Thursday 26 March 2015

(275) waterlooooo

Mówi się, a nawet śpiewa, znaczy się, ci co umieją i pamiętają dobrze, a nie jak ten pan z polityki, co się mylił; a więc właściwie jest tak, że z ziemi włoskiej do polskiej i węgierpolakdwabratanki. Ale nie tylko. Szukałam, szukałam i znalazłam kolejny punkt wspólny między Sanżilem i Polską A-B-C. Waterloo. Po kupach ulicznych to już wręcz drugi w tym tygodniu.
Zainspirowała mnie, ładne nowe słowo w moim słowniku internetowym, Ana Martin. Gdyż opowiadała ostatnio, że oprócz bicia rekordów ginesa, przemarszy na czech króli KMB, Polska słynie ostatnio z innych sportów, a mianowicie odgrywania bitew. Faceci się nudzą. Za dobrze mają i już. Nie na darmo i na Sanżilu rodzi się więcej chłopców, w tym u nas, heloł, pamiętacie przecież! 
Duch wojenny krąży więc nie tylko po całym tym kraju, ale i dotarł na zachód. Rosną nastroje bojowe.
W Polsce podobno, gdzie się coś tam w historii odbyło, tam teraz się to odgrywa. Grunwaldy itepe., pamiętacie? Ja w sumie nie, ale się nie przyznaję, bo w roku wyborów nie wypada nie być patryjot(k)ą. 
To i na Sanżilu wzięłam się za siebie i dokształciłam w kwestii historycznego co i jak. I wyszło na to, że taki tutejszy Grunwald to Waterloo.
Tak, zapisałam od razu dobrze, bo okazało się, że to tak jak ta ulica koło nas. Dosłownie, doprawdy, skąd miałam wiedzieć. Koło Stefana. Było skąd spisać. Z szyldu, o rany no. I nie tylko to! Bo Waterloo to też miejscowość. I nie tylko to! Bo to także miejsce, gdzie odbyła się wielka bitwa. I nie tylko to! Bo równo 200 lat temu. I nie tylko to! Bo z tej okazji Belgia świętuje. 
Choć wcale wtedy Belgii nie było, uzupełnia moją wiedzę Roman. A gdzie była? W rozsypce. pod podziałami. Za to Waterloo leżało, gdzie leży. Napoleon - cesarz jeden taki i owaki - przegrał tu w 1815 r. wielką bitwę. Po czym upadł. To było takie jego łoterlo właśnie. Waterloo, przepraszam.
Francuzi dotąd się z tej porażki nie podnieśli, jak się okazuje. Patrzcie, co znalazłam. Otóż z okazji 200-lecia bitwy lebelż zaplanowali wybicie 2-ojrowej monety upamiętniającej to wydarzenie. Ładna mogłaby być, militaria są modne, wtrącam, nawet chustę mamy taką wojskową od babci szydełko. 
Owszem. Z monetą by ładnie wyglądała. Ale tylko by. Bo rocznicowej monety nie będzie.
Co, materiału zabrakło? Srebra i złota? Nie. Woli politycznej. Bo oto Francja oficjalnie zaprotestowała przeciwko upamiętnianiu przez strefę ojro, euro ow nazwie pisanej, a więc przeciwko podkreślaniu pieniądzem w gotówce ich porażki. No co ty? Tak. W oficjalnym piśmie napisali, że nie wzmacnia to europejskiej wspólnoty. Podświadomie i świadomie tak myśli Francuz, sąsiad zza miedzy.
Oho: nie będzie łatwo, jak 18 czerwca dojdzie do odgrywania bitwy. Oj oj, kto ją wygra? Przecież nie Napoleon, on to co najwyżej w grobie się przewróci. 
A co z monetą? Zapłacimy tym Waterloo? Nie. Belgia podkuliła ogon, by nie denerwować wielkiego brata i monety nie wybije. Zacierają za to ręce Anglicy, którzy podchwycili okazję, by wyśmiać tych zza kanału. I tak to historia zatoczyła koło. Belgia znów miejscem bitwy narodów. 
Jest jedna różnica. Polacy w 1815 r. też walczyli - z tego słyniemy, wiadomo, pierwsi do bitki, nieustraszeni gnają na koniku jednym z szablą na czołgi. Wtedy nie mogli jednak kłusować pod naszą biało-czerwoną. Bo Polska jak Belgia, w rozsypce była. Za to teraz oba kraje pięknie pozbierane do kupy, to i łoterlo odniesiemy z naszym orłem na piersiach. W koronie. Już słyszę huzarów, jak nadciągają pod okienko. Za wolność naszą y waszą, mówi Ana, podkreślając y.

Wednesday 25 March 2015

(274) kupy

Słońce. Owsze, bywa niezaćmione, w pełnej krasie. Wtedy też w pełnej krasie widać i brukselskie śmieci. Na chodnikach - rozwalone worki. Na trawnikach - kupy. Przy krawężnikach - resztki wyżej wymienionych plus co się nie zmieści w rynsztoku. Rozwalone lub nie, zależy, czy pieszy dojrzał na czas. Albo nie zechciał kopnąć, jak się zdarza Iwonkowi.
Na plażach - butelki i niedopałki. Były, bo podobno wysprzątane. O tym wczoraj, z intencją i interpretacją taką donosiłam, że mianowicie, że dobrze, że ktoś się za to wziął. Za te ostatnie śmieci, znaczy się, plażowiczów. Ale to nie starczy.
Ja to bym poszerzyła tę akcję, jak nie na teren polski, to przynajmniej wszystkie narody belgijskie. Wszystkie czy, w tym niemiecki najmniejszy oraz emigrantów. By razem posprzątać kraj, co z tego, że czasami traktowany jako nie swój. Wszystkie kupy nasze są, bo każdy ma równe szanse w nie wdepnąć.
Oczywiście rozumiem serferów, że sprzątanie ojczyzny-nieojczyzny zaczęli od petów na plaży czy butelek. Owszem, cieszy i to sprzątanie, lecz nie oszukujmy się: takie śmieci to akurat łatwo zebrać. Można nawet się przy tym usmiechać do paparaci. Trafić na łamy prasy lub wręcz do internetu. Nie to, co u nas na dzielnicy. Tu uśmiech gaśnie.
Bo tu to akurat ciężka artyleria, jak twierdzi Ana. Śmierdzący temat - wprost i dosłownie, że pozwolę sobie odpowiednie dać rzeczy słowo, jak poetka normalnie jakaś noblistka. Tak, ze zrozumieniem oświadczam: serferzy nie wzięli się za wszystkie śmieci, bo za niektóre kupy to się już po prostu nie da. Kto bywa na Sanżilu i w okolicznościach, ten i ta wie, o czym mówię. Sprawę zbadałam własnym szkiełkiem i okiem, do tego po solidnym deszczu. 
Część zmyło, a części nie. Nic dziwnego, że na odcinku kup nie starczyło mocy przerobowych. Jak to objąć rozumem i szczotką? Tym samym sytuacja na polu psim pod domem nieoczekiwanie upodabnia Sanżil oraz bogatsze okoliczności, jak iksele, ukle i woluwy, tak tak, tam też kup od groma, do tak zwanego tego kraju; według Any Martin tak często określa się zbiorowo, czyli razem, Polskę A i B do kupy, gdy chce się podkreślić, że tak dalej być nie może. Naszym zbiorowym gromadnym zdaniem w kwestii kup na Sanżilu też tak dalej być nie może, ale co z tego, skoro nie interesują się nimi ani psiarze, ani serferzy właśnie. 
Była szansa na zmianę nastrojów  przypomina Ana, ale do kup nie doszli. Bo śmieciami zainteresowały się władze gminne, a chyba nawet regionalne. Tyle że w złą stronę. Prognozuje, że za rok na wiosnę będzie jeszcze więcej śmieci, bo mniej dni zbierania worków. Przybędą co prawda nowe rodzaje śmieci, tak zwane gospodarcze, ale już ja widzę, jak je kto tu będzie odpowiednio wkładał. Kupami nie zainteresował się nikt. Nie pozostaje nic innego, jak liczyć na porządne belgijskie deszcze.


