgii.
Tak więc i dziś Ana pogardliwie wydęła wargi i prychnęła, że ona listów niezaadresowanych na własne imię i nazwisko nie przyjmuje; potem jednak zwyciężyła ciekawość i otworzyła kopertę. Swoją drogą, dawno nie widziałam, żeby przychodziło tyle listów. Dobra, nie ja może, bo chyba jeszcze nigdy nie dostałam poważnego listu, nie licząc serduszek walentynkowych w podstawówce, bo w gimnazjum były już esy; napisałam to, bo mówi to Ana, a jej zawsze warto słuchać, bo ma nie byle jakie doświadczenie i wiedzę na większość tematów. Sama nie napisze, z Iwonkiem pod pachą ciężko.
Listy przychodzą, bo mamy w Belgii wybory. Do naszej sanżilowskiej komuny, czyli gminy. Nie rozumiem, co ma komuna do gminy, część plakatów jest co prawda czerwona, ale żeby od razu na tych właśnie głosować? Spytałam Romana, ale spojrzał na mnie roztargnionym wzrokiem i powiedział, że nie rozumie pytania. Powtórzyłam, ale nic to nie dało. Dałam mu spokój, nie musi wiedzieć, mały Iwo śpi różnie, słyszę sama po nocach, jak czatuję i fejsuję, może więc i Roman ma mózg jak wózkowe?
Jedno jest pewne: kandydatów komunistycznych i gminnych jest wielu, więc piszą listy, by się zareklamować, stąd nawał poczty. A ich zdjęć na sklepach - jeszcze więcej. Muszę przyznać, że niektóre twarze całkiem udane, ale niektóre - po prostu śmieszne. Może nie twarze, ale pozy i uśmiechy. Nawet Roman, zazwyczaj powściągliwy w krytykowaniu innych, nie to co Ana, od razu wytykająca wady, bo ona szybko decyduje, co lajkuje, a czego nie - no więc nawet Roman się naśmiewa i zaczął robić galerię fotosów. Jeden dorzucił nawet LaPaz z Luksa, kumpel, co zawsze ma przy sobie kilka telefonów, komputerów i rowerów hajtek, ma więc czym robić zdjęcia. Fakt, śmieszne nazwisko było, ale nie powiem jakie, bo jak ten ktoś wygra, to już mu życzliwi Polacy na pewno przetłumaczą i dopiero będzie śmiechu na dzielnicy!
Aha, ale nie napisałam, co w liście. List napisała kandydatka polskiego pochodzenia, zdecydowanie za bardzo ufająca naszym polskim sanżilakom w kwestii gramatyki i rozumu. Bo już nie o to chodzi, że pisze, że jest "zainteresowana w słowiańskiej kulturze" i chce być "naszą przedstawicielką w rządu komunalnym" (komunistycznym chyba? tak uczyli na WOŚ-ie); w końcu przypadki chodzą po ludziach i nie jest łatwo dopasować słowo do końcówki. Ale pytam, jak ona, wysyłając list do Any Martin, nawet jeśli nienaumyślnie NIE zaadresowała go do niej - a więc jak ona, młoda dziewczyna, zwracając się do Any śmie prosić o wsparcie dla "głowy naszej listy Pana jakiegośtam"? Toż to gorzej niż gol samobój! I taka też była reakcja Any - podarła list, podkreślając, że ma dość międzynarodowych mądrości ludowych w rodzaju: kobieta szyją, mężczyzna głową. Bo głowa jest tylko jedna, niekoniecznie męska.






Tuesday 9 October 2012

(19) wózkowa

Ana Martin podsunęła mi pod nos pewne czasopismo, nie czytuję takich, ale zrobiłam wyjątek, bo stała nade mną i nie popuściła, póki nie przeczytałam do końca. Poza tym było słowo ekstra w tytule, co brzmi światowo, myślałam, że będzie o gwiazdach, ale płonne nadzieje. Żadnych zdjęć nawet nie dali, tylko faceta z wąsami, dość nieładnego.
Ana pyta, co o tym sądzę? Aż cała chodziła z nerwów, często się to jej co prawda zdarza, ale głównie dlatego, że świat jej nie rozumie, albo nasz mały sanżilowski światek, i wtedy można to zrozumieć, bo ona chce dobrze, a reszta tego nie widzi; żeby jednak tak się zżymać z powodu jakiejś pisaniny? Ana mówi, że nie o tę pisaninę chodzi, nawet jeśli podobno słowa wyszły spod pióra jakiegos filozofa czy innego filomena, tylko o puszczenie w Polskę (no i Europę, dodaję, chrząkając znacząco, bo nie po to ruszyłam z Łap, by znowu być w Polsce, nawet jeśli to tylko figura literacka) fatalnego przekazu. 
Nie zrozumiałam, więc Ana krzyczy, chociaż ona podobn rzadko krzyczy, czasami tylko podnosi głos, gdy nikt jej nie słucha; a więc - czy ja naprawdę nie pojmuję, że w kraju, w którym kobiety nie mają za co rodzić, dopiero się wprowadza urlopy tacierzyńskie dla ojców, rząd  - tu Ana aż się zachłystuje powietrzem (jak mały Iwo, gdy żąda mleka: lait! lait! leeeeee!), bo aż jej słów brakuje, by opisać harce z in vitro, wicie się ministrów ze strachu przed klechami (jak to ona nazywa), rząd, czyli zbiór bezjajowych facetów-konserw - a więc że w takim kraju żaden filozof nie ma prawa napisać o kobietach, że są to niemądre, paplające wózkowe. Nawet jeśli jest nainteligentniejszy w całym kraju, co swoją drogą teraz jest możliwe, bo Ana już przecież rządzi na Sanżilu. I że to krzywda i obraza i co robić, gdy nawet mądrzy na oko faceci wypisują głupoty? Tylko usiąść w kącie i płakać, smuci się Ana, ja na to, że w tytule książki było inaczej, rzeka jakaś, ale Ana patrzy groźnie i mówi, bym takich książek akurat nie czytała, bo tylko w głowie mącą i udają literaturę. Żebym lepiej jej posłuchała choć raz (!!!) - jakby się dało inaczej, między nami mówiąc...
Ana leci dalej: jej zdaniem filozof siedział w pokoju, pod blokiem zasiadły jakieś niezbyt mądre kobiety i dalejże gadać o głupotach. Pech chciał, że stały obok nich wózki, dzieci pozostawiono same sobie. Filozof miał do napisania felieton. Zero pomysłu. Czas nagli. Nerwówka. Matki pod oknem palą, paplają, dzieci się drą, ciężko coś tu wymyślić. Szyby drżą. Filozof gna do okna, by je zamknąć, już ma wybiec na balkon i zwrócić uwagę tym na ławce, by pilnowały dzieci, zamiast strzępić język po próżnicy i nagle: eureka (czy ełreka??? co to?)! Jest temat! i zamiast pomyśleć, jak uogólniona nazwa "wózkowa" źle się przysłuży wszystkim Polkom, on, zaślepiony prywatną zemstą za brak natchnienia, dowala poniekąd wszystkim kobietom, matkom, babkom i singielkom też, dając do zrozumienia, że wózek równa się zmiękczeniu mózgu, brakowi ambicji, nieoczytaniu, nieokrzesaniu, że to ogólnie może jeden poziom nad zapitym menelem. 
I Ana mówi, że nie zgadza się z Romanem, który twierdzi, że filozof napisał tylko o tych głupawych babach. Ana mówi, że w takim razie nie powinien był w ogóle wspominać słowa "wózek". Bo Ana i jej koleżanki od spacerów wcale nie są aż takie do niczego. Są po prostu sobą, może nawet głupie, ale nie przez wózek, tylko dlatego, że takie są. Rita stwierdziła nawet, że są na luzie, w porównaniu do matek z innej paczki. No i, wtrącam, Rita i Nina to przecież chuściary, wózki mają, ale mało używają, tylko, gdy już za ciężko od nabombanych leeeee bobasów. A teraz za jednym zamachem co najmniej na rok zostały wózkowymi.
Ana załamana. Ale o nią się nie martwmy, ona da sobie radę. Jakoś mi dziś smutno z powodu innych wózkowych, bez szans na zrozumienie u Romana i potrzebujących wsparcia od państwa, rodziny oraz ludzi nauki, w tym filozofa.

Saturday 6 October 2012

(18) iwo(nek)

Widzę wyraźnie, że po moim powrocie Ana Martin też odetchnęła. Jestem jej potrzebna jak nigdy dotąd, bo i na Sanżilu wielkie zmiany. Jest maluch i to nie byle jaki! Ma na imię Iwo. Też mi pomysł! Podobno Romana, zaznacza Ana Martin, i dodaje, że ona woli imiona rosyjskie, czyli ruskie, w rodzaju Iwan, Iwo to końcówka wyraźnie zbyt zachodnia, jak na jej gusta, włoska albo nawet francusko-hiszpańska, a Ana jest komunistką, zawsze chce, by było po równo, zapomina o tym tylko, jak zawsze wychodzi na jej; ponieważ większość rzeczy w domu wymyśla jednak Ana, bo - jak już nie raz i nie dwa pisałam, u nas głównie ona ma rację, a nawet jak nie ma, to i tak gada tyle, że w końcu ma, mimo tego komunizmu - no więc ten jeden raz pozwoliła mieć rację Romanowi i Roman mógł sobie wybrać imię dla synka. Wybrał może i nie najtrafniej, jest przecież tyle dźwięcznych i nowoczesnych imion, w rodzaju Adrian, Krystian czy Kewin, ale na męski upór nie ma mocnych, wzdycha Ana Martin, tak jakby sama nie była uparta jak kozioł. I podkreśla, że Borys albo Igor byliby odpowiedniejsi (wszystko, byle nie ruskie dać, co ta Ana, zmysły postradała, ale tak w ciąży podobno się dzieje).
Iwo dziwo, podśpiewuję sobie, krzątając się po domu. Raz Roman usłyszał i mówi: a ty jesteś Ksenia, też niezbyt was dużo. Święta prawda, oprócz tej z czeskiej bajki, którą znają starsi, co w latach 80. oglądali telewizję, nie znam żadnej. Swoją drogą ciekawe, jak matuś na to wpadli?  Zaraz zaraz, to chyba z tego czeskiego filmu właśnie, w końcu mama jest prawie że w wieku Any Martin, tylko dzieci wcześniej rodziła, jak przystało, nie czekając na ostatnią chwilę, jak Ana.
Z Arabelli, czechosłowackiego serialu, a nie czeskiego, wtedy była Czechosłowacja, a w niej skarby nieprzebrane, jak białe tenisówki z gumką, uściśla Ana Martin, ona zawsze się przyczepi, sama mówi o sobie, że jest małostkowa, a jej matka to już w ogóle nie może tego w niej ścierpieć. Roman jeszcze może, bo ją kocha. A małego Iwa (lub Iwona, jak śmiesznie należy podobno napisać) kochają bezgranicznie obydwoje. Iwo dziwo.

(17) stąd

Ksenia, a gdzie ty żeś się podziewała i jak ty wyglądasz, niebożę, załamała ręce Ana Martin, gdy po roku pokazałam się w jej drzwiach. No normalnie, mówię na to, trzeba było jechać do Łap na gwałtu rety, to pojechałam. Bez słowa, prawda. Nieładnie. Sytuacja taka się zrobiła nagle z Waldkiem, że normalnie wstałam w nocy i wyszłam. Autobus jeździ co sobotę, to na poniedziałek byłam w domu. To było rok temu, ale czas leci! Wiem, że Ana Martin się martwiła, a Roman nawet był na policji w Sanżilu. Głupio mi było tak uciekać, więc z nerwów nic nie napisałam. Dopiero na święta napisałam na żeesema, że wszystko sa wa i że trochę to potrwa. I że zobaczymy.
Ale wróciłam. Musiałam sprawdzić, czy Ksenia jest jeszcze stamtąd i co z Waldkiem. Już wiem. A więc - Ksenia już nie jest stamtąd. Jest stąd. Swojska, znaczy się  - z Brukseli. A Waldek - stamtąd, i niech tam siedzi. Oraz znaczy to, że będę pisać dalej. Może nauczę się francuskiego albo tego drugiego języka, chociaż może nie trzeba, bo to prawie jak niemiecki, a tego to akurat nieco liznęłam, gdy pracowałam przy polowaniach w Białowieży.
Może Kseni trzeba szukać już w Brukseli? Pamiętam, że jak powiedziałam Anie Martin, że szukam siebie, chcąc brzmieć jakoś tak podniośle i autentycznie, jak ktoś z Bitwy na głosy albo Mast bi de muzik, Ana zaśmiała się i spytała, czy w takim razie dzwonię z Indii? Nie zrozumiałam, o co jej chodzi, w sumie z Łap bliżej do Azji, niż z Belgii, ale kto by tam jechał, ohydnie gotują, gorąco i robaki. Zresztą jak się zastanowić, to w sklepikach na Ikselu może i bliżej do Azji, niż w Polsce? Śmierdzi w każdym razie jak tam zapewne i dziwne rzeczy sprzedają. 
Jestem więc z powrotem w Belgii. Coraz więcej polskich sklepów, nowe towary, nowe twarze w kościele. I ja jakby odnowiona. Już stąd, nie stamtąd. Brawo Ksenia, mówi Roman. Bo nie można żyć naraz w dwóch miejscach.