Tuesday 30 June 2015

(311) netoperek

Zaszumiało, zawirowało w powietrzu i nie była to burza. Anioł też nie. Samolot z planu Watheleta, co to teoretycznie miał lecieć nad inną dzielnicą, ale się mu pomylił dzień tygodnia? E tam. Batman to był. Z nowej reklamy Brukseni o nazwie logo. Brukseli, no dobra - to taki żarcik.
Jaki batman Ksenio, co to za nowość znów przynosisz? Nie ja, tylko prasa. Media znaczy się, poprawiam się. Sam se spójrz, jak nie wierzysz, o tu, coś tam już w końcu potrafię przetłumaczyć z francuska na nasze. A tu zadanie wręcz łatwiejsze, bo dziennikarz zerknął i od razu prawidłowo w polszczyźnie ojczyźnie skojarzył: batman.
Ksenio, batman to po angielsku. Nietoperz. Pan netoperek po czesku podobno. Roman, faktycznie coś z czarnymi skrzydłami tu dali. Ale żeby od razu batman? Toż to orzeł. Polski prawie, ewentualnie niemiecki, pruski, austriacki albo rosyjski. Uproszczony mocno, jakby Iwonek z Józinkiem się wzięli do roboty. Czarna plama o zachwianych proporcjach, tyle widzę, podsumowuje Ana Martin, artystka ze spalonego teatru.
Owszem, proporcje nieco nie te, ale orzeł też to nie jest, bo ma skrzydła w dół. No i nie polski, bo nasz przecież już tylko w koronie występuje, to by się dopiero jeden z drugim patryjotą oburzył, jakby se Bruksela orła-Polaka pożyczyła, a obowiązkowej korony nie dodała. Zresztą wszystkie orły w Europie ostatnio w koronach chadzają. Dostojnie. Narody puchną z dumy. Monarchię wprowadzą niedługo, podśmiewa się Roman.
Jeśli już - oceniam, przekręcając głowę - to logo przypomina samolot lecący pionowo w górę, jak ten bojing lub boink, co to go ostatnio uchwycili kamerą na jakimś lotnisku, jak prawie że pod kątem 90 stopni w górę startował. Nie chciałabym tam siedzieć w środku. Ani ja, wzdryga się Ana. Ani...ani...ani co ani, nie rozumie Iwonek.
A wiecie, co to ma być naprawdę? Ten batmano-orzeł, znaczy się? To jest stylizowany archanioł. Święty Michał, co to Bruksenię ma w swojej opiece na pewno od XIII w., kiedy to pierwszy raz go namalowali, ale pewnie i dłużej, bo anioły to prastara sprawa, uzupełniam. Jeszcze sprzed Jezusa, to już powoli ze dwa tysiaki lat będą. Pora było unowocześnić, bronię netoperka.
Ale dlaczego akurat za 80 tysięcy euro, ubolewa jeden z drugim Brukselczykiem podobno. Miasto się burzy, słusznie, bo chyba są poważniejsze problemy. I wydatki, choćby na place zabaw. Zasikane. Tojtojki było za te 80 tysiaków powstawiać.
Ale Ana sama wiesz, że czego nie ma w mediach w formie obrazka, to jakby nie istnieje, twierdzi Roman. E tam, bzdury. Domy medialne to nakręcają. Ja nie wierzę, że obraz to wszystko. Bez treści to i tak nic nie warte, jak celebryci zupełnie.
Sądzę, że Ana nieco racji ma. 80 tysiaków, i to liczonych w twardej walucie ojro, to kupa forsy jak na rzucenie tuszem na papier. Naprawdę, Iwonek i Józienek załatwiliby to gratisowo, a efekt nie byłby o wiele gorszy. Literki by się dodało i gotowe.
O, o te literki to jeszcze będzie kłótnia. Bo na razie na logo są trzy-czy, czyli: BXL. I już są głosy, że Famandowie się burzą, bo x jest francuskie. Prognozuję, że zapowiada się gorące lato. 40 stopni za tydzień. Bez burzy. I tylko szum klimy.

Monday 29 June 2015

(310) ki diabeł, kie licho

Siedzimy sobie wczoraj w aucie onda pod blokiem, jakoś nie możemy wystartować, bo to albo małe płacze, albo to starsze krzyczy, że źle zapięte, a to średni wiekiem nie mogą się zmieścić między dwa foteliki, a najstarsi Martinowie z obłędem w oku ganiają i starają się temu zaradzić. Czas płynie wolno, a jak to przy niedzieli - pusto na ulicach. Mało kto chodzi ulicą, a już na pewno nie listonosz. A już na pewno nie pod krawatem, bo przecież ustawowy stroik jest granatowo-czerwony. Do tego wózek z gustowną celofanową torbą. Czapka od słońca, ewentualnie kurtka przeciwdeszczowa. 
W niedziele ktoś tak przyodziany ma jednak ustawowo wolne i tak czymać, więc kto się nam tu pląta, pytamy siebie i się nawzajem wzrokiem? Ki diabeł?
Tymczasem stoimy w aucie onda, kokosimy się, ile wlezie, nerwy letkie już idą po wszystkich, a tu nagle Iwonek, w międzyczasie niby dobrze przypięty, krzyczy: spójrz Ksenio, pan listonosz wsadza list do mojej skrzynki! Muszę zobaczyć! I już wysiada, i znów wszystko od nowa, przypiąć, zapiąć - taka wizja nas przeraziła, więc ruszyliśmy z kopyta, ciekawi jednakże, co to za list nam wrzucili ci pod krawatami.
Wracamy, zaglądamy, Iwonek szaleje z kluczem. Jest list. Zaadresowany z polska, co dziwi, bo przecież tu Sanżil, przypominam. Kie licho?
Hmm, mruczy Ana i coś podejrzewa. Roman, zerknij no, czy to aby nie doktrynacja i weź to dziecku z ręki, póki czas. Indoktrynacja Ksenio, poprawia Roman. Roman bierze z ręki dziecka, otwiera. Wyciąga kolorowy papierek. Niebiesko-żółty. Niebiekie jest tło, niebiańskie nawet, twierdzi Ana. Żółta jest postać. Ałra. Aura Ksenio, Martinowie małpują odmianę Iwonka na potęgę. I duuuużo tekstu. Po polsku!
Roman, mówiłam ci, byś wyjął dziecku z ręki tekst, bo to mi pachnie religią. Obojętnie mi, co tu piszą i jaka wiara, zabieraj! Ana przesadza chyba, ale czym skorupka nasiąknie w końcu, to potem ciężko będzie zmyć. Tak twierdzi, a ja się w sumie zgadzam, by chłopaki se same wybrały,  w co chcą wierzyć, lub nie.
Wolę to lub nie, Ksenio. Ale oczywiście zrobią, jak będą chcieli. Póki co - mówiłam wam, że po okolicznościach krążą przedstawiciele tej religii, wiecie o co mi chodzi, na jot wu, taka strona w internecie jest; głównie jednak wybierają klientelę, co to po portugalsku mówi, czyli tak jak rozdający ulotki. 
Co było mi bardzo na rękę, bo sprawiało, że ulotkę wrzucali, wszak Martin brzmi znajomo, po hiszpańsku wręcz albo włosku co najmniej, ale kontaktu ustnego już nawiązać nie można było. Tak więc z miłym uśmiechem można było pokręcić głową, że nąkomprędo, i zamknąć drzwi. A oni są zawsze fajowi i nigdy nogi między drzwi a framugę nie wsadzają, jak to niejeden ksiądz w kraju dziadkom zrobił, gdy go wpuścić do chałupy nie chcieli. Kie licho doprawdy zresztą.
Ale widzę, że nastała nowa strategia medialna. Ci co po brazylijsku zasuwają, już się zorientowali, że pora na zmiany religijne na Sanżilu. Coś mi się wydaje, że spisy polskich dusz już gotowe i możemy się spodziewać kolejnych wizyt. 
Trzeba będzie być czujnym, bo nie będą ci już one po obcemu. Oj nie. Gdzie diabeł sobie nie poradzi, tam babę wyśle, że się takim skrótem posłużę. Polkę z facetem u boku, niech ulotki dźwiga, feminista jeden!
Zresztą oni sami o tej czujności wspominają, uzupełniam. O tu, proszę. Więcej podobno na kongresie, już w lipcu tuż za rogiem, a jak nie można pojechać - to i brzoszurę darmową doślą, i do domu przyjść mogą. O, po moim trupie, zarzeka się Ana. Ale licho nie śpi. Bądźmy czujni, ki diabeł zresztą.

Thursday 25 June 2015

(309) rolle bolle

Ghent. Brzmi swojsko, co? Jakby za miedzą leżało. Przykładowo koło Gandu zwanego Gandawą przez co bardziej uczonych lokalnych Sanżilowców, albo Gentu zwanego Gą, choć to podobno jedno i to samo. Tak byśmy myśleli. Błąd!
Ana Martin mnie oświeciła. Kagankiem oświaty normalnie dała po oczach na koniec roku szkolnego, że hej. Hejaaa. Bo to w samych Usach! I fragment stosowany podrzuciła. Cytuję po całości, co się tam będę ograniczać, sieć wszystko łyknie, i hejt, i fotosy, to i se spiszę, co w tym amerykańskim Ghencie słychać i skąd ci on się wziął tak daleko. 

Miasteczko zostało założone w 1881 r. przez 12 chłopskich rodzin z Flandrii, które zachęcone przez księdza wyruszyły doNowego świata, by tam założyć katolicką osadę.
Belgowie z Ghent najpierw wybudowali kościół parafialny pod wezwaniem św. Eloya, potem założyli karczmę, barwną flamandzką tawernę. The Silver Dolar Bar w Ghent do tej pory zachował zapach starych czasów, długą ladę barowa, błyszczące kraniki do beczek z piwem, a za ladą karnawał błyszczącego szkła. Organizuje się tu jeszcze zawody rolle bolle, czegoś w rodzaju jeu de boules przywianej z Belgii. Spacerujemy po cmentarzu, historię można wyczytać z nagrobków: Blomme, Van Keulen, Caes, Van Uden, Stassen, Rogge, Olieslager. Żaden grób nie jest zaniedbany, widać społeczność do dzisiaj jest ze sobą silnie zżyta.
W Minnesocie wzajemne przesądy na temat Belgów i Holendrów są odwrócone. Tutaj to Belgowie są znani ze sprytu i skąpstwa. Krążą takie przysłowia: Kto jest sprytniejszy od belgijskiego chłopa? Inny belgijski chłop. Dlaczego wszyscy Belgowie tego samego dnia malują swoje domy i stodoły na ten sam kolor? Bo udało im się kupić tanio farbę na targu.
Belgowie żyli skromnie i oszczędnie, jak mówi przysłowie: mieli duże stodoły, ale małe domy. Powoli stawali się bogaci.
Niektórym się nie udało, paraliżowała ich tęsknota. Słyszałem o Belgu mającym zwyczaj wspinania się na wiatrak, nawet w przeraźliwe zimno; nieruchomym wzrokiem patrzył na równinę w kierunku swojej dalekiej ukochanej Flandrii.

Ana każe dopisać, że to z Geerta Maka. Autora takiego zza miedzy holenderskiej. Napisał ci on: Śladami Steinbecka, spisałam bezbłędnie, a Roman sprawdził. Lećcie do bibiotek i czytajcie o Ghencie, co go już nie ma praktycznie, gdyż:


Dziś martwe na amen. Jakieś dwie trzecie domów zniknęło w ciągu ostatniego półwiecza. Szkoła parafii św. Eoya liczyła wówczas dwustu uczniów. ok. 1990 r. chodziło jeszcze najwyżej 30 dzieci. Teraz drzwi i okna są zabite deskami.
Bar Silver Dollar wystawiono na sprzedaż.

Smutno się jakoś zrobiło. Pora uciekać na wakacje. 



Wednesday 24 June 2015

(308) goło na rowerze

Goło, ale wesoło. Nago na rowerze. Raz pod wozem, raz na wozie, bo fortuna kołem się toczy. O tym wszystkim myślałam w ostatnią sobotę. Zimną, dodajmy, ani nie wiosenna, ani letnią. Za to pod względem emocji, szczególnie kierowców mijających nagich rowerzystów - gorącą, że hej!
Gołych rowerzystów? Jak w filmie flamandzki słynnym? Naprawdę? Gdzie to? śmieje się Ana. A u nas, na Sanżilu i w okolicznościach, a jakże. Ksenia, no co ty wymyślasz, w taką pogodę? nie wierzy Ana, a przecież sama widziałam własnymi oczyma i oczami, widziały gały, co brały, a brały okulary, by ostrzej widzieć, to i widzą. Mama, serio! naprawdę! emocjonuje się Iwonek. Pan bez koszulki jechał na rowerze koło pani poktukalki, jak szłem z tatusiem po rogaliki! Miał kwiatki! krzyczy Iwonek.
Potwierdzam, potakuje Roman. Jechał golas. Wesoły. Na rowerze, w wianku, z torbą płócienną oczywiście, jak ty Ana zupełnie. W sensie torby, bo golizny to nie, gdzie te czasy ach. Wianek dziewiczy też nieaktualny, dwa efekty mamy w mieszkanku, a świętojański - dziś popłynąłby w nocy, gdyby był. Ale nie był. Za to na panu był. Taki co on umajony był gdzieniegdzie.
No ale po co rowerzyści się rozbierali? Bo to taka akcja była w sobotę. Nagusy na rowerach przejechały przez miasto w ramach protestu przeciwko polityce nieuwzględniającej potrzeb rowerzystów. Więc uradzili, że w ten sposób na pewno zwrócą na siebie uwagę. Skutecznie chyba, skoro nawet żłobkowicze się zainteresowali takimi cudakami. I wiankami.
Cudacy tym więksi, że zimno było, że hej. Źle coś datę wybrali, ale skąd mogli wiedzieć, teoretycznie fetdelamuzik, najdłuższy dzień, najwięcej słońca  wszystko wskazywało, że przejażdżka na goło to będzie czysta przyjemność  wręcz orzeźwienie. A tu pogoda spłatała psikusa. Wiatr. Chmury. Wilgoć. I siadaj tu pan albo pani gołą pupą na siodełko. Nie wiadomo nawet, jakie gorsze w tym kontekście, plastikowe czy skórzane.
W sumie żal pe-el, że zebrało się tylko 150 golasów. Tylko? Aż! Przecież aż 150 osób postanowiło poświęcić swoje zdrowie i wygodę, by dobrze się jeździło tysiącom. Mówię to trochę na żarty  a trochę nie. Bo niestety jest tak, że o ile coś nie szokuje, to i nie odnosi żadnego skutku. A tu proszę, jaki przekaz medialny poszedł w cały świat. Że Sanżil i Bruksela to nie tylko miasto limuzyn z prezydentami za szybami, opancerzonych w sztywnych garniturach i krawatach, ale także wolności, gdzie na rowerze do pracy może zasuwać nawet taki jeden z drugim panem z szumana. Popieram!
Ciekawe teraz, czy zrealizują ich postulaty i kto? Zbudują te trasy czy nie? No i najważniejsze: czy na rowerze po Sanżilu to już tylko nago jeździć będzie można? Znaczy się: w w wianku gdzieniegdzie i ówdzie?

Tuesday 23 June 2015

(307) wyciekło

Mniej więcej raz na miesiąc słyszę, jak Ana Martin poszukuje dla kogoś gorączkowo to hydraulika, to elektryka, to kogoś innego od wycieków. Polka Polce, a nawet Polakowi pomoże, wiadoma sprawa, sąsiedzka przysługa zza miedzy. Ale żeby przysłowiowy polski hydraulik musiał robić w belgijskim ministerstwie - no no, takiej kariery to chyba nawet najstarsi górale nie pamiętają, mimo że gdzie Łapy, a gdzie góry, no gdzie, na pewno nie za miedzą właśnie.
A jednak się zdarzyło, klnę się jak bumcykcyk. U Stefana wczoraj podejrzałam na tiwi. Wyciekło im z ministerstwa i huczy o tym cały fejsbuk. Już nawet stronę o tej fłit całej założyli, jakby to co najmniej kongres kobiecy był lub teczki jakieś od sowy z Warszawy, i to bynajmniej nie tego, co tu nam zjedzie jesienią i głównie myśli i książki, tylko od tego, co głównie gotuje. 
Ten sowa, nieźle swoją drogą.
Ksenia, to nie wyciek dla hydraulika przecież. Fejs belgijski to może i huczy od niego - choć to strumień informacji przecież, a nie wody, myślę se -  ale w tiwi pokazywali, co się działo, zanim informacja o wycieku trafiła do tiwi. 
Spokojnie, łagodzi Roman. Co wyciekło? Rozumiem, że nie woda. Ależ skąd. Tematy i pytania egzaminacyjne, w zależności od klas i rocznika. Do wyboru i koloru, co kto chce. Historia i niderlandzki - o tym już wiadomo. A co im tam wyciekło jeszcze, o tym prasa doniesie zapewne znów na przestrzeni najbliższych dni, mówiąc jak dyżurny ruchu drogowego, gdyż informacje wciąż spływają - choć to nie strumień, jak wspominałam.
A co ma do tego fejsbuk, dopytuje naiwnie Ana. Ana, w jakich czasach ty żyjesz, chciałoby się zakrzyknąć o pomstę do nieba. Przecież jak czegoś nie ma na fejsie, to to nie egzystuje, jak powiedział niejaki Tosiek, lat sześć i brak dwóch zębów. Pytania i właściwe odpowiedzi, ledwo wyciekły z regionu Brabant Wallon, tłumaczyć mi się nie chce, wrzućcie w translatora, już w mgnieniu oka, albo nawet krótszej przestrzeni czasowej, szalały po całej Brukseli. Gdzie uczniowie okazali się niezwykle zadowoleni, że zagadnienia okazały się jednakowe.
Jedno mi się nie zgadza...hmm...jak to wytłumaczyć? Już wiem! Że oni wiedzieli jakimś cudem, że to są te same pytania! triumfuje Ana.
Faktycznie - chwila zadumy w oczach Romana. A może, wtrącam się - oni tu w Belgii mają inaczej niż u nas w tzw. kraju i pytania są podawane z grubsza już wcześniej? No Ksenia, patrzy na mnie z uznaniem Roman, masz rację chyba.
To się nazywa zaufanie społeczne. Coś, czegoś w Polsce brakuje, a tu podobno jest. A przynajmniej było, wśród starszych. Nie ściągali podobno. Nie oszukiwali. Podobno. No właśnie.
Fachu by się lepiej pouczyli konkretnego ci młodzi, ma rację tym razem Ana, przyznaję. Np. hydraulików i elektryków oraz innych takich od wycieków nadal brakuje. Wyciekła historia - nie zreperowali, to i wyciekł język. Co następne? A jakby swoich speców mieli, to i by po mniejszościach szukać nie musieli i może straty byłyby mniejsze. 
Chyba w tym całym zamieszaniu chodzi o to, że ktoś czegoś nie dopatrzył  Że zaufał, że będzie uczciwie. Że założono, że w Belgii można podać tematy i nikt nie skorzysta, że nie ściągnie, jak w Polsce. Czy z sieci, czy od sąsiada- większej różnicy nie ma. A tu klops.
A no tak. Zaufanie społeczne. Coś, co już było. I się zmyło. Wyciekiem albo ściekiem. Tylko hydraulika ani widu słychu coś.

Monday 22 June 2015

(306) (nie)śmiertelność

Mówiło się kiedyś podobno w ojczyźnie polszczyźnie: gram w kolory. W zielone, poprawia czujnie Ana Martin, bo to od roślin podobno się zaczęło. O proszę, to ja dziś mam coś pasującego w ten deseń czyli dizajn obecnie. Zielone, czerwone i żółte. Do wyboru do koloru. Prowincje Belgii. Kto jaką wybiera?
Ksenia, to nie do śmiechu wcale, wtrąca się z grobową miną Ana. To nie niewinne zielone listki, choć zielone i tu najlepsze. Mapa kolorowa taka, jakby Iwonek tu działał. No ale to nie lekcja geografii niestety. Ani nie Polska - nizina nad morzem, wyżyna w środku, czerwone góry na dole. To niestety ilustracja tego, gdzie w Belgii umiera się przedwcześnie i dlaczego.
Ojej, rzednie mi rzewnie mina, tak się ładnie mówi w ojczyźnie polszczyźnie, mimo że z rzadkością to nie ma nic wspólnego. A ja se myślałam, że w okolicznościach jedzenia ekobjo, gdy każdy, kto do niedawna trującą jajecznicę na tłustym maśle umiał jedynie spalić, nagle chce gotować wymyślne potrawy, wreszcie - na tym zachodzie całym, gdzie nie ma huty Skawina pod Krakowem - że tu się dłużej żyje, myślałam w sensie? Nie tak, jak w komunie za komuny?
Skawiny nie mają, ale w Walonii do niedawna huty truły równo, tłumaczy Roman. Pokaż no Ana tę mapę.
Patrzcie. Ogólnie rzecz biorąc: zielone na górze i wschodzie, czerwone na dole. Bo
zielone to Flandria - zdrowszy tryb życia, mniej nałogów, głównie alkoholu, bezpieczniejsza jazda, czyli mniej wypadków z ofiarami śmiertelnymi. Czerwone to: alkoholizm, rak, skażenie środowiska, jazda bez trzymanki. Walonia. Blady strach padł po dzielnicy, mówię wam.
Zaraz zaraz. Ochłońmy, deszczowe lato pomaga. Najpierw określmy tę przedwczesną śmierć: widzę, że granicę ustalono na 75 lat. To i tak piękny wiek, nie uważacie? Owszem, ale jak masz 74, a nawet 40, jak co poniektórzy przy tym stole, to wolisz mieć perspektywę 60 dodatkowych, a nie 35, co? Ja przynajmniej - tak woli Ana. I ja, dodaję, mimo że do 40. mi daleko, w końcu jestem z innego pokolenia. Niech Roman se ma przed sobą 35, proszę bardzo.
No tak, ale jeśli Ana chce pójść w lata, to powinna jednak się przeprowadzić. Widzę, że Bruksela niezbyt długowieczna. W połowie drogi miedzy Flandrią a Walonią, określili badacze.  Szczególnie pod względem cukrzycy i alkoholizmu. Wypadki ujdą, ulice za wąskie, by gnać, ewentualnie motorem, rak nie szaleje, ale kto pije - ten lepiej niech na północ ucieka. Wpisze się tam w lepszą średnią. Zieloną. Ciekawe, jak Sanżil?
Ksenia, co za bzdury mówisz. Niech pić przestanie, a nie się przeprowadza! tak to cała prowincja Hainaut w pisowni powinna się wynieść gdzie indziej. To to, co na czerwono jak jarzeniówka stroboskopowa daje tu po lewej po oczach? Nie inaczej. Na alkohol umierają? Nie inaczej. Po co tam akurat, jak z francuska tłumaczy Iwonek na nasze?
Może, bo graniczy z Francją i nieumiejętnie przenieśli zwyczaj jednej szklaneczki do obiadu? Robiąc z niej szklanę, by znów zacytować Iwonka? A może, bo jednak lebelż gorzej znosi tę szklankę? Bo nie jest Francuzem z genów? Jedno pewne, i to niezależnie od gry w kolory: pewne są dwie rzeczy - podatki i śmierć, jak to dziś u Adriana zasłyszałam. A kiedy - zamiast pytać, lepiej rozsądnie do Flandrii zmykać!

Thursday 18 June 2015

(305) ucho

Firma ucho oko. Ściany uszy mają. Do góry uszy dać można, nawet należy. To mi przychodzi na myśli w związku z uchem. Ale ręka? Nijak nie mogę połączyć. A w szpitalu w Brukseli umieli. Nie tylko połączyć, ale wyhodować. Jedno na drugim. W drugim? Hmm.
Tak, to wcale nie jest dziwne pytanie, co wyrosło na czym, kto pyta - nie błądzi. Podobno bynajmniej. Tak, owszem, widok to dziwny i niecodzienny, jak z drukarki czyde, 3D dużej, nowoczesnej, i można naprawdę nie potrafić sobie tego wyobrazić, bez wydruku z tej drukarki bynajmniej. Ucho na ręce czy ręka na uchu? Ja przynajmniej nie mogłam. I ja, to Ana. I ja - uaktywnia się Roman. I ja, a co, chce wiedzieć Iwonek. 
A ucho na ręce ma pani, tłumaczy ostrożnie Ana. To śmieszne, rozpromienia się Iwonek i już leci dalej. A my oglądamy zdjęcia. Ucha na ręce, a jeszcze bardziej - w. Wewnątrz w sensie. Ręki, owszem. W milczeniu oglądamy, bo jak ten temat ugryźć?
No tak ugryźć, że chyba należy się cieszyć, że taki postęp medycyny, co? I do tego prawie że na dzielnicy, bo w szireku, Chirecu w pisowni, Ksenia, co to na Ikselu bodajże się mieści. Pionierska sprawa, z tego co widzę. Gdzieś tam w świecie próbowali, ale nie wyszło tak ładnie. A tu, pod nosem naszym, albo uchem właściwie - taki sukces!
Przyznać musicie, że wygląda to niecodziennie, co? z pewną taką nieśmiałością zwracam się do Martinów. Bo bo jak to: jest ręka. Jak moja, twoja, wasza. Od wewnątrz. I tam, gdzie normalnie masz zegarek - ta pani ma ucho. I nawet nie wiadomo, czy swoje.
Jak to nie swoje, oburza się Ana. Swoje własne. Nowe. Jeszcze nie w zwyczajowym miejscu ucha, ale podobno gotowe do działania. Z jej własnych tkanek wyhodowane. Ciało z ciała. Krew z krwi.
Ale co jej po tym uchu w ręce, chcę wiedzieć? Na razie nic. Teraz trzeba poczekać na przeszczep, czy się przyjmie itepe. Ta pacjentka ma raka skóry i widać jej stare ucho jest zaatakowane przez chorobę. Na razie nic dokładnie nie wiadomo, bo to tajemnica lekarska. Na prawdziwe efekty trzeba jeszcze poczekać.
Ale sukces jest. Światowy. Bruksela znów na językach świata.
Bo tu medycyna jest na bardzo wysokim poziomie. Nie tylko uszy na ręce, w ręce itede, ale i inwitro takie, przypomina; to zresztą też wewnątrz, skoro in, z angielska to, tłumaczenie gratis. 
Ach, pod tym względem to Polska ze swoim mentalem może się schować.
Nie daje mi spokoju to ucho jednak, kręcę głową. Do czego to jeszcze dojdzie? Toż to się najstarszym mędrcom nie śniło. To prawda, ale to nie mędrcy są mądrością narodu, tylko naukowcy! Więc Ksenia od września na uniwersytet! Trzech pokoleń na początek, a potem Uelbe! Piersi do przodu, a uszy do góry!

Wednesday 17 June 2015

(304) pink

Mandarynka, mango, melon, porzeczka, brzoskwinia, okejek, jak mawia Iwonek. Stoi w delezie przed mną. Ale pomelo? Co to jest pomelo? Czy ktoś coś takiego widział w ogóle? Jadł, pił, łotewer? Jak to ugryźć? Zębem? Chyba jakoś pomylone to pomelo. Pomelone.
Nie no, a poważnie, to wchodzę do deleza z rana, tego, co już nie jest delezem ekspresem nawet, bo przejęli go jacyś tacy posługujący się dialektem z Azji, o czarnych , naoliwionych włosach, Ana Martin twierdzi, że z Hindi pochodzą albo tego stanu obok. Może. Produkty sprzedają typowe, belgijskie, gofry, czekolady kolorowe i takie tam, oraz dużo polskich, co na Sanżilu też akurat normalne. A w sezonie - rose. Z akcentem, co już nie tylko nie jest różą, różowym też nie, lecz raczej: zaróżowionym. Winem.
Na moje nieprzyzwyczajone oko wygląda toto jak lemoniada grejpfrutowa tudzież grejfrutowa z warzywniaka u nas w Łapach na rogu, ale skoro chcą, by to było wino, niech mają. Chcą chcą, wtrąca się znawca i koneser Roman. Wraz z początkiem lata w Belgii do ataku przystąpili producenci różowych win. Z francuska: rose właśnie. 
Taki słodki, mdławy nawet kolorek ma. Jak dla dzieci. Ale niejeden właśnie, tylko całą gamę. Czego gamę? No różowości właśnie. Stąd te próbniki w delezie.
Mandarynka, mango, melon, porzeczka, brzoskwinia. To zrozumiałam i nawet sobie sama przetłumaczyłam z dialektu, tzn. mango i melona nawet nie musiałam tłumaczyć ani zmieniać pisowni na naszą, łacińską. Ale pomelo? Co to jest pomelo? pytam po raz kolejny. Czy ktoś coś takiego widział w ogóle? Chyba naprawdę jakieś pomylone to pomelo, że się powtórzę. I co ma wspólnego z winem. 
Chodzi o o to, że rose nie sprzedaje się tak dobrze, jak białe i czerwone wino, tymczasem całe regiony we Francji się waśnie w nim wyspecjalizowały. Pomeliły się nieco, tak, i postawiły na złego konia? Niekoniecznie. W Belgii sprzedaż zaróżowionego wzrosła w zeszłym roku o 12%. Ale promować nadal trzeba. Stąd te atrakcyjne próbniki. By pokazać, że różowe może się różowić różnie. Od mandarynki do pomelo, a nawet zwykłego, dziewczyńskiego pinku.
A pomelo to nic innego niż nowoczesny owoc, Ksenia. Kolejny wymysł importowy, bo nie to, by jakaś nowa krzyżówka. Po prostu wyszukali ją na rynkach azjatyckich. Ci z deleza to nawet może z lat młodości ją znali, co? wtrącam. W hindi rośnie? W Indiach, jeśli już. Bo ja wiem. Pomarańcza olbrzymia zwie się w ojczyźnie polszczyźnie. Albo szadok. Hę?
Tak. Szadok. I do Polski pewnie też powoli dociera, więc wkrótce nam spowszednieje ten szadok. Jak wszystko z zachodu, choć tu akurat ze wschodu import.
Kolorek ładny, przyznaję. Zresztą wszystkie są ładne, te rose delezowskie. Takie dla dziewczyn. Pink, helołkiti i te klimaty.
I nawet niezłe są, skromnie dodaje Ana. Ta, co nie pija, uściślę.
I tanie, dodaje Roman. Bo to się głównie liczy w tym wzroście konsumpcji na Sanżilu. Lebelż lubi kupić wino do 3,5 ojro, a zaróżowione się pięknie w tę cenę wpisują. No i pinknie.


Tuesday 16 June 2015

(303) hotel zwany halalem

Mimo że lato i czas na opaleniznę w pełni, padł na mnie blady strach. Podobno w ostatnim miesiącu, a może wręcz tygodniu, jadłam coś halal. Nie tylko ja. Nie tylko Ana Martin czy Roman i przyległości. Może nawet wszyscy Polacy z Sanżila i okoliczności. Wiem - straszna prawda oczy kole.
Skąd takie podejrzenia, Ksenia, dopytuje Ana Martin znad kolacji, pewnie też halal. Zerkam kątem oka, na oko - normalna. Katolicka zupełnie, po prostu chrześcijańska jak przedmurze. Ale wszystko, co jem, wydawało się mi dotąd normalne. W tym polskie swojskie, szczególnie jak se na boku kupowałam coś w rarytasie, mieszku lub u Pawła. No i pokarało mnie, pewnikiem za to kupowanie na boku.
Było jeść belgijskie, żartobliwie grozi palcem Roman. Belgijskie? wydymam pogardliwie usta; belgijskim chcesz nas skarmiać? jak wieprze jakieś? w Belgii to już niedługo nic oprócz halalu nie uświadczysz, o , proszę, tu mam dane i dowody, wskazuję palcem podenerwowana.
Czy ja się dowiem, o co chodzi? chce się dowiedzieć Ana znad kolacji nieskończonej nadal, być może to halal jej stanął kością niezgody w gardle lub się jej halalem odbija. Niech jej będzie: chodzi o to, że w czasach kryzysu w Belgii jak szalony rośnie rynek produkcji halal. Wszelkiej maści, mydła i powidła. A my to kupujemy i konsumpcjonujemy. Ot cały sekret. I strach.
Konsumujemy chyba, poprawia Ana. No dobrze, ale co w tym okropnego? Noooo, takie pytanie to może tylko Ana postawić. A Koran to nie łaska? Z bożej łaski, co najwyżej, ale Koranu w halalu nie ma, śmieje się Roman. Halal oznacza, że coś musi być wykonane zgodnie z normami zaczerpniętymi z Koranu. Podobno, bo jest wiele oszustw. I tyle. W smaku i wyglądzie żadnej różnicy.
Tak mówisz, bo się już tak wynarodowiłeś, że nawet halalu od zwykłego kotleta nie odróżniasz, docinam mu. Zresztą nie tylko o kotlet chodzi! Patrz - nasi lebelż szyją na gwałtu rety stosy ubrań halal, a znalazł się nawet taki jeden, co robi waciki dentystyczne halal. 
O, to faktycznie ciekawe, nie sądziłam, że o takim waciku wiedziano już wieki temu, ale Koranu nie czytałam, więc kłócić się nie będę, przystaje ugodowo Ana. A tak na marginesie, w czym Belgowie są najmocniejsi?
Tego to nie wiem, cytuje Roman znad tabeli, ale widzę za to, że ulepszają, ile mogą, w tym swoje belgijskie światowe wynalazki. Mają dla kogo - w kraju naliczono 750 tysięcy muzułmanów. I chcą, tego co swojskie, tyle że w wersji halal. Np. gofry, sosy, a nawet kuberdony, które zamiast pokrywać żelatyną z wieprza - dla halalu pokrywane są żelatyną z ryby. I tak dalej, itepe, długo by wymieniać. Udział w rynku światowym szacuje się na miliard  dolarów.
To dużo czy mało, chcemy wiedzieć wspólnie, my, damy halo, lecz niehalal. Mało, bo rynek globalny to nawet 800 miliardów, ale jako że produkcja rośnie, to kto wie, za kilka lat Belgia może stać się halalową potęgą.
Jezusie Maryjo, mam nadzieję, że tego nie dożyję, a matuś to już na pewno! Serce by jej pękło, co ja tu wyrabiam. I zajadam. I ubieram, i co mi dentysta do buzi wsadza. Już na pewno by nigdy nie przyjechała. Tym bardziej, że u mnie w pokoiku miejsca mało, a w czasach halal do hotelu to już w ogóle lepiej nie uderzać. Bo co?
Bo też można trafić na halal. Dosłownie to prawda. No co ty, śmieje się Ana. 
Ksenia ma rację, w Brukseli ma wkrótce powstać hotel halal. Hotel zwany halalem? Hotelalem chyba, krzywię się. Do czego to doszło, ranyyy?
Hotelal, fajne, entuzjazmowuje się czy jak to się zwie, Ana. To ci dopiero halo na nowy rok szkolny. Piękne wyczucie pieniądza i turysty, chwali jeszcze na koniec w zadumie, przeżuwając ostatni kąsek pewnie halalowego hamburgera. I pomyśleć, że już mój dawno w żołądku. I jak to z taką wiedzą przetrawić?

Monday 15 June 2015

(302) szjąt

A tak, szjąt i ommerdez. Owszem, w pierwszym zdaniu. Bo tak nas dopiero co nazwali, Anę Martin i mnie. Nie wiadomo, która jest która, pewne jedno: strach był wielki i zajrzał nam belgijskim okiem w polskie oczy. 
Zaczęło się całkiem niewinnie. Mianowicie od dziecka, więc z góry byłyśmy poniekąd skazane na sukces. Kto by nie uległ czarowi niemowlęcia, nawet jeśli zdaniem pani z ławki obok nieco ono żółte, nienasze z wyglądu, czy aby ojciec Polak? Polak, choć nie całkiem. Może żółte, bo nieślubne kościelne? Jakby chrzcić trzeba - tylko w sobotę. W Polsce, bo tu podobno chrztów mało, to i zbiorczo w niedzielę może by dało się przemycić.
Póki co, niechrzczone, ale ochrona jakaś tam nad nami rozpostarta. Bo jak inaczej wytłumaczyć nasze cudowne ocalenie?
Zadanie na dzień wczorajszy na oko nie było skomplikowane. Polegało na wyjściu w plener publiczny, rozejrzeniu się, czy będzie padać, czy jednak nie, czy pod ławką spoczywa kupa, czy może jednak już w nią wjechałyśmy, z której strony wieje, czyli czy bardzo zalatuje odchodami i muchami; wreszcie, po pozytywnej ocenie i weryfikacji ławki-kandydatki: zasiądnięciu na niej. Niby łatwo, co? jak dodałby Iwonek, a jednak swoje trzeba zrobić.
Wreszcie siadamy więc. Cisza, tylko wichura szumi. Zero psów i piwoszy nawet. Ana czyta coś grubego, ja zastanawiam się, czy jest zasięg w ajfonie, co by na fejsbuniu umieścić selfiego ze skweru. A tu nagle jak nie łupnie: bum bum! Łup łup. Aż podskoczyliśmy, w tym wózkowy, więc forma męska się należy, choć niesłusznie, jak twierdzi Ana.
Rozglądamy się. Ana namierza cel. Target taki. Jest. Zaparkowany. Młodzieniec w aucie czyli. Zaparkował zatoczką, jak to wiem od Romana, więc chyba trzeźwy, bo już bez alkoholu ciężko z zatoczką idzie, to co dopiero po konsumpcji. A więc Ana się denerwuje i mówi, że takiego łup łup to ona nie zniesie, a co ważniejsze - Groszko też nie. Idzie ku niemu.
Okna w aucie zamknięte. Pasażer - nie widzi nic i nikogo, bo serfuje w smarcie. Znaczy - zasięg jest. Ana puka tok tok, jak mawia Iwonek, puk puk, jak mawiamy my, i pokazuje, by ten ktoś ściszył łupawkę.
Uchyla się przyciemnione okno i łupiący pokazuje swoją twarz. W ocenie Any: twarz lokalnego kibola, nieuka i prostaka. W mojej: taką, że lepiej brać nogi i wózek za pas i zmykać, gdzie pieprz rośnie. Bo jak się ten ktoś na nas nie wydrze! Po lokalnemu, piękną wymowę miał, to trzeba przyznać. Że my szjąt i ommerdez. Że on ma dość. Że przez takich ludzi jak Ana żyć się nie da.
Ja tak wiele nie zrozumiałam nawet z warstwy słownej, więc stałam se jak ten słup soli i pieprzu, ale Ana jakaś taka smutna się była. Że groźnie jest, zrozumiałam, jak rozmówca wyciągnął nagle palec z wytwornym sygnetem, i pokazał coś po angielsku. No, na tyle to ja angielski znam, i nawet amerykański, by wiedzieć, że lepiej brać nogi za pas, gdzie ten słup soli i pieprzu rośnie.
Uciekać - nie uciekłyśmy, za to obie zapłakane, że tak niesprawiedliwie się dzieje, poszłyśmy se na kawę do małego Mietka, co to na dzielnicy lokal otworzył. Nie mogąc przeżyć takiej agresji. I za co to, pyta Ana. Że trochę łupaninę ściszyć chciałyśmy?
To nie jest powód, by tak nas lżyć, twierdzi Ana. Że można było go zgłosić do tych żołnierzy, co w pobliżu skwerku pilnują. Z kałachem. Oni by już go skutecznie ściszyli albo uciszyli. Ewentualnie mosad jakiś proponowala Ana, ale to już nie wiem co zacz.
A gdy emocje opadły, mówiąc dariuszemszpakowskim, Ana stwierdziła: jedno się zgadzało akurat. Że szjąt byłyśmy nieco. Mianowicie na kole wózka faktycznie był element psi. Szjąt czyli, bo słowo od psa pochodzi, od suki właściwie. Niestety co złe, to damskie, nawet u psów, wzdycha Ana. Ale roboty nas czeka, by to wszystko pozmieniać.

Thursday 11 June 2015

(301) stosunkowe ocieplenie

Na Sanżilu uparcie wierzymy w ludzkość. Że się da jednak wykrzesać coś z każdego, także Belga. Le lub la. Nawet trochę ciepła i dobrego słowa. Skoro nawet Polaków udaje się na anioły przerobić, jak głosił wieszcz, cytując Anę, to czuję, że te upały zeszłotygodniowe coś na dobre zmieniły i w okolicznościach Sanżila. Czytajcie dalej, co się zdarzyło w długi, niegrylowy łykend na ławce.
I nie jest to sensacja żadna, jakby mogli pomyśleć ci, co nie czytali pierwszego sprawozdania z wczoraj. Przynajmniej nie seks mam na myśli, proszę o trochę wiary w Polaków i moje dobre maniery z matuś wyssane z mlekiem bynajmniej!
Choć właściwie na tej ławce wszystko się mogło zdarzyć. Bo co to znaczy: przysiąść się? I skąd moja polska głowa ma akurat na to pradawne słowo przetłumaczyć to, co padło z belgijskich męskich ust?
Bez bicia i chwalenia się: to inteligencja, równie wrodzona jak stygmaty na oczach,  co do którego Roma mnie oświecił w międzyczasie kagankiem oświaty, że to astygmatyzm, kazała mi tak zrozumieć atęcję pytającego. Intęcja to była, Ana piorunuje mnie wzrokiem z drugiego kąta, mimo astygmatu. No ale zrozumiałam dobrze, i teraz, i wtedy. 
Na ławce na Merże nawet nie trzeba było tłumaczyć, bo wystarczyło spojrzeć i również przesunąć swoją prasę feministyczną, by zachować się całkiem nie alabelż, czyli ustąpić miejsca panu z kanapką. Co z kolei jest całkowicie alabelż, zdaniem Stefana wie ten, kto pracował w banku kabece przykładowo, po flamancku czyli. Ta kanapka jest belż.
A ten tu wyjmuje prasę krzyżówkową i nie czyta, bo zakreśla. Sprawnie mu idzie.
Już to było dziwne, żeśmy se tak w trójkę plus pasażer wózka siedzieli. Ale jeszcze dziwniej zrobiło się, jak w 2 minuty później, zegar wybił na 12.15, nad naszymi głowami znów: czy mogę usiąść obok? Czyli przysiąść, tłumaczę znów z francuska. I znów się ładuje nam prawie że na kolana prawie najprawdziwszy lebelż. Z kanapką i pismem o samolotach, a jakże.
Nie napiszę, że jeszcze za chwilę czeci, bo chciał, ale miejsca już nie było! Już i tak byłyśmy otoczenie belżitud. Dwóch facetów, dwie kanapki, cztery pisma, my dwie i wózek z pasażerem - tyle przedmiotów i podmiotów to ta ławka jak żyje, czy stoi raczej, nie widziała, mruknęła pod nosem w przestrzeń Ana Martin.
A dlaczego to nie alabelż, nawiasem mówiąc, dziwi się Roman. Nie chodzi nawet o belż, tylko alaludzie ogólnie, zgadza się połowicznie Ana. Bo dziś ludzie nie lubią mówić do obcych. Nie ufają i myślą, że jak zagadną, to się zbytnio spoufalą. Że to będzie straszne. Siedzą przerażeni z nosem w ajfonie lub w najlepszym wypadku w książce i świat ich nie obchodzi. Nikt nikogo o nic nie prosi ani nie pyta.  A już broń ten czy ów - o coś osobistego. 
Toż to nie tylko stosunkowe ocieplenie było, ale wręcz zmiana atmosferyczna! Mieli matuś rację, że jak wszyscy wokół, zawsze prognozę w tiwi włączali i zawsze psioczyli, że się nie sprawdza. Widać wiedzieli, ile może zdziałać dobra pogoda. A teraz po rozum poszedł i Sanżil. Zapowiada się gorące lato.

Wednesday 10 June 2015

(300) się przysiąść

Piątek. Wyż. Dużo hektopaskali. Upał czyli.
Taki układ atmosferyczny zarysował się pod koniec tygodnia na Sanżilu i w okolicznościach. Jak kocham tego i owego, niech mnie to i owo, ale naprawdę, klnę się na wszystkie świętości: było plus czydzieści lub więcej. Kumacie?
Owszem, w Belgii. Owszem, tu gdzie każdy Polak i Polka zaczynają rozmowę od narzekania na klimat, nawet w epoce jego ocieplenia się. Globalnego, a jakże, nie żyjemy tu w żadnym zaścianku lub zapiecku. Co świat - to i my. A tu niespodzianka. Czydzieści ponad i to w cieniu! Od razu nie ma o czym gadać po sąsiedzku. Głupio się skarżyć kumie lub kumowi, jak wokół wiosna bucha. Kumacie?
Czyli o czym gadać, jak się kum do kumy i wicewersa takzwane przysiądzie do człowieka przed domem? Ana Martin dotąd pęka ze śmiechu, jak to se nasi przez ulicę wołali: no, do pełnego szczęścia to mi tylko brakuje, by se przed domem posiedzieć na schodku, jak dawnymi czasy!
Z tym że ty Ana zrozumiałaś, że oni wołali: na stołku. Czyli jeszcze śmieszniej, cha cha, doprawdy, nieźle to se Ana zrozumiała doprawdy!
Nawet stosunki międzyludzkie uległy ociepleniu, kątempluje Roman. I to wcale nie od gryli, bo łykend przedłużony był, ale na łonie ojczyzny, a nie tym tu, obcym, cudzoziemskim. Więc gryl nic nie ogrzał belgijskich serc. Sami widzicie, że to tylko i wyłącznie dało radę słońce.
Przez chwilę na poziomie międzyludzkim było na Sanżilu cieplej. Ana Martin potwierdzi. A działo się to za sprawą chłodu. Uściślę: chłodku z cienia. Podam przykład z dzielnicy. Zobrazuję go obrazem z wyobraźni. Oto on.
Duchota. Pali w plecy. Pali też pasażera wózka, więc Groch decyduje się zasnąć. Pali czerwone od oddechu tym pustynnym powietrzem, więc Ana Martin zarządza: parczek przy Merże (nie, nie na marży, merże to ulica, Marycha tam robi na czekach, choć niedługo, bo zaciążyła). Idziemy i sokolim okiem, mimo że stygmatyzm jakiś się nam ostatnio rzucił, widzimy: jest ławka w cieniu. Jeden zgrabny skręt i już siedzimy na drutowanej ławce.
Wiercimy się nieco, bo wrzyna się toto w pupę, a nogą trzeba kołysać. Na szczęście Ana sobie przypomina o feministycznej prasie w koszyku. Po oględzinach wzrokowych okazuje się, że świetnie nadaje się do siedzenia. Siedzimy więc jak panie, wachlujemy się, oczy przymknięte, bo gorąc; jesteśmy jak na swoim, a tu nagle: czy mogę usiąść obok?
Się przysiąść czyli. A co wynikło z tego siedzenia nie na stołku i nie na schodku - już jutro, bo nawet na Sanżilu w czerwcu kiedyś zapada noc.

Tuesday 9 June 2015

(299) warsztaty

Nie ulega wątpliwości, że nawet jeśli rtęć na to nie wskazuje, zima zdecydowanie za nami. Dni długie, słońce świeci, można założyć, że opony zimowe nie będą juz potrzebne. Do tego wniosku doszedł Roman, a Ana przystąpiła do realizacji założeń planu.
Rozwój akcji nastąpił na osi Sanżil - Fore. Tam to zakład ma pan Niko. Zakład, co ja plotę! Zakładzisko. Zdaniem Romana, Niko musiał wypatroszyć z piwinic z pięć kamienic, taki ma metraż. Fakt - pieczara. W pieczarze - auta. Stoją i czekają  - bo ja wiem? - na nowy kolor, opony, a pewnie i numery. Wierzcie mi, w tak wielkiej pieczarze wszystko jest możliwe.
Pojechałam dla rozrywkiz Aną, bo ile razy w życiu przyjdzie mi zmieniać opony? O prebianiu numerow nie wspominając. Zawsze się człowiek czegoś nauczy.
Wjeżdżamy więc. Na pewniaka, a jakże, ale jak tu inaczej, skoro wokół sami faceci. Stoi tego z 10 sztuk i debatuje nad jakimś silnikiem czy czymś tam innym w masce. Miny eksperckie, musowo. Ana mówi: raz dwa trzy, wysiadamy!
Wysiadamy. Głowy się podnoszą, uśmiechy rozkwitają, pobłażliwość maluje na twarzach. oto dwie takie przyjechały se auto nareperować - to mówi ta mina, szepcze mi na ucho Ana. Ale Ksenia, nie dajemy się, tylko załatwiamy i biegiem do Grocha.
Ana przyjmuje więc profesjonalny wyraz twarzy i prezentuje, co ma zaprezentować, mianowicie że my tu względem zmiany opon. Z zimowych na letnie. Tak, owszem, Ana wie, że czerwiec za pasem, ale co tu robić, skoro jak to baba zapomniała. Panowie rozumieją, dzieci, dom, mąż! Że my czekać nie chcemy, bo wózek już czeka, obiad na ogniu nastawiony, pyk pyk pod pokrywką, więc panowie rozumieją, szybko działać trzeba, na pewno panowie wiedzą, jak i sytuację pojmują.
Panowie rozumieją w mig. Przestawiają auta w pieczarze raz dwa, proszą Anę o kluczyki i oto my już na podjeździe. Chrup brum i gotowe. Było zimowe, jest letnie. W sam raz na jazdę do ojczyzny się nada.
Panowie nadal mili, ale nie na tyle, by jednak nie płacić. Zapraszają do dyżurki. A w dyżurce już nie tak miło, bo rządzi dyżurna. W kufaji. Lub kufai.
I ta kufaja nas trochę zmraża. Wzrokiem i słowem. Bo żąda oto 50 ojro. Ana na to, że my kartowe. Ona, jeszcze zimniej: że w takim razie wat się należy. Jaki wat, pytam, jak w kawale, jaki bilecik tam było. Muszę pani dodać 21 procentów, madam, rozumie sama, by powiedziano w polskim sklepie. Ana na to: ale jak to: miało być 50. A kufaja: ale bez faktury, madam. I wiedzie po nas obrażonym wzrokiem
Czyli co, na czarno płacimy, chciałam się wtrącić, alem na szczęście zamilkła. I dobrze, Ana na to. Ich sprawa. Ja chcę wyjść, mówi. 
I nie wiem, co wy na to, ale serio było na czarno. Bo zostałam wysłana do bankomatu i przyniosłam banknot. Który kufaja schowała, nie wystukawszy nic na kasie. Fiskus czyli się nie ucieszył z braku wpływu. Ale że rzecz odbyła się w pieczarze, to i wpływu na to nie miał i tak.
Jaka płynie stąd nauka, pytam ja was. Ano, dużo ich. Pierwsza - że zachód zachodem, a oszukiwanie takie samo, jak na wschodzie, jeśli nie mylę stron świata. Druga - że feminizm feminizmem, ale czarem swym sporo się zdziała, niefeministycznie bardzo. Trzecia - że niestety baba babie nie przepuści, a szczególnie taka w kufai takiej w sukience. No i czwarta, na podsumowanie: że i Ana nie taka idealna, ma swoje na sumieniu. Uff, ulżyło mi.

Wednesday 3 June 2015

(298) kseniofobia

Mury runą runą runą. Ale najpierw je zbudują zbudują zbudują. Kto? Ano nasi. Ci nowi, Belgowie. Choć kto ich tam wie, może to i Francuzi przebrani za Belgów, dla niepoznaki. Akcja rozgrywa się w Muskrą, Mouscron w pisowni, na granicy frankobelż, jak się to tu skrótow wymawia. Bohaterami są franki, belż i żitanie. Po polsku - Cyganie.
Tak naprawdę, ładnie i miło, po europejsku, powinno być napisane: Romowie. Roms po frankobelż. Wiem o tym, Roman, nie Roms, tłumaczył mi cały ranek, o co chodzi. Unia tak każe, w imię poprawności ale okazuje się, że wśród Romów i Romanów są tacy, co wolą być Cyganami. Bo tak zwani byli od dawna, więc o co chodzi? Nie nazwa ważna, co stosunek.
O to to, właśnie. O stosunek chodzi. Belgów z Muskrą do ludzi podróży, bo tak w artykule nazwali Cyganów, mimo że Ana prycha mi tu nad uchem, że ludźmi podróży chcą się nazywać Cyganie z Irlandii, tylko i wyłącznie. Nieważne, zabiją mnie te nazwy i zupełnie niepotrzebne spory wynikające przy okazji. Racja Ksenia, przytakuje Rom(an), bo ta sobie pozwolę go dziś zapisac, w hołdzie porozumienia ponad granicami. Tymi konkretnymi oraz wymyślonymi.
Które zresztą w Muskra zleją się w jedno, bo oto mieszkańcy postanowili, że mimo że Szengen i Unia nasza lokalna, brukselska, lata całe walczyły o to, by granice rozebrać, to oni właśnie wręcz przeciwnie, chętnie i całkwicie dobrowolnie się oddzielą. Murem. Od Francji.
Od Francji to tylko oficjalnie, wpada mi w słowo pisane Ana. Tak naprawdę chodzi o oddzielenie się od obozowsika cygańskiego, które Francuzi umiejscowili tuż przy danwej granicy międzypaństwowej. Takie tam prawo: każda gmina musi wyznaczyć termin pod koczowisko. Francuzi też by się zresztą chętnie odgrodzili, ale nie mogą sami od siebie, ot co. Choć raz lebelż triumfują.
Gdyż Belgii takiego prawa nie ma. Ponieważ nie ma jednak także granic, to jakieś tam race odpalone przez cygańską dzieciarnią spadły podobno na belgijskie przygraniczne posesje. I podniósł się raban.
Ale o co ten rabant ten tam jakiś? Raban, hałas taki. Ale przecież to można podnieść, co? Znaczy się nie rabant, tylko śmieci z rac. Zresztą te belgijskie ogródki takie małe,  dwa na dwa, trawa tylko albo beton, by łatwo zamiatać, to i dojrzeć śmieć nietrudno, dziwię się. Ale taką leżącą racę można także sfotografować ajfonem i użyć także jako argumentu przeciwko zdziczeniu. Młodzieży, Arabów, Cyganów, Walonów, Polaków, Francuzów itede. Co w czasach wzrastającej ksenofobii się liczy. W niekończącym się roku wyborczym - woda na młyn polityków jak znalazł.
Raca, a nie woda, oj ta Ana. Hmm, kseniofobia to może i tak, nie wiem, co ja mam do tego, zmilczę to, ale czy franko-belż w ogóle mogą taki mur zbudować? Niby nie, ale jak pokazuje przykład czeski, gdzie już jeden taki od lat stoi: mogą. I nic się nie stanie. Prasa fotki cyknie, ludzie się popodniecają, spoglądając na fejsa i już koniec, nowe przyjdzie. A mogą zbudować tym bardziej, że takie nastroje w Europie i tłumaczą się koniecznością ochrony własności prywatnej. Swojego świata. Bogatego i zamkniętego. Większej świętości w naszym świecie nie ma. 
Najśmieszniejsze jest to, że ta cała kseniofobia i czeski film dotyczy 6 metrów. Sześciu w słowie. Marzyło się 200, by całą wieś opasać, ale stanęło na sześciu, mówi poważnie burmistrz. Tyle ma mieć ten sławetny mur ochronny. To przed czym on obroni i kogo? Nie wiadomo właśnie. To raczej wyzwanie, jaki Muskrą stawia przed Szengen, twierdzi Rom(an). Zobaczymy teraz, co na to nasz człowiek na szczytach.

Tuesday 2 June 2015

(297) elyty

Ledwo przyswoiłam na dobre nieswojskie słowo: belż, nauczyłam się dodawać le i la, od Iwonka przejęłam odopowiednią, żłobkową wymowę e w le, już nowe się czai za rogiem, albo w kąciku ust: belgicains. Oraz: belgitude. Spisałam po literze, bo nijak nie pojmuję, jak to ugryźć. Co jest w końcu belgijskie, a co nie?
Nad tym zastanawiają się i Belgowie, na to Ana. Stąd tyle określeń na coś, co po polsku oddaje się jednym określeniem: belgijskość. O ile się oddaje, bo co to jest ta belgijskość właśnie? zastanawia się Roman. Komp nie podkreśla, więc cichcem zostawiam.
Badają więc i badają tę belgijskość i nic im nie wychodzi. Jak to nic, oburza się Ana. Wychodzą coraz lepsze wyniki! O tu, proszę. Profesorowie sami się za to wzięli, nie wierzę własnym oczom? Tak, z Louvain. Zwanego także Leuven, co niejdnego już zmyliło na autostradzie. Co moim zdaniem świadczy o niskiej czujności, bo owszem: Bergen-Mons, Rijsel-Lille zmylić mogą, jeszcze Antwerpen-Anwers od biedy czy Liege-Luik, ale przecież nie przypadek, gdzie tyle liter się zgadza i nawet w podobnej kolejności! Zupełnie jak Stella, co kiedyś zaliczyła dziesięć kręgów obwodnicą, bo nie połączyła Namur z Namen, a przecież to łatwo! Litery liczyć i jechać do przodu!
O, właśnie takimi ciekawostkmi zajęli się w tym badaniu. A dokładniej: czy przeciętny mieszkaniec Belgii jest bardziej Belgiem, la lub le, czy też Flamandem, Flamandką, Walończykiem lub Walonką. I wyszło im, że mimo tych szyldów, polityków, co to wszystkich chcą podzielić, języków, co się nie lubią pod względem gramatyki i wymowy - że ogólnie rzecz biorąc, znaczy się: nie rzecz, tylko Belgów do kupy, poczucie belgijskości ma się całkiem dobrze. Tak dobrze, że poczucie narodowej dumy i we mnie rośnie, zupełnie jakby na prezydenta wybrali tu właśnie kogoś z polskiego prawego skrzydła.
W okolicznościach Sanżila wygląda na to, że 50% czuje się bardziej le lub labelż, niż tym drugim obywatelem na F lub W, co mi się nie chce już odmieniać i rozpisywać. Panowie profesorowie badają odczucia społeczne od lat i wychodzi im, że cały czas rośnie. Belgijskość, rozumie się. Ostatnio - o 5%, co oznacza, że przekroczyliśmy połowę. I odtąd można powiedzieć, że naród na Sanżilu i w okolicznościach jest belgicain. Probelgijski czyli, o mam, ładne Ana, co?
Ładne, przytakuje łaskawie Ana. Co nieładne natomiast, to elity. Elyty, jak mawiał kiedyś taki jeden, co był prezydentem, w dawnych czasach, gdy podziały przebiegały inaczej niż prawi - bardziej prawi, nawet w Polsce. Było, minęło. Co natomiast nie minęło, to upór belgijskich elyt. Bo o ile zwykły lud, prekariat i proletariat oraz artyści z barudumatin są bardziej za Belgią jako całością, niż dwoma krajami na W i F, zmieniam kolejność, by było sprawiedliwie, to elyty już nie. Od lat chcą podziałów. Patrzcie sami, jak woła o zemstę do nieba: proletariat, do którego należało by dodać prekariat, probelgisjki. Elyty na to: nie. Tak to dobitnie zapisali. Na szczęście prędzej wielbłąd przez ucho igielne przejdzie, niż elyta jedna z drugą trafi do nieba, więc zemsta czy pomsta, jak woła Ana, bedzie nieunikniona.
Ach. Le i labelż. Belgikanie. Belżitud. Tyle słów, a kraj jeden. 50 % pro we Flandrii  i 65 w Walonii. Ci zresztą mieli ostrzej pod górę, wiadomo, biednemu wiatr w oczy, bo kazali im wybierać, czy są z Walonii, Brukseli czy Belgii. To jak mieli odpowiedzieć. I wyniki urosły. Serca też. W tym maju.
A to dlatego, że Bruksela  francuska, o czym jutro. To i oburzyli się na ten zamęt w głowie, robienie wody z mózgu i hurtowo zakreślali belżityd. Bo jak miałyby taki la lub le mówic o sobie: jestem federatczykiem brukselko-walońskim? I to jeszcze po francusku? to już łatwiej belż brzmi.  Dla statystyk poczucia dumy narodowej to dobrze, ale co na to elyty?

Monday 1 June 2015

(296) starość radość

Starość nie radość, kwękają mi matuś przez telefon; starość nie radość, jęczy Ana, podnosząc Groszka; starość nie radość, narzeka Roman, wracając z pracy; stalość nie ladość, powtarza radośnie Iwonek. Błąd!
Bo starość to radość. Podróże i wyjazdy. Na stałe nawet! Tak sprawa ma się na Sanżilu. W okolicznościach, gdzie w starości jest więcej radości. Co by było, gdyby tu przenieść naszych, marzy mi się? Do tych pól malowanych innem zbożem rozmaitem? W końcu chleb z niejednego pieca trzeba zjeść.
Tragedia narodowa by była w kolejnej odsłonie, prycha Ana Martin; Polak nie chce, by było dobrze. A na starość to już wręcz nie wypada, by żądać wygody i słońca, najlepiej od razu położyć się do grobu i czekać  - pewnikiem na sąd ostateczny lub wcześniejszy. Wesoły staruszek lebelż, lub jeszcze gorzej, jeśli to la - tylko by siał zgorszenie. Jak to tak wieku swojego własnego nie uszanować?! Nie, to nie dla Polaka, Ksenia. Niech nasi zostaną tam, gdzie są.
Ja właśnie o tym zostawaniu chciałam. Bo okazuje się, że sanżilowscy i okoliczni emeryto-renciści, nigdy nie rozróżniałam tych grup, wcale chętnie wyjeżdżają. Na wakacje? Wiadoma sprawa, kto by utrzymał biura podróży - Ana wie wszystko, ale tą razą nie trafia. Nie, nie na wakacje Ana, o nie, co to to nie, że polecę Iwonkiem: oni chętnie wyjeżdżają na stałe. Nasi lokalni staruszkowie? No co ty, Anie się spodobały cytaty, jak to literatce.
No przecie stoi tu jak wół. Na tyle to ja sanżilowski akcent naprawdę znam, by zrozumieć, obrażam się nieco i na chwilę imigruję wewnętrznie. O tu, sama czytaj. Faktycznie Ana, staje w obronie mojej mniejszości Roman. Jak wół: 1 sztuka emeryta lub emerytki na 10 wyjeżdża z kraju. Na stałe. W liczbach daje to 190477 na 1938773. Spisuję, bo mi się podoba ta skrupulatność. Fakt, rejestry iście ruskie. Pruskie, Ksenia, nie ruskie. Niech będzie.
Serio aż tylu ucieka od nas? Kupują domy w Hiszpanii czy co? Nie, to nie Anglicy przecież, by Malagę zasiedlać. Moim zdaniem wracają do kraju pochodzenia. Pierwsze miejsce destynacji, by polecieć nowomową: Francja (43420); 2. - Włochy (37366); 3. - Hiszpania (21700). Potem Holandia i Niemcy, tak się prezentuje pierwsza piątka, by polecieć dariuszemszpakowskim.
Więc jednak decyduje pogoda, cieszę się, bo w pierwszej trójce mamy ładne słońce. Niekoniecznie, Ksenia. Moim zdaniem chodzi o osoby, które kiedyś wyemigrowały z Francji, Włoch czy Hiszpanii i teraz emigrują ponownie, wracając na stare. Na ojczyzny łono? Do swoich pól malowanych, dopytuję? Tak, mimo że ich ojczyzną finansową jest już Belgia, stwierdza Roman.
A nie chodzi tu o podatki? Też pewnie chodzi, choć myślę sobie z drugiej strony, że ci, co muszą wyprowadzać duże pieniądze, emigrują już zawczasu, nie czekając na pensją. W formie renty lub emerytury, nie tyko ja nie rozróżniam, jak widzę. Bo nie muszą, dodaje Ana. Co fakt, to fakt. Który nie zmienia faktu, że w ciągu 10 lat liczba migracji niewewnętrznych zwiększyła się o 16%.
Czyli jednym słowem na Sanżilu zrobiło się więcej miejsca, wnioskuję. Co oznacza, że do tych pustostanów można by przenieść naszych emeryto-rencistów. Gdyby tylko chcieli, wzdycha Ana.  Bo my Polacy A i B,już tak mamy, że wszyscy sobie razem nawzajem wilkiem naprzeciw, narzekać lubimy na co się da, to po takim wieloletnim treningu i się cieszyć nie ma z czego, ani ruszać nie chce z tego kraju, co drobinę chleba. Stara ci ona, radości nie daje, lecz własna. Jak ta starość nie radość.