Tuesday 24 March 2015

(273) wiosenne porządki

Bardzo to miłe z ich i naszej strony, że młodzież i starsi w dzisiejszych czasach nie tylko siedzą z nosem w internecie, ale czasami poserfują też po realnej rzeczywistości. To ważne, by zachować połączenie ze stałym lądem. Tak jak ja. Bo serfuję ci ja sobie po kompie, serfuję, serfuję, a tu zdjęcie z plaży. Normalnie w marcu, tak.
Patrzę ci ja, patrzę, a tu śmieci zbierają. Do zielonych worów. To hyc do tekstu i już wiem. Po raz czwarty zbierali w weekend na belgijskich plażach. Serferzy śmieci. Podobno najstarsi górale przepowiedzieli już bowiem, że w tym roku po wiośnie nadejdzie lato, nawet najgorsza zima i posucha się kiedyś kończą, więc czysta plaża będzie może nawet akurat na czasie; zastanawia mnie jednak, czy serferzy naprawdę nie widzą bliżej siebie terenów godniejszych oczyszczenia z tego i owego? Co ma serfowanie do morza?
Jak to co, Ksenia? A po czym się serfuje? Po kompie? Ekranie? Internecie? Po tym wszystkim razem wziętym od razu? No też, zgadza się Roman, ale przede wszystkim - po wodzie. Po morzu. po falach, po tym wszytkim razem wziętym właśnie. Tym zajmują się serfujący, w oryginalnym przez y znaczeniu słowa. 
Dla siebie czyścili więc plaże, by dojść do morza suchą nogą? Nie suchą, tylko czystą, poprawia Ana. By w coś nie wdepnąć zawczasu i nie zabrudzić deski wartej grube tysiące. Ale i tak myślę, że dla ogółu. W końcu społeczeństwo obywatelskie, co?
Ach, wszystko jasne teraz. To stąd to zainteresowanie papierosami, nawet jeśli to tylko niedopałki. Społeczeństwo obywatelskie. I stąd te radosne zdjęcia znad morza w dzisiejszej prasie.
No tak, bo jest się czym pochwalić. Wyobraźcie sobie, że w kilka godzin zebrano 6,5 tony śmieci. Głównie rękami dzieci. Taki mały ochłap. Jaki ochłap, dziwię się? Nie ochłap, ohape, ochotniczy hufiec pracy, śmieje się Roman. To z komuny, wyjaśnia Ana.
Tyle ton ci ochłapowcy zgromadzili w niecałe cztery godziny? doczytuję zdumiona. Nizłe ochłapy uszczknęli. Sześć i pół, fiu fiu panie dziejku, fakt, potwierdza Ana. Chyba nie oszukiwali na wadze, jak w Łapach przy ważeniu płodów rolnych kiedyś dawno? szukam gorączkowo przyczyny. Pewnie nie. To z samych butelek lżejszych właściwie niż powietrze wyszło? Na rekord ginesa szli chyba. Coś mi się wydaje, że to Polacy sprzątali, ci to lubią bić rekordy, na Małysza papatrzcie plus Polak musi lepiej od sąsiada; ale że słownie sześć i pół tony? Dużo, co?
Z samych butelek lżejszych właściwie niż powietrze to nie. Nie lżejszych zresztą Ksenia, za to w wersji niesprzątnieętej zalegających na wodach oceanów całe wieki. Gdzie by trafiły na przykład z Morza naszego Północnego. Podobnie jak niedopałki - może nie całe wieki, ale śmierdzi toto okrutnie i sprawia, że nie ma gdzie nogi postawić, albo nóżki dziecięcej co gorsza. Fajnie, że zorganizowali taką akcję! I jakie fajne zdjęcia, jak grzebią w piachu.
Fajnie, cieszy się Iwonek. Glabki, łopata i wiadelo. I zielony wolek, okej mama.
Oj, to za rok pojedziemy też, co? Niech się dzieciaki uczą, co dobre. Szkoda, że w tym roku nie pisano zawczasu o tej chwalebnej akcji sprzątania zapoczątkowanej falą entuzjazmu, czy jak to się zwie z łacińska, z pierwszą niedzielą wiosny.
Dobra, pojedziemy. Mam nadzieję tylko, że by zbierać - nie trzeba należeć do klubu serferskiego, albo mieszkać w odpowiedniej komunie, gdzie będzie akurat nabór na serferów, sprowadza nas z wód wyobraźni na twardy ląd Roman. Znacie Belgię, zawsze podziały; z drugiej strony jednak sukces wielki, więc kto wie, może za rok może naród pójdzie za ciosem i będzie narodowe wezwanie do sprzątania plaż i na Sanżilu, mimo że to nie tu i nie w tym dialekcie się odbywa?

Monday 23 March 2015

(272) dziadostwo

Eklips. Przeszło jak burza, choć było to zaćmienie. Widziałam, owszem, słoneczny rogalik za księżycem w kuli. Przeżyłam, nie oślepłam, choć patrzyłam prosto w słońce. Za chmurami, jak to na Sanżilu, ale heloł, i to okej, co? W ten sposób zaćmienie sam raz wpasowało się w polskie narzekanie. Dziadostwo, jak krótko określa to Ana Martin.
Dawno nie widziałam takiego koncertu skarg i wniosków, powtarza tylko od piątku, kręcąc głową ze zdumienia. Bo koncertem życzeń się tego nie da nazwać, Ksenia. Z ust rodaków, a jakże. O co ci chodzi dokładnie, dopytuje Roman, chyba zaniepokojony jej stanem. O skargi i wnioski dotyczące nieustającego życzenia znajdowania się gdzieś indziej. Które może i jest ogólnoświatowe, albo przynajmniej europejskie, nie wiem, ale nasze - na pewno. Obawiam się, że niedługo zaczną nas nawet po tym poznawać. I wyśmiewać.
Do czego to podobne, by świadomie emigrować, wyjeżdżać znaczy się, Ksenia, i cały czas być tylko niezadowoloną? Lub - ym? Ymi, w pluralu, niezadowolonymi Pol(a)kami. Z Belgii w całości i szczegółach. Że pada. Że brudno. Że chmury. Że zimno - w domach i na dworze. Nie wiadomo, gdzie bardziej, bo te belgisjkie domy, ach, sami wiecie, ogrzewania nie mają, a zbudowane to tak, że szkoda gadac. 
Poza tym, wiadomo, stała litania: drożyzna, bałagan, niezrozumiałe języki, biurokracja, a w ekstremalnych przypadkach - jeszcze skarga na zjednoczone narody świata, bo tu to nic tylko Flamaki/Marokanie/Portugale zabierający pracę, żebrzący Cyganie, Arabki w chustach, nieroby jedne, tylko dzieci potrafią robić. Jezu, głowa odpada.
W piątek gadano przynajmniej nie na skład narodowościowy, bo wiadomo, zaćmienie przyćmiło wszystko. Padło więc na pogodę. Że ciemno od rana. Że nic nie widać. Że taka okazja, a my tu nic nie zobaczymy. A na okulary za czy ojro się wykosztowaliśmy, dzieci trzymamy pod kluczem, by nie oślepły nagle, ajfony w pogotowiu, a tu: Belgia panie. Nic nie widać. 
Sam słyszałem na korytarzu: w Polsce to by dopiero było widać, że hej, wtrąca Roman. Bo Polska to wiadomo, słoneczny biegun Europy, szczególnie tam, gdzie gęsty smog.
A było widać i na Sanżilu przecież, sama widziałam i cyknęłam coś tam nawet nie-ajfonem, dziwię się. Pewnie, że było, każdy się mógł napatrzeć. Oczywiście pod warunkiem, że patrzyło się w niebo, a nie narzekało na fejsie albo nad kawą. Owszem, niebo było z chmurami, ale tak zdrowiej. I tak nikt by nie wytrzymał z nudy, gapiąc się przez godzinę w górę. To nie na nasze karki i lędźwie. Ale oczywiście wśród Polaków panuje inne przekonanie: nie patrzyliśmy się, bo nie było po co. Bo ta Belgia to jedno wielkie dziadostwo panie.
Ana, a co podejrzewasz, gdzie ci wszyscy narzekający chcieliby być? Ha, to jest właśnie zagadka. Bo że w Polsce - to nie. Wstyd wracać, no i w Polsce też jest brudno jednak, poza tym Cyganie kradną dzieci, a Ukraińców i innych Ruskich to już w ogóle nie zliczysz. Aha, i mafia jeszcze rządzi. Gdzie więc? W Niemczech? Ależ skąd, u Szwabów i hitlerowców? Niemcom to Polak tylko zazdrości w skrytości ducha. We Francji? Zwariowałaś? Żeby żaby zajadać? No i tam tylko Arab na Arabie już, terroryści jedni, Francuzów wybili. W USA? Niby tak, ale Stany się skończyły, Murzyn prezydentem, zaćmienie zupełne umysłów.
To gdzie?
Nigdzie, zgaduje Roman. Owszem, nigdzie, przytakuje Ana. Bo narzekający zawsze coś znajdzie na nie. Tylko we własnym domu i ogródku mu dobrze. Pod własnym słońcem i zaćmieniem, o ile. Choć własny dom też już nie ten, bo na kredyt we frankach. Dobrze, że nie belgijskich, panie, to by nas dopiero złupili panie. Dziadostwo, wszędzie dziadostwo.

Thursday 19 March 2015

(271) zaćmienie

Nadciąga. Nieuchronnie. Już jutro tu będzie. O tej porze, o której to czytacie dziś, może wcześniej, może później. Sprawdźcie. 10. 34. 10:34. Godzina 10 34. Rano, nie 22. Na Sanżilu, według mniemania Any Martin, w zapisie to 10h34. Nie zmienia to niestety nic a nic faktu, że będzie. Zaćmienie. Koniec świata.
Dlaczego niestety. Ksenia? Ciesz się, że będzie! widzę, że na dzielnicy wszyscy oprócz mnie są w podskokach. Takie zaćmienie nie zdarza się zbyt często, raz na kilkanaście lat, jeśli mnie nie myli moja 40-letnia pamięć, stara się zapanować nad swoją głową Roman. Wspaniale, że tym razem nie wypada w nocy, żartuje Ana. 
W nocy nie ma słoneczka, woła Iwonek. Patrzcie, jaki rezolutny.
Masz rację synku, na to Ana, chodzi mi o taką noc, kiedy już jest trochę jasno, Iwonek chce wstać, a rodzice wcale nie. Teraz za to wszyscy będziemy na chodzie, choć w żłobku już pewnie się będą zbierać do obiadu, a jak będzie kończyło ćmić - to i spać. Wszystko się dzieciarni pomiesza, wzdycha Ana. Ach, ta astrologia, tak to się nazywa.
Nie astrologia Ksenia, tylko astronomia. Astrologia to czytanie z gwiazd, takie ściemy, najogólniej mówiąc. Wiedza o planetach itepe to astronomia. A takie zaćmienie w dzień, w porze lekcji, to wspaniała okazja na nieoczekiwaną naukę na własnej skórze. No, może własnymi oczyma. Szkoda, że nasze chłopaki nie są jeszcze w szkole, żałuje nagle Roman.
W szkołach szaleństwo podobno, zasłyszałam dziś, przypomina sobie Ana. Straszą tam na potęgę ślepotą. Dzieci się nie boją, rodzice za to - bardzo. Przemysł szklarski i optycy zacierają ręce, to im się gratka trafiła! Jak z nieba spadła, można powiedzieć. 
W postaci jakiej, dopytuję. Gołębicy tej biblijnej to nie, powątpiewa Roman. W postaci okularów czy ojro od sztuki, czy drogo, to tanio, to dyskusyjne, i czy działają - też. Tak czy owak wykupiono już w całym kraju, a pewnie i Unii oraz Europie i gdzie indziej. Każdy, kto żyw, chce popatrzeć, jak się będzie działo.
Tymczasem patrzeć za bardzo nie wolno, nawet w tych okularach tylko czy minuty. Ale na co patrzeć? Na słońce, Ksenia, albo: w słońce. Zacienione księżycem. Do 82% u nas na Sanżilu.
To znaczy, że będzie na co patrzeć, czy właśnie nie? Zależy, śmieje się Roman. Jeśli byś chciała spoglądać na słońce, to zobaczysz - zakładając, że będzie dobra pogoda - tylko 18%. Znaczy się, o tej 10:34. Potem zobaczysz już więcej, aż około 11:30 wróci całość. O ile wróci oczywiście, bo to Belgia i różne chmurzyska może nawiać bardzo szybko. Prognozy są różne już teraz.
O, czyli słońce wróci akurat, jak żłobkowicze będą się kłaść spać, cieszę się; to już na mur beton wszystko się im pomiesza. Wesoły piątek się zapowiada w tych okolicznościach, nie ma dwóch zdań, kwituje Ana.
To oglądamy to zaćmienie, czy nie, chcę wiedzieć. Roman na komisji, to i tak ma zaćmienie w biurze na okrągło, a na pewno przyciemnienie. Chyba urzędy będą musiały wylec na plac, co? Tusk zarządzi pewnikiem. My we dwie tu możemy sobie stanąć z wózkiem przy parwisie. Czyli we troje. Nas troje. A okularów - ich troje. Par. Po polsku tak dziwnie.
W okularach spawacza z briko staniemy, jak poradziła jedna znajoma doktorka. Co Ksenia? Będzie ubaw.
Chyba z niej nie inżynierka, śmieje się Roman. Zresztą pewnie też już naród wykupił. W goglach pójdźcie najlepiej. Równie egzotycznie się wygląda, a przynajmniej miękkie gumy. 
Co - ta miętkość - oczywiście i tak nic nie zmienia w obliczu końca świata. Bo choć media zapewniają, że w południe już będzie po wszystkim - ja nie wierzę. Prasa kłamie, a i wszystkie znaki na niebie i ziemi będą wskazywały, że coś się dzieje. Na ziemi właśnie. Obyście zdążyli przeczytać to do końca. Byle by światła starczyło. Strach mnie ogarnia. Cicho wszędzie. Ciemno wszędzie. Co to będzie, co to będzie?

Wednesday 18 March 2015

(270) kontenery

Dotąd w Belgii w barakach mieszkały tylko przedszkolaki. Donosili też o żłobkowiczach, ale zdaniem Any Martin była to albo miejska legenda, albo pobożne życzenie co większego wariata. Ale że wszyscy są równi, szczególnie w demokracji, koniec z uprzywilejowaniem dzieciarni! Już wiemy, że do baraków trafią i starcy. W córczynych lub synowskich ogródkach.
Oczywiście nikt nie mówi o barakach, to by było zbyt nieeeleganckie. W końcu wojna była i tu. Ale baraki okazują się przydatne, tak by więc zawczasu z nich nie rezygnować, w zapobiegliwej Flandrii radni zwrócili się do speców od marketingu. I baraki ochrzczono nazwą: kontener. Po zachodniemu bardziej jakby.
No tak, nazwa dużo zmienia, jakbym ja swego czasu pracował w Luksemburgu w kontenerze, a nie baraku, to by mnie może dotąd na Sanżilu nie było, wspomina Roman. Kontener to takie lepsze pudło, od razu inaczej się w czymś takim przesiaduje. No ale żeby zamieszkać na stałe? Trochę przesada, krzywi się Ana. Chyba komuś tu przygrzało za bardzo.
Co to za pomysł w ogóle? chciałabym wiedzieć. Z braku laku, a raczej miejsca. Wiadomo, że wszystkie państwa europejskie borykają się z problemem starzenia. W Belgii nie jest tak źle, głównie dzięki emigrantom, którzy chętniejsi do rozrodu niż lokalsi, ale nawet tu sytuacja nie wygląda różowo. A że kraj znajduje się dodatkowo w czołówce długowiecznych społeczeństw, to trzeba coś robić ze starymi ludźmi. Młodzi muszą. W tym Martinowie, co już nie tacy młodzi, za to z małymi. 
Stąd pomysł na takie przenośnie mieszkanka. By starych sprzątnąć z widoku. Każdy u siebie zamiecie rodziców do ogródka. Wolnoć Tomku, a co!
Przepraszam bardzo, dziwię się  - to już w domu u siebie nie mogą mieszkać, albo u dzieci, nawet jeśli skłóceni na śmierć i życie? Widzisz, mówi zadumana Ana - nowoczesność polega także na tym, że ludzie się mniej sobą przejmują. Radź sobie sam. W Belgii widać to nawet bardziej niż w Polsce. Sama widzisz, że żłobki przepełnione. Niby matki z belgijskiego rynku pracy narzekają, że muszą wrócić do pracy, jak dziecko ma niecałe 4 miesiące, ale ja sobie myślę, że tak naprawdę duuuża część wcale tego nie żałuje. W ten sposób dziecko wpada w system. A matka ma tzw. czas. 
Potem szkoła, studia, praca i tak przez wiele lat. Mało czasu na budowanie więzi. I efekt taki, że na starość dziecko, to oddane niegdyś w objęcia systemu, wcale nie czuje obowiązku wzięcia do siebie mamusi czy tatusia. Oczywiście nie wszyscy, ale pełno tego wokół.
Do tego dochodzi straszliwe zimne wychowanie, to, co u nas zwało się pruskim, a należałoby nazwać: francuskim. Nie ma czasu na czułości, dalej iść, dalej! Osobno, bez oglądania się na innych. Niech żyje indywidualizm!
Aha, i przez to indywiduum coś tam kończy się w kontenerze? nie pomyślałabym. Nie, w ten sposób kończy się w domu starców, a nie u córci lub syneczka  ale że starców więcej niż domów, trzeba szukać rozwiązań. Praktyczni Flamandowie odkryli, że w przydomowych ogródkach jest mnóstwo niewykorzystanego miejsca. Tanio i u siebie. To i rząd zlecił odpowiednie badania, bo bez tego dziś ani rusz, no i podobno do kontenerów wkrótce mają się wprowadzić pierwsi lokatorzy.
Jak one będą wyglądać? zastanawia się Ana. Podobno będą wspaniale wyposażone, zgodnie z życzeniem przyszłych lokatorów. Na wymiar dopasowane.
Najlepsze zostawiam na koniec, obwieszcza Ana. Myślałam, że padnę. Przeczytajcie to sami, rzadki przypadek hipokryzji: mianowicie tłumaczenie, że mając kontener w ogródku, można będzie się łatwiej, szybciej i przyjemniej zaopiekować mamusią lub tatusiem. Noooo, liczę jednak, że Iwonek i Groszek nas nie wygonią za próg, co? zastanawia się Roman.
Właśnie, zaraz, dlaczego nikt nie wpadł na to, że jeszcze szybciej pójdzie, jak domowi starcy będą po prostu w naszym domu? dziwię się. Bo rozumiem, że jak jest ogródek, to i dom? I ileś tam szambr a kusze? W tym jeden zawsze stojący wolny, dla gości, którzy raczej nie przyjeżdżają, bo nikt ich nie zaprasza w imię tego indywiduum właśnie?
W tym sęk Ksenia, że tych starszych ludzi nikt tak naprawdę u siebie nie chce. A gości - to nawet młodych. Ludzie to teraz kłopot. Żadne indywiduum nie jest dobrze widziane, kiwa głową Ana. Spece do marketingu dobre to pojęli, a i radni, którzy to przegłosowali, znają nastroje społeczne. Wiedzą, że nikt się nie pali do wzięcia rodziców pod swój dach. Tak naprawdę chodzi tylko o pieniądze. Kontenery są tańsze, niż murowane domy. Można je przenosić i jak ktoś umrze, znów użyć. Brzmi to strasznie, ale zobaczycie, że to będą kontenery wielokrotnego użytku. Już wiadomo, że będzie je można kupić lub wynająć. Jak senior się znudzi - to się najwyżej umowy nie przedłuży.
Słowem - brr.
Do kontenera trafiłeś do żłobka i do kontenera wrócisz. 

Tuesday 17 March 2015

(269) pasy

Jakie czasy, takie statystyki. A na komisji, gdzie robi Roman - także i statystki. Nie zmienia to faktu, że na przednówku instytucje belż i komisyjne muszą mieć podstawy do podsumowania pierwszego kwartału, to i piszą sprawozdania na potęgę. Na przykład odbyło się pierwsze narodowe badanie dotyczące przechodzenia na pasach - na Sanżilu i tego typu okolicznościach.
No proszę, widzę, że instytut bezpieczeństwa na drogach dostarcza nam ciekawych danych. Najpierw o rowerzystach, teraz o piechurach. Co dziwi trochę, że w tak gęsto zaludnionym i zatłoczonym autami kraju dopiero po raz pierwszy przeprowadzono takie badanie. Widać wcześniej albo nie było takiej potrzeby, albo wychodzili z założenia, że karni lebelż będą chodzić tam, gdzie się im namaluje pasy. Ale czasy i skład ludności już nie ten, pani, kiedyś to były inne czasy i inni ludzie, mówi wszak niejeden i niejedna, to i w Belgii zachowanie na drodze już nie to, co dawniej. No i w komisji też lubią nie tylko statystki, ale i porządne statystyki na papierze, im dłuższe, tym lepsze.
A co badali na tych pasach, piszą? Głównie, ile osób przechodzi na czerwonym, a ile jednak nie. Gdzie się to dzieje. Czy wzrosło im, czy spadło. Tym przechodniom lebelż, znaczy się.
I jakie wnioski? Że wzrosło. Wszystkie wskaźniki wystrzeliły w górę, jak krokusy i inne przebiśniegi na wiosnę, przebijając ostatnią znaną średnią z 2008 r. Wtedy na czerwonym przechodziło 10,5% człowieka na pasach. W 2014 r. - już 13 całych procent tych znajdujących się na pasach. Tak wynika z 1320 momentów obserwacyjnych, jak to udanie nazwano w sprawozdaniu, zorganizowanych w 9 najgęściej zaludnionych miastach Belgii, i to niezależnie od dialektu, w którym się tam przemawia.
Co za porozumienie ponad pasami, można by powiedzieć! Ja tam popieram, że akurat w takiej sprawie  nie dzielą wszystkiego na politykę, wydyma wargi Ana. Patrzcie, co tu piszą: w jednej szóstej wypadków z udziałem przechodniów, człowiek znajdował się na oznaczonym przejściu dla pieszych. Teoretycznie do tego wypadku miałoby właśnie nie dojść.
Ale doszło. Bo lezą, choć stać by mieli.
Nooo, Ana, coś ci to przypomina? pyta z niewinną miną Roman, spoglądając na ślubną. Biję się w piersi, bije się w piersi Ana. Mnie samą, mianowicie, składa samokrytykę. Bo lubię przejść na czerwonym, oj lubię, ale oczywiście tylko wtedy, gdy ma dobrą widoczność i dokładnie widzę, że nic nie jedzie.
Oczywiście to jest tu tylko jedno: zapominasz o tym, że jeden lub drugi idiota może wyskoczyć zza rogu z taką prędkością, że ani ty nie uskoczysz, ani wózka buzka nie ocalisz. Ale co ja cię będę uczył, inteligentna to akurat jesteś i wiesz, że źle robisz. To dla takich jak ty ten raport. Może ci oczy otworzy.
Jakieś inne dane może? Proszę bardzo. Najgorzej w aglomeracjach - 21% przejść odbywa się na czerwonym. Co ciekawe, niektóre przejścia kuszą bardziej niż inne - różnice wahają się od 15 do 30%. Co daje średnio 80% bezpiecznych przejść, jeśli spojrzeć na to z drugiej strony.
Najbardziej zadziwiło mnie, że najgorzej jest na przejściach z guzikami. Coś złego się budzi w przechodniu, jak ma odczekać swoje. Nogi świerzbią, by łamać prawo. I najczęściej łamie. Tak samo do złego kusi brak hałasów, czyli pikania, kukania lub innego ćwierkania przez światła. Może podświadomie czeka się na muzyczkę? Jak żłobkowicze po leżakowaniu?
Napisali, co wpływa na bezpieczne pasowanie? Tak. Widoczne pasy. Namalowane ma być, a nie takie rzadkie białe klocki, jak ułożone na brugmanie przykładowo. Szerokie przejścia. Oświetlone. Ze światłami koniecznie, a najlepiej - z sekundnikiem, by wiadomo było, jak szybko przebierać nogami. Ja to takie jedno naliczyłem w Brukseli, na sztuce i prawie, czyli przy stacji metra. Może po tym raporcie miasto pójdzie po rozum do głowy.
Mnie natomiast interesowałoby, czy podliczyli może, kto głównie łamie przepisy na pasach? Jakiś podział na narody? Zorganizowali takie obserwacje? To byłby rasizm, więc nie, ale ja osobiście sądzę, że przodują nasi. Lebelż? I lebelż, i nasi stamtąd, czyli Polacy. Jakaś taka wrodzona niesubordynacja panuje w narodzie, to zawsze wychodzi na wierzch w miejscach, gdzie bezkarnie można zrobić coś po swojemu. Na wierzch na pasach wychodzi. Poezja.
Co to ta niesup...acja? Fantazja ułańska i poczucie bezkarności w jednym. Jak Ana. Hej, aż tak źle ze mną nie jest, po ułańsku nie szarżuję, ale fakt, lubię się nie podporządkować. Po polsku, kwituje Roman. Jak się uda, to sukces narodowy. A jak nie uda - to wiatr w plecy. Oj Ana Ana. Dopasuj się do norm społecznościowych na pasach, jak wzywa instytut, bo zginiesz.

Monday 16 March 2015

(268) jądro i odeta

Nowy tydzień, ciąg dalszy wielkich spraw, o których Ksenia, ja, doniosłam już w piątek. Politycznych. Co może za to dziwić, a raczej - zadziwić - to międzykontynentalny wymiar, jakiego nabiera afera. Kubło-Kubli. Taka mała Belgia, jeszcze mniejsze Łoterlo, a sprawa - światowa. Kosmiczna. Na chwilę obecną w dniu dzisiejszym dotarła już do Afryki.
O proszę, to mi akurat umknęło, zaciekawia się Roman. Co tam nabroił nasz Serż? Bo nie czytasz parimacza, toś głupi, wyjaśnia krótko i treściwie Ana. Ksenia, w pisowni francuskiej wspomaganej odmianą polską - Paris Matcha. Czwartkowy numer przyniósł piękną historię rozgrywającą się między Brukselą a Kigali. 
Nie Kigali, tylko Kinszasą. Uff, gdzie to? W Kongo, a jakże. Tam Belgów znają aż za dobrze. I nie kochają, oj nie. Nawet nie lajkują.
Już myślałem, że takie historie się nie zdarzają, żeby ktoś zniknął na dobre, mówi Roman po wstępnej lekturze. Jak to nie, a samolot rok temu? Ana ma dobrą pamięć. Fakt. W naszej belgijskiej historii zniknęło mniej osób, tylko jedna, za to ważna. Stephan de Witte. Księgowy. Zapewne - kreatywny. Lat 44, co jest wiekiem niebezpiecznym dla Polaków, wedle mojej najlepszej wiedzy. Dla Belgów widać też, potwierdza Ana; szczególnie, jak zadają się z księżniczkami. A ten tu - owszem. Z lokalną kinszaską księżniczką Odetą. Ups - Odette, to brzmi bardziej dystyngowanie. 
Zachciało się Kongijki, jak westchnęła kiedyś pani Jadzia, widząc zakusy Stefana na Włoszkę. Tamtemu Włoszka, temu Kongijka sięzamarzyła. A Polki to złe już? Było rozejrzeć się po Sanżilu, albo Waterloo, u Kubła.
Nie to że złe, za to w Kinszasie nie było pewnie żadnej pod ręką. A Odeta była i znała się na wszystkim. Oraz ze wszystkimi, co trzeba. W końcu  - z królewskiego rodu ona. Szast prast i już nasz Stefek, Stephek dla odróżnienia tego od Włoszki, został dyrektorem. Ona go mianowała, bo wpływy ma, że ho ho, sięgają samego Frankfurtu. Tych z Niemiec czyli, tak? A tak. To tam Odeta mieszka i stamtąd bezpiecznie prowadzi interesa. Biznes idzie kwitnąco, a to że Stephek już nie kwitnie - to mały szczegół.
Ale co się stało ze Stephkiem? A kto to wie. Nikt. Zarządzał sobie parkiem i nagle nie ma go. Zginął? Zaginął? Nikt nie wie. Pochłonęło go jądro. Ciemności.
Przestańcie się ze mną drażnić, przywołuję do porządku Anę i Romana. Jakie jądro? Jaka ciemność? Literacka, Ksenia. Conrad tak opisał Kongo. Nieważne - ważne natomiast, że nadal łatwo tam robić niesamowite przekręty. I tu powracamy na belgijską trawkę. A na niej już czeka nasz kubeł pomyj Kubli.
Bo Stephek działał kreatywnie także w zakresie Duforco, czyli holdingu, który nieprawnie zagarnął pieniądze z Komisji. O tym już pisałam, przez weekend mogliście się podszkolić. W każdym razie Duforco działało też w Kongo. Nic dziwnego, skoro tak dobrze im szło w Belgii, to czemu by nie pooszukiwać w Kongo? Fakt. Główka pracuje. Kubła, Kubli i Stephka, znaczy tego ostatniego już nie - raczej. 
Głowy i główki to zdaje się polecą dopiero, w Belgii, Łoterlo i Walonii. Skandal zatacza coraz szersze kręgi. Odeta na razie odmawia zeznań. Łez na jej książęcym obliczu podobno jednakże nie widziano. Był Stephek - nie ma Stephka. Będzie inny. 
Wcale a wcale mnie to nie dziwi, rzecze Roman, by użyć języka ciemności. Jądro problemu tkwi w tym, że w Belgii świetnie wiedzą, że w Kongo wiele się da ukryć. Wojna pod tym względem nikomu nie zaszkodziła, a wręcz przeciwnie - bałagan utrzyma się jeszcze przez wiele lat. Niejeden Stephek, naiwnie przekonany, że ten czy inny kubeł go wspiera, zniknie, odrobiwszy swoje. Czy wieki XIX, czy XXI, to samo, wystarczy tylko I przestawić. Ciekawe, do jakich wniosków dotrą trybunały. O ile w ogóle koledzy kubła nie ukręcą tej aferze łba. Albo Odeta, jednym królewskim gestem.




Friday 13 March 2015

(267) afera z kubła

Przeleciały już gęsi, do tego w kluczu. Pojawiły się pierwsze jaskółki wiosny. Temperatura na plusie. Brakowało już tylko prawdziwej afery. Wreszcie jest. I to nie w Polsce, tylko tu, pod nosem. Z kubła ją wyciągnęli.
Nie z kubła, tylko Kuble, tłumaczy Ana Martin. To taki ktoś, a nie coś. Serż ma na imię, Serge w pisownie, a Siergiej po naszemu. Bardzo ładne imię zresztą, za to pan - raczej szpetny. Z charakteru to bynajmniej. 
I to nie byle ktoś, ho ho, tylko z najwyższej belgijskiej półki. Najpierw minister, a potem burmistrz Waterloo, albo na odwrót, co dla zwykłego lebelż nie ma zresztą żadnego znaczenia, szczególnie, jeśli pomyśleć, ile zdefraudował, ukrył, ułatwił, słowem - oszukał. Ważne, że tego wszystkiego Serż, czyli po naszemu Sergiusz, dokonał, zasiadając na szczeblach władzy. A piął się po drabinie zwinnie i szybko. Zresztą jak się ma takie wrodzone zdolności polityczne, jak przytoczyłam powyżej, to czemu tu się dziwić? 
Fakt, że wyjątkowo on zdolny, jeśli chodzi o manewry finansowe, to i go przeróżni promowali, bo wiedzieli, że przy nim nie tylko nie zginą, ale wręcz przeciwnie, pójdą w bogactwa. To, że teraz wszyscy udają, że nic nie wiedzieli, to akurat żaden dziw, zawsze tak jest, brak lojalności w tych kręgach nikogo nie dziwi. 
Kłopoty miał od dawna, na przykład pomógł jednemu takiemu z daleka, Kazachowi, o którym już była wspomniałam na tych łamach, zostać Belgiem. Teraz on się pisze Chodiev, ale to przecież Hodjew jakiś. Sędziowie belż dokopali się starych akt i wyszło im, że w 1997 r. Kubla prosił o jak najszybszą naturalizację drogiego jego sercu sąsiada. Sąsiada? To gdzie on wtedy mieszkał, w tym Kazachowie? Kazachstanie, Ksenia. Myślę jednak, że to raczej Hodjew mieszkał u nas za miedzą. W bogatszej części Łoterlo, skoro to miliarder, a może nawet milioner, zgaduję sama z siebie.
Za darmo belgiem pewnie nie został. No ale co jest za darmo, z drugiej strony? Nawet paszport dla groszka to 35 ojro, a akt urodzenia - całe 60. Bez paszportu żyć można, bez aktu - ani rusz. To i zapłaciliśmy, co było robić. Hodjew i Kubeł też pewnie znają ten mechanizm. Bez aktu to tak, jakbyś nie żył. To i zapłacił, by zaistnieć. I na pewno więcej, niż 60 ojraków, śmieje się Ana. Kuble do przepastnego kubła w kieszeni. 
No ale czego by człowiek nie zrobił, by być lebelż. Lub la. Tym bardziej, jak z pieniędzy z nieznanego źródła, dodaje Ana.
To Kubłowi uszło zresztą płazem. Gorzej ma teraz, bo już się nie da ukrywać, że zdefraudował spore sumki z Komisji. Roman dał? Roman nic nie może dać po pierwsze, a po drugie jeszcze wtedy siedział, by nie powiedzieć - kiblował - w Polsce B. To było przez rozszerzeniem Unii. Kubeł i koleżkowie zbudowal sobie misterną konstrukcję finansową, międzynarodową. Montaż - tak zwie to prasa. Tzw. Holding. Transalpin, piszą, czyli ponad Alpami. Wiara przenosi góry, wtrącam.
Wiara w naiwność Komisji, może i słuszna, gór nie przeniosła, za to przyniosła góry złota. Bo jak komisja raz odkręci kran, to ojro lecą szerokim strumieniem. Z 10 lat tak płynęły. Fundusze.
I co się stało? pewnie jak zwykle, ktoś pozazdrościł i wydał. I teraz badają, szukają, węszą. Nic nie wiadomo, ale że afer prawdziwych brak i większej sprawy nie uświadczysz w całym królestwie - to kubeł jest wszędzie. Już nie w polityce - przynajmniej oficjalnie, za to w mediach. Słupki popularności rosną.
Taki więzienny celebryta, tak? Jak w Polsce co niektóre wampiry i mordercy?
Przedwięzienny, póki co. Nowa kategoria. I chyba na tym zostanie. Za komisyjne pieniądze łatwo wynajmie sobie najlepszych i najlepiej ustosunkowanych adwokatów. Takich, co to słynne 600 ojro za godzinę. Spać może spokojnie, funduszy mu nie zabraknie. A gdyby naprawdę zrobiło się nieprzyjemnie i gorąco - zawsze może dać nogę do jądra ciemności np. w Kongo, ostrzeżony na czas przez także odpowiednio opłaconych i ustosunkowanych. Gdzie jeszcze goręcej, ale tylko w stopniach Celsjusza. I gdzie pewnie dawno są jego oszczędności. O to zadbał księgowy.
Ale to już inna historia. W poniedziałek ją opiszę, okej, jak mawia Iwonek.



Thursday 12 March 2015

(266) chiny

Wiosna nastraja do podróży. Mieliśmy już morze i Blankeberge, huty i Serę, przyszła pora pójśc na całość. A geograficznie, nie mówiąc o demografii, ciężko o większy kaliber, niż Chiny. Okazuje się, że za sprawą Brukseli niespodziewanie dołączył element architektoniczny. Lebelż jak żyw. 
W formie arkad. Tak, tych z parku, tego na Eterbeku, koło meczetu. Przenieśli na inny kontynent, bo Chiny to Azja, haloo, było się uczyć za młodu! Szybko się uwinęli z przenosinami, a taka wielka budowla. Szczerze mówiąc, nawet nie zauważyłam, kiedy, ale to akurat nie dziwota, dawno mnie tam nie było na dzielnicy, do 81 nijak nie wciśniesz groszkowego wózka, chyba że w dwóch częściach, plus Groszek trzeci, a rąk mam przecież tylko dwie, halooo! Wczoraj widziałam turystów, co próbowali, ale im zeszło! I tradycyjnie nikt na przystanku nie pomógł.
Na Szumanie też nie bywam, co im tam po mnie, ale że komisyjny Roman nie zauważył braku arkad? I wilkiej dziury zapewne, która powstała w następstwie? Hmm, no cóż, starość nie radość. A dopiero wczoraj był u okulisty.
Ksenia, co ty wypisujesz, arkady pięknie stoją, trójkolorowa flaga powiewa, coś ci słońce na 8-marcowej manifie przygrzało chyba. Ależ widzę tu przecież wyraźnie, że one już gdzie indziej. W Chinach, znaczy się. Sama popatrz, jak żeś taka mądra Ana z rana. No? No tak, zdjęcie z Chin, ale to nie nasze arkadki, tylko kopia. Kopia arkad? Ale po co to kopiować? 
To już pytanie nie do mnie, tylko do Chińczyków, którzy tak sobie ukochali europejskie zabytki, że koniecznie muszą mieć u siebie własne wersje. Ba! - całe miasta przenoszą. Gdzieś tam w środku ryżowisk stoją więc skopiowane kanały Wenecji, wieża Eiffla, angielska wioska, kawałki Brugii i innych miast. Fatalnie to wygląda, ale ponoć lokalni zabijają się, by mieszkać w pobliżu, a w najgorszym wypadku - zwiedzić w ten sposób Europę. Co kraj, to obyczaj.
Czy to w ogóle legalne? Hmm, tego to akurat nie wiem, na Szumanie by nam odpowiedzieli pewnie, choć z tego, co wiem, Chińczycy niewiele sobie robią z praw autorskich. Zresztą kto ma prawa za takie starocie? Chyba nikt, bo architekci tych koszmarków czują się bezkarni. Do tego też pochodzą głównie z Europy. Arkadki przeniósł do Chin przykładowo Włoch. 
Włoch coś z Belgii? Niepatriota jakiś. Może to taki udawany Włoch z Serę, spod wielkiego pieca, to i poczuł nostalgię za Eterbekiem, jak go tam dali w środek chińskiego pola. Kto wie, może. W każdym razie chińskie arkadki są jednak nieco mniejsze, niż te u nas. O 25%. Nie mówiąc o materiale, pierre bleue belż, narodowej dumy, z którego zrobiono te nasze. Za daleko i za drogo. Chińczycy musieli się zadowolić betonem. Za to nazwą prawdziwie światową i zgodnie z najnowszymi trendami rodem z Warszawy przykładowo: Mingya European Resort. Tzn. w Warszawie raczej bez mingji, uprzytamnia sobie Ana.
A co do niebieskiego wapienia, inwestor chyba nie chciał wesprzeć walońskich kamieniołów? śmieje się Roman. Wolał swoje cementownie? Pewnie taniej po prostu, uznał widać, że rodakom na dobry początek wystarczy to. Niech się i tak cieszą, że mogą luksusowo pomieszkać w cieniu arkad. Bo arkady stoją na osiedlu. I ze zdjęć wynika, że innego cienia na tym ugorze nie uświadczysz. 
Chyba że z Mannekena Pisa, dodaje Ana. Też go przenieśli. I to nie tylko do Chin, uzupełnia Roman, z  tego, co widzę, od lat sika też na dworcu w Tokio. Nie wiadomo, po co im tam, ale skoro się lepiej od tego czują, a lebelż mają uciechę, to czemu nie.
Chyba główna korzyść z tych architektonicznych wygibasów to tylko ta pęczniejąca narodowa duma właśnie. Lebelż i chińska. U nas - że chcą nas kopiować, u nich - że ich stać. I wszyscy zadowoleni. Ciekawe, kiedy przeniosą Pałac Sprawiedliwości i gdzie stanie - to dopiero wyzwanie. Ale to dla chińskiego biznesu chyba nic trudnego.

Mingya Europena Resort

Wednesday 11 March 2015

(265) kiszanka

Kiszka to czy kaszanka? A może kiszkokaszanka? Tak by było ruskim targiem, przepraszam, rosyjskim, jak uczy Ana Martin. Chciałam sprawdzić sama jednakże, co to ten budę. Albo budą. Budyń czyżby? Więc siup do teatru. Tak, ja, Ksenia nienia, niania, a co, to już na titr-serwisach nie można w sztukach gustować?
Można można, nawet trzeba! Tak z wieczora powtarzała mnie Ana, jak się zwiedziała, że na południowy bazar nie pójdzie sama, bo po kryjomu i ja nabyłam bilet drogą kupna. Nie bazar, tylko bozar, śmieje się Roman. Choć niech będzie i bazar, co komu szkodzi, taki jarmark sztuk. Pięknych, dodajmy, bo teatr zalicza się wszak do sztuki wysokiej, nawet jeśli na titrach. Stąd też zresztą mój dzisiejszy wyszukany styl, nabyty drogą szkoły, a nie kupna. Notabene.
We wtorki, i to warto zapamiętać, czytelniku i czytelniczko, mniej więcej raz na miesiąc bazar ma w swojej ofercie autentyczną i prawdziwą sztukę teatralną w samo południe. No, nie bądźmy drobiazgowi, nieco po, jak się dzień już przegibnie na drugą stronę, za to cena ta sama, zaskakująca i nie do przebicia inną ofertą: osiem ojraków. To taniej niż kino, w tym w niektórych miejscach w Polsce. A przyjemność - bezcenna. Zdaniem Any, reklamy loreal i moim też.
Tym razem do czystego piękna sztuki gratisowo poniekąd otrzymaliśmy wyjątkowe walory edukacyjne. Mianowicie w warstwie językowej oraz jedzeniowej, zwanej też kulinarną. I to od razu z zagranicy. Wszystko za sprawą kiszki, zwanej też kaszanką. Występowała w tytułowej roli; skądinąd nie będę chyba zbyt oryginalna przez y koniecznie, jeśli nadmienię, że trudno chyba o dziwniejszy tytuł. W unijnym tłumaczeniu Any Martin na szybko brzmiał on tak: "Mieszkałem w małym domku pozbawionym wdzięku i lubiłem kiszkę/kaszankę". 
Przyznajcie, nie wiadomo o co chodzi, nawet jeśli pracujecie w wyższej sferze, niż titr-serwisy. Więc streszczę i wyjaśnię, tak jak my Romanowi.
Ana pomogła zrozumieć kontekst i aspekt, że oddam cesarzowi, co królewskie. A nie było on łatwy do uchwycenia - ale tylko dlatego, że leży w przeszłości, kiedy to w Belgii królowały wysokie piece, że oddam królestwu, co cesarskie. To było przed moim przybyciem na Sanżil, a ciągnęli do nich emigranci, z Polski, Włoch i innych małych ojczyzn. Ten pan, co napisał sztukę, i o którym nawet myślałam, że w niej wystąpił, ale to był jednak aktor, a nie autor, jak objaśniła Ana, jedna litera, a taka zmiana, był akurat pochodzenia włoskiego. Po tatusiu. A po nowej małej ojczyźnie Serę  - lubił kiszkę/kaszankę, już dziecięciem będąc, i stąd jego pisanie się wzięło, a mój problem z tłumaczeniem.
Dobra, nie wszystko było o jedzeniu, głównie było o dorastaniu. W cieniu komina. W Serę, tak mówili. Niedaleko Lież, które z kolei niedaleko Bruksel, ale jednak na tyle daleko, że tylko raz dojechali, na jakąś wystawę, na której postawili atomium, tak, te błyszczące kule, pewnie widzieliście, dotąd stoją. Resztę życia spędzali w Serę i z tego, co wychwyciłam, ojciec był takim włoskim maczo-tyrankiem z kopalni czy huty. Mama zaliczyła awans klasowy ze wsi do cukierni. Tak określiła tę sytuację socjologiczną Ana.
Która odpowiedziała mi tym samym na wszystkie pytania, oprócz tego jednego, o kiszkokaszankę. Jak toto nazwać? Budyń byłby najlepszy, ale nie pasuje smakowo, toż to zamach na modestamaro byłby, i kolejna gwiazdka miszelena w Polsce, jakby budyń był teraz z mięsa. Co robić? Niełatwy los zgotowała unia tłumaczom.
Mam! Może: kiszanka? To dopiero ruski targ na całego, co? gratuluje sam sobie zadowolony Roman. Kiszanka...fajne! zatwierdza Ana. Anka-kiszanka. Krótko, i treściwie. Smakowo trochę nieodpowiednio, ale i tak bardziej trafione, niż budyń. Niech modestamaro się szykuję na bitwę, bo na Sanżilu wyrósł nam na tej teatralnej strawie znienacka kucharz. Mieszkający w małym domku pełnym wdzięku, z konieczności nielubiący kiszanki, bo tego to Ana za próg nie wpuści.


Tuesday 10 March 2015

(264) blankenberge

Wiosna zimą. Jest. Nad morzem, w górach i na Sanżilu. Trochę spóźniona, bo rok temu zagościła już w styczniu, ale nie będę się czepiać. Marzec to i tak wystarczająco wcześnie, by na dobre rozpocząć sezon plażowania. Nie, nie nad Bałtykiem wcale, tylko bliżej. W Blankenberge, czyli w Albanii.
Co to za wymysł Ksenia, krzywi się Ana. Gdzie Rzym, a gdzie Krym, jak kiedyś próbowałyśmy ustalić. Gdzie Blankenberge, a gdzie Albania, dziewczyno.
W sumie to nie wiem i niewiele mnie to obchodzi, wydymam spalone weekendowym słońcem wargi. Wiem tylko tyle, że większość Flamaków oburzona od kilku dni, bo oto ogłoszono, i do tego o zgrozo w tiwi chyba, że Blankenberge podobne do Albanii. W Blakenberge byłam i mi się nie podobało, tłum, beton i komercha, a czy do Albanii podobne - to ciężko mi potwierdzić, lub zaprzeczyć, bo nie mam pojęcia faktycznie, gdzie toto leży, na Krymie przykładowo czy bliżej. Jedno mam w sobie natomiast, mianowicie sporą dawkę i dozę inteligęcji amocjonalnej, to i wyczytałam z flamakowej gazety, że nikt się z tego porównania nie cieszy, a wręcz przeciwnie  - i naprzeciwko są protesty już.
Przestań z tymi Flamakami Ksenia, uszy odpadają. Flamandowie to są, i pod kościołem na Sablonie też lud polski ucz, by nie przezywać. Dobrze, obiecuję, skruszona, tym bardziej, że zły to ptak, co swoje gniazdo kała, a my tu przecież nie tylko od Francuzów zależymy. Także od tych Albańczyków z Blankenberge.
Niech no sprawdzę, o co ta awantura, zabiera się do sądów Roman. A owszem, jest oburzenie, spójrz Ana. Znasz niejakiego Toma Waesa? Nie, a skąd niby? Bo podobno bardzo popularny podróżnik-celebryta. Taka Martyna W. czy inny Wojciech C.? Albo Beata P., wtrącam? Chyba tak. Wyrocznia dla ogłupiałych mas w każdym razie. I oto ten ktoś, po podróżach po korejach, szpicbergenach i innych szczytach, raczył powrócić na chwilę na ojczyzny łono, czyli do Flandrii właśnie. Bo stąd wyruszył kiedyś w świat. Przyjechał, patrzy: piękna pogoda, czyli jak słusznie spostrzegłaś Ksenia: lato zimą. To i go naszło, by udać się nad morze. A gdzie może jechać prawdziwy lebelż?
No gdzie, pytam? Do Blankenberge może, czy do Albanii?
Ksenia, Albania to kraj daleko od nas, pewnie bliżej stamtąd na Krym, niż na Sanżil. Waes tylko do niej porównał - Blankenberge właśnie. A dokładniej mówiąc - do Durres, czyli portu, gdzie - jak można się domyślić - chyba nie jest zbyt porządnie. A nawet jeśli jest -to nie jest to porządek pożądany przez przeciętnego plażowicza lebelż, a labelż jeszcze mniej pewnikiem, dotąd dumnych z perły ...nie, nie Bałtyku, powiedzmy więc, zgodnie z prawdą zresztą, za to dłużej i mniej romantycznie - Morza Północnego. Pónocniaka czyli w skrócie, skraca za ślubnego Ana.
A dlaczego tym znad morza nie podoba się to porównanie? To Albania taka brzydka? Piękna podobno z natury - a brzydka i brudna z cywilizacji. Taki chyba panuje o niej sąd, mówi Ana. Moim zdaniem, uchodzi za synonim chaosu, rządów mafii, bezprawia i nielegalnej emigracji. Do tego dochodzi zupełnie niezrozumiały dla Europejczyków język, należący do osobnej grupy językowej, tak na marginesie. Sam jeden. Jak to, nie do naszej brukselskiej ojrogrupy, należy? Nie, uśmiecha się Ana. Jeden jedyny rodzynek. No to sami są sobie winni, co, że inni ich nie lubią? Tych Albańczyków znaczy się? Wiadomo przecież, że tego co się nie rozumie - bezpieczniej zawczasu znienawidzić. Hejtem.
Ae dlaczego winni od razu? Taką mieli historię, że Polska przy nich wysiada. Biedni ludzie, w sumie. Ale fakt, niezbyt lubiani tu i ówdzie ogólnie, dlatego burmistrz Blankenberge wcale a wcale się nie ucieszył, jak Waes celebryta mu wyjechał z Durresem. Że równie chaotycznie, tłumnie i ogólnie beznadziejnie. Od razu zwołał radnych i uchwalili wspólnie, że Waesa trzeba ściągnąć. W slipkach przykładowo. Niech poplażuje i sam zobaczy, jakie Blankenberge piękne jednak. Wcale nie brudne, tylko białe. 
Przynajmniej białe są pozimowe ciała, wtrącam. Leżące pokotem w poziomie i chwytające marcowe słońce.
A wiesz Roman, to dopiero ciekawe. Nasunęło mi się, że w sumie Blankenberge ma dużo wspólnego z Albanią. Mianowicie nazwę. Biel. Blankenberge i Albania - obie nazwy mają coś wspólnego z białością. Jednak wyszło na Waesa. 
Sądzę, że burmistrza znad morza to wcale Ana nie ucieszy, powątpiewa Roman. Skarży się po stacjach tiwi, że co on teraz biedny pocznie z tym złym imydżem, do tego nadany przez ptaka z własnego gniazda. Skalał i skałał je też po prostu , zdaniem radnych. Wiadomo, że złe schodzi długo z międzynarodowego imażu. Ale trudno, stało się. Blankeberskie jabłko padło niedaleko od swej albańskiej jabłoni.

Monday 9 March 2015

(263) prekariat

Pogoda boska. Dla kobiet tak świeciło w weekend. Niektórzy nawet mówili z tej okazji, że w Belgii jest już pełna równość, co wywołało tylko pobłażliwy uśmiech na ustach Any Martin i jej podobnych kobiet na ef. Oj nie - jak mówiła taka jedna panna Hanna z Warszawy, równości to ona nie widzi ani u siebie, u nas. My też nie.
Można by się jednak cieszyć bardziej tą bezchmurnością, gdyby właśnie nie ciemne obłoki na horyzoncie, a mianowicie z powodu cyfr. Statystycznych. Niepokojąco smutnych dla żeńskich Brukselek. Dotyczą prekariatu. Co, nie wiecie, co to? Też nie wiedziałam, ale na szczęście mam pod bokiem Anę.
Zacznijmy od tego, że 1 stycznia 2014 r. w Brukseli mieszkało 1163486 osób. Biednych i bogatych. Czyli nieprakariatowych i tych z prekariatu, niestety. Obydwu płci, ale jednych więcej. Tych z 8 marca niestety.
Skomplikowana liczba, skomplikowane słowo i nijak z nie idzie wywróżyć, czy to dobry znak, czy zły. Nawet, jeśli by zawiesić czerwoną wstążkę, do czego Anę Martin ostatnio zachęcano w związku z Groszkiem. Jedno pewne - ten prekariat to głównie kobiety. Niepracujące i pracujące poza domem też, ale głównie te bytujące w czterech ścianach, piorące, gotujące, czyszczące i tak w kółko przez kilkanaście lat. Odkrywam karty - prekariat to taka jakby bieda, nie, nie biedronka w skrócie, tylko prawdziwa bieda - z tym że ładniej brzmi, bo z zagranicznej łaciny czy innej włoszczyzny, co już chyba akurat sami zrozumieliście, co?
I właśnie najsmutniejsze, co mogli nam w mediach obwieścić na 8 marca, to to, że aż jedna trzecia rodzin w Brukseli jest zagrożona ubóstwem. I to jest właśnie ten słynny prekariat, o którym i w polskich gazetach wyniesionych od Stefana można poczytać. Dużo tego, a najwięcej - wśród samotnych matek z dzieckiem. Rodzin zwanych pięknie: jednorodzicowymi. Których dużo, coraz więcej.
Ile wynosi próg ubóstwa na rodzinę w Brukseli, wiesz może Roman? zastanawia się Ana. 1605 ojro na rodzinę z 1 rodzicem i 2 dzieci, 2106 ojraków - na cztery osoby. A że w tych rodzinach 1:2, monoparentalnych, jak się to zwie z francuska, aż 87% ten 1, czyli szef de famij, to ona, stąd smutny wniosek, że w prekariacie znajdą się przede wszystkim one. Ze swoimi małymi. I liczba ta rośnie. 
Niewesoło naprawdę, smutno kiwamy głowami. Nawet pod względem dostępu do prekariatu nie ma równości, tam gdzie źle, zawsze diabeł babę pośle, by nieco zmienić przysłowie. I posyła jedną samotną matkę pod drugiej
Więc gdzie ta równość, co ją ujrzały w przededniu Dnia Kobiet niejakie Brukselki, pytam wzniośle. Co je zaślepiło, że wydało im się, że feminizm może się stąd zabierać ze swoimi hasłami. Na pewno nie marcowe słońce, bo wyszło dopiero w sobotę, przypomina Ana. To pewnie chwilowe, ocucą się, pociesza mnie. Nie martw się Ksenia, działamy dalej. Niechaj żyje 8 marca i ideały na ef.

Friday 6 March 2015

(262) 8 marca

Od 8 marca do 8 marca - tak żyje Ana Martin, a wraz z nią nasz dom na Sanżilu. Bo my rządzim światem, a nami kobiety, coś mi świta. Czyli w tym ja. Czyli w tym Ana, czyli niechaj żyje Dzień Kobiet.
W sumie nie jestem pewna, czy wypada tak krzyczeć, czy to święto nadal jest, czy już zniesione? Czy nie zostanę czasami uznana za komuszkę, mimo że matuś mnie rodzili w nowych czasach, co prawda na czerwono, tradycyjnie, ale tego to już nawet pis nie zmieni; zresztą oni lubią przelewać krew za ojczyznę, a raczej to deklarować, tchórze, podejrzewa Ana.
Jest 8 marca, jest, i to nawet już nie ze znakiem komuny. Jest świętem i już. Świętujemy z podniesioną głową. Kobiety, a nie upijający się kiedyś w zakładach pracy faceci, myślący, że dadzą radę jednym zdechławym goździkiem. W Polsce A  i B też będzie się działo, na szczęście; po kilku latach przerwy, kiedy to domorośli polityczni męscy krzykacze uznali, że nie ma czego świętować, feministki się zebrały do kupy i odtąd 8 marca to wspaniała okazja do zamanifestowania solidarności międzykobiecej. Na manifie na przykład.
Ach, poszłoby się. Z 2 wózkami obowiązkowo.
Na Sanżilu też idzie manifa? wpadam na to, że jakoś mi to umknęło. Albo przynajmniej na Iklu czy Ikselu, gdzie bardziej zasobnie i można pomyśleć o takich rozrywkach? Ha, dobre pytanie, zastanawia się Roman. Obawiam się, że jednak chyba nie. Za dużo spraw równościowych mają lebelż załatwionych, a nawet jeśli niezałatwionych - to przynajmniej obywa się bez pogardy, mieszania klechów w nieswoje sprawy i łóżka, kulenia polityków ogona pod siebie, gdy biskupina jakiś pogrozi palcem. Ana, co ty na to?
Niby tak, ale patrzcie tu, belgijskie gazety cały tydzień publikują statystyki i dane porównujące los damski i męski. I wychodzi na jaw, że i na Sanżilu i w okolicznościach przydałaby się porządna manifa. Zerknijcie tu.
Otóż z badań wychodzi, że w takiej światowej i równościowej Brukseli kobiety dostają wynagrodzenie średnio o 25% mniejsze niż mężczyźni, co i tak jest dużą różnicą, ale naprawdę dużo robi się w momencie, gdy złożyć do kupy zarobki obojga, podzielić to na dwa i dać każdemu teoretyczną połowę. Wtedy wychodzi, że mają mniej o 38% mniej niż mężowie. To pewnie kwestia podatków, tak Roman? W każdym razie przepaść jest zatrważająca, nie uważacie?
Uważamy. A w tych liczbach, o tu, o co chodzi?
O źródło zarobków. Okazuje się, że 27,9% kobiet ma pieniądze niewiadomego pochodzenia - czyli albo na czarno, albo ktoś je finansuje. W przypadku facetów wskaźnik ten wynosi 19,5%. Potem kolejne smutne dane: własna praca, ta oficjalna, jest źródłem dochodów 47,9% kobiet i 57,3% mężczyzn. Oczywiście pracy w domu nikt tu nie liczy...jak w Polsce. Lepiej jest tylko wśród singli - tam kobiety nieznacznie przeważają: 52% w stosunku do 51,6%. Cieszmy się i z tego, cieszę się więc.
Marna to pociecha jednak i krótkotrwała, Ksenia, bo od razu was zaatakuję danymi o szef de famij. Czyli głowach rodziny. Tak więc - gdy jest rodzina i głowa jakaś w niej, co naturalne, to do pracy wychodzi 63,8% facetów i tylko 43,7% kobiet. Ale rozdźwięk, co?
Do tego kto pracuje w najgorzej opłacanych zajęciach? Jak to kto - kobiety! zgaduję i trafiam. Ano - wśród osób działających w systemie titrserwis aż 95,1% to kobiety. Kokosów na tym nie zarobią, fakt, szybko przelicza Roman.
A nie można by ich powysyłać na jakieś szkolenia? Zwane z lokalnego: formasją? Można i firmy titrserwis mają nawet podobno obowiązek zapewnienia zajęć językowych. Niestety w rzeczywistości wygląda to tak, że tych zajęć albo nie ma, albo są w takich godzinach, że nikt nie ma możliwości na nie chodzić, albo też są niedopasowane do potrzeb.
Czyli kolejne czyste proforma, że się posłużę kolejnym aliganckim cytatem. Nie pierwsze, ani nie ostatnie, wzdycha Ana. Kolejny 8 marca. Kolejna manifa. Na niej żądające równości kobiety. Ciągle i wszędzie kobiety. Ciągle tyle do zrobienia. A czasu i możliwości jakby wcale nie więcej.

Thursday 5 March 2015

(261) adwokaci

Nie wstydzę się wcale, żem u Any Martin na stałce bo żadna praca nie hańbi, a wiadomo, że bez pracy to pewnie bym z Polski B nie wybyła, a nawet i A, jeśli bym w niej oczywiście mieszkała. Nawet na godziny nie robię, tylko na pensję, normalnie. Ileś to tam wychodzi. W ojro. Dotąd myślałam naiwnie, że dużo na oko biorę, zwłaszcza jak przeliczyć na peelen. Ale oczy mi się otworzyły. 
Właściwie nawet o mało z oczodołów nie wyszły, jak z rana przeczytałam, że na Sanżilu i w okolicznościach sa tacy, co za godzinę wyciągają 1000 euro. Ksenia, chyba za dużo zer napisałaś, zwraca uwagę Ana, o sto ci pewnie chodziło. Nie, o tysiąc. Trzy zera, czy. Tysiąc ojro na godzinę? A kto to tyle zarabia? Jak to kto, koledzy Romana po fachu. Na komisji? Nie, tam tyle nie wyciągają, nie wierz mediom. Nie na komisji wcale a wcale, tym się lesłar nie zajmuje. Adwokaci normalni, belgijscy zwykli prawnicy.
Roman, prawda to? Nieprawda. Adwokaci zarabiają zwyczajowo 100-200 ojro za godzinę, tukąpri. Tu co? Tout compris, czyli obejmuje to podatki. Co zazwyczaj daje 150 ojro za godzinę, akurat pośrodku, nie za dużo, nie za mało. owszem, zgadzam się, tak też mówi lesłar. Ale jest taki jeden, wysoko mierzy - i płacą mu tysiaka. Przynajmniej tak podał. Armand de Decker się nazywa, jakbyście chcieli sprawdzić.
Ach, to ten. Były przewodniczący senatu. Wielka afera wybuchła faktycznie. I to o zasięgu międzynarodowym, wręcz międzykontynentalnym, podkreśla Roman. A co kto i gdzie? dopytuje Ana. Chodzi o to, że de Decker zainkasował 500 tysięcy ojro. I podał, że to w ramach honorarium za usługi prawnicze. Na to śledzczy, jak to wyliczył. On - że pracował jakieś 500 godzin, i tyle zapłaty wyszło.Czyli uczciwie zarobił i nie ma zamiaru się dalej tumaczyć.
Sam sobie wyliczył takie wynagrodzenie? Kto o zdrowych zmysłach się w ogóle zgodził na taki rachunek? Anie widzę nie mieści się to w głowie. Tyle lat ma, a taka naiwna, żal mi jej chwilami. Choć faktycznie trzeba by miliardera, albo bilionera przynajmniej, by ot tak zapłacił takie wielkie ojro. Owszem, jest miliarder. Jeden z trzech milairderów belgijskich. Tzn.Belgiem jest od kilkunastu lat, wcześniej był tylko Kazachem. Kiedyś pewnie pisał się: Hodjew, a teraz: Chodiev. Stąd ten międzykontynentalny wymiar, jak wspomniałem.
Kazach to skąd? chcę wiedzieć. Z Kazachstanu. A daleko. Aha...to dlaczego jest Belgiem? Jednym z nas czyli? Wygodniej i bezpieczniej pewnie, zauważa Ana. No tak, ale ile to bezpieczeństwo go kosztuje, 500 tysięcy piechotą nie chodzi. 
A jak to właściwie jest w Belgii, Roman? chce wiedzieć Ana. Są jakieś oficjalne stawki? Były, ale już nie. Regulował to tzw. bareme, ale zniesiono go chyba w latach 90. Odtąd - wolna amerykanka, ale jak mówiłem, płaci się do 200 ojro za godzinę, a 600 to już góra absolutna.
Nie taka amerykanka zresztą, bo nie ma możliwości, by umówić się - jak w Usa właśnie - że wynagrodzenie dla adwokata zostanie wypłacone tylko w razie pomyślnego wyniku procesu. Można za to działać w systemie tzw. saksesfi - success fee - czyli premii za wygraną. A cena za reprezentowanie przed sądem? Różnie, zazwyczaj 4% w razie przegranej, 8 - wygranej.
Całkiem całkiem można z tego żyć czy nie całkiem? Na pewno całkiem, adwokaci sobie krzywdy zrobić nie dadzą raczej, czy to w Polsce, czy w Usa, czy w Belgii. O Kazachstanie nie mówiąc, wtrącam.
To honorarium to ściema przecież Ksenia. Chodiew zapłacił de Deckerowi za coś innego, za kontakty jakieś, za wygrany przetrag, bo ja wiem, w końcu de Decker zna wszystkich w polityce. Afera wybuchła nie, bo za dużo, nie takie sumy się płaci pod stołem, tylko dlatego, bo de Decker się głupio tłumaczy, jakby mu się tyle należało. Mówi to w telewizji, która oglądają ludzie, zarabiający na czekach 10 ojro za godzinę. Tymczasem 1000 ojro to dużo więcej, niż wygórowane i tak 600, ile zdarza się kasować gwiazdom brukselskiej adwokatury, czyli tym, co mają dojścia i wiadomo, że im wart płacić za te kontakty. De Decker i spółka po prostu przesadzili, chłopaki, też to widzę. Będzie proces?
Nie wiadomo na razie, póki co, jest oburzenie. Prasa, tiwi itepe. Wybory blisko, a to sprawa polityczna. Inaczej nikt by się tym nie przejął, ale że można wyeliminować jednego z wyścigu do żłoba, to czemu nie. Jak widzisz, jest po co się pchać. Tak już niestety jest. Normalne przekupstwo, Kazachstan, Belgia czy Polska  nikogo nie dziwi, tak już jest wszędzie i będzie. Uważać trzeba tylko na to, by nie mówić o tym na głos. 

Wednesday 4 March 2015

(260 ) czeci czeci

Ładna data, jedna z tych, kiedy wiadomo, że coś się wydarzy. Trzeci trzeci. Podwójny znak. Wcale a wcale nie zdziwiłam się więc wczoraj, gdy już zaplanowałyśmy z Aną wyjazd w miasto, kto będzie niósł nosidło, a kto próbował rozłożyć stelaż, po poprzedniej próbie złożenia go, już Groszek ustawiony, kiedy ma spać, a kiedy czuwać, godziny dogadane, a tu nagle: klops! Roman mówi z krakowska: czeciego czeciego dziś. Jak czułem, żadnej jazdy nie będzie. No, chyba że auto onda zamieni się w taksówkę.
My na to, dość skołowane, bo to jednak cała wyprawa, organizacja, symulacja i stymulacja składania i rozkładania się odbyła, że hej; tak więc my z krzykiem, że co się dzieje znów, że tu wszystko zaplanowane na ostatni guzik, i my właśnie jedziemy; że co on sobie wyobraża, że to tak łatwo taką symulację i stymulację na wietrze marcowym przeprowadzić, że o mało co się nie podźwigałyśmy, przepuklina gotowa, że trasa zaplanowana, stolik zarezerwowany, mleko odciągnięte; czy wreszcie że on naprawdę myśli, znaczy się -  jak każdy facet bez wyobraźni jest jednak, mimo że podobno po zagranicznych reformach - czy on jednak myśli naprawdę w głębi męskiej duszy, że taka jazda na czterech kółkach po Brukseli, a jeśli doliczyć jeszcze kółka wózka w bagażniku - na ośmiu - to coś łatwego? I czy on wie, że to już w ogóle jazda bez trzymanki, czymanki jest?
A on twardo - czeciego czeciego na Szumana nie wjedziecie. chyba że na aucie onda postawicie koguta taksówkowego. Przykro mi, moje panie, strajk taksówek. Taki oficjalny jest.
My że co? Strajk taksówek? A co to takiego?
On, że nie tylko strajk, ale do tego strajk włoski. Strajk włoski w Belgii, trzymajcie mnie i czymajcie też, na to Ana, a co ich wzięło?
Uber uber, a cóżby innego zaprzątało ostatnio głowy taksówkarzy w całej Europie. No ale już miał być spokój? Niemiecki porządek, jak się patrzy? W belgijskiej wersji. Ana jest na bieżąco. Już przecież trąbili, że minister taki jeden wydał uchwałę i w Brukseli, bo nie to, by w całym kraju od razu, wszystko uregulują. Jako pierwsi w Europie do tego. To czego jeszcze chcą? Ano nie chcą tej uchwały właśnie. Kto? Uberowcy? Nie, ci chcą właśnie. Ale taksówkarze nie chcą. W liczbie 1300, bo tylu ich należy do brukselskiego związku taksówkarskiego.
Jezusie, i co? Włosy mi dęba stają. Ano to, że czeciego czeciego wybrali na dzień protestu. Niby pokojowego, ale tak naprawdę utrudniającego życie wszystkich mieszkańców, a nawet uberowców. Oto między 10 a 14 odbędzie się przejazd niezadowolonych talsówkarzy przez centrum. Z gardenor, Gare de Nord, Ksenia spisz, na Szumana. Zostaw sz, okej, zrozumieją.
Ale to przecież niedaleko, widzę jakieś światełko w tunelu. Romana żarty się trzymają, między Nordem a Szumanem - tyle to taksówka przecież w 10 minut przeleci, a jak kierowca będzie łamał nie połowę, jak na oko zazwyczaj wychodzi, tylko trzy czwarte przepisów, to nawet w 7 minut smigną? Phi, Ana, jedziemy, co ten Roman.
Ksenia, ale oni będą jechać w ramach strajku włoskiego, ostrzega Roman. Czyli? Wyjątkowo wolno i nie tylko przestrzegając przepisów, ale wręcz dodając nowe chyba. Cztery godziny, wyobrażacie sobie? Ja nie, Ana na to. Na drogach - sodomia i gomoria się szykuje. I to nie pojedyncza, tylko w liczbie 1300.
A czego chcą właściwie, przypominam sobie, że nie wiem właściwie, o co im chodzi? O nieuchwalanie ustawy przez brukselskiego ministra. Jak to, miało być rewolucyjnie? No właśnie, ale nie w tę stronę z punktu widzenia taksówkarzy. Mianowicie ustawa ma zliberalizować rynek przejazdów w Belgii, dopuszczać tzw. kowłatiraż, a przede wszystkim - nadac jakieś tam prawa uberowi. Bo uber sadzi, ze w Brukseli na drogach zmieszczą się i taksówki, i prywatne auta, i jeszcze ubery. A taksówkarze chcieliby, by głównie zmieścili się oni, rozumuję? W liczbie 1300?
Skomplikowana sprawa, taka liberalizacja, zastanawia się Roman. Boją się tego, że jak rząd da palec, to wkrótce zjedzona będzie cała reka. A ci z tego kowła…koko…co to w ogóle jest? Co oni na to? Kowłatiraż, powiedzmy. W złej polskiej wymowie. Covoiturage w pisowni, czyli w dużym uproszczeniu - podwożenie znajomych do pracy np. Niby za darmo, ale w praktyce, w tym świecie, gdzie mało co nie jest za pieniądze - za pieniądze właśnie. Czyli czarny rynek, rozumuję? Jakby. Hmm.
No to faktycznie klops z czecim czecim, posumowuje Ana. A stib jeździ? Jeździ, ale w dziurach czasowych i miejscowych między taksówkami. Gdzieś tam się da dojechac, ale ogólnie mają być korki. Megagigantyczne, prognozuję. 
Sprawdźcie w gazecie, jak te taksy bedą sunąć, radzi Roman. Głównie po Brukseli tysiącu chyba, ale kto ich wie, dokąd dojadą, jak się która zapomni i rozpędzi nie po włosku zupełnie, lecz po brukselsku, to i o Sanżil zahaczy. Zostańcie w domu. Zostańcie z nami, jak głosi piosenka. Nie przeżywaj tego sam. Nie daj się taksówkom, uberowi i reszcie. Do tego prognoza nie ta. Powiało mrozem z Nordu, brr.

Tuesday 3 March 2015

(259) mandat

I tak źle, i tak niedobrze. Myślę sobie czasami, że nasi Polacy tak już mają. Nijak nie idzie, by zadowolić. Nawet z mandatami w okolicznościach Sanżila nie może być inaczej. Sprawdziłam pod kościołem w niedzielę. Wiadomo - gdzie dwóch Polaków, tam trzy opinie. I bójka gotowa, dobrze, że dzien świety był, to i święcili, nie bijąc, za to pijąc, jak mawia słusznie skądinąd Ana, po zapachu potwierdzam.
Bo dobrze, że lapolis rozdaje mandaty, czy nie? Mają w końcu tego porządku pilnować, czy nie? Kogo zapytać, od razu kłótnia. Jedni - że lapolis, zwana też policją, a po staropolsku - milicją, to na co dzień nic nie robi, tylko czyha, by złapać takiego przykładowo Polaka, co się chwilowo tylko zapomniał pod tym i owym względem, zaparkował na nielegalu, a tu taki jeden i drugi od razu wyskakuje z auta. Jakby tylko normalnie na nas czekał. Z białego wozu, nie niebieskiego nawet, by trudniej było rozpoznać i przymierzyć do czegoś, co się zna jeszcze z pobytu na imigracji w ojczyźnie polszczyźnie. Wyskakuje, żąda papierów jak celnik jakiś doprawdy, a potem mandat łupie. I nijak nie rozumie, jak się mu, a rzadziej jej, dyskretnie tłumaczy, że przecież się nie wiedziało, i że może można to panie inaczej załatwić, no wie pan jak, panie, gdzie pan żyjesz. 
Łapówką czyli, Ksenia? Ciężko by było wcisnąć ją w Belgii, przytomnie uświadamia mi Ana. Chyba że wprost do kieszeni, ale kto ich tam wie, jak te mundury szyją. Jak skafandry na narty wyglądają, kto by się takiej władzy bał. Do tego tu nawet nie ma porządnych dowodów, jak za czasów milicji, tylko takie plastiki, to i gdzie banknot stuzłotowy peelen ukryć, albo ojro. Zresztą nawet w Polsce A i B już nie ma książeczek, przypomina Roman. A komu to przeszkadzało, panie.
No właśnie. Albo przykładowo takie śmieci. Podobno są dzielnice, lepsze, nie taki Sanżil jak u nas, czyli bida jak na Anderlechcie albo w Polsce C prawie, gdzie śmieci hulają z prawa do lewa i nikt się nie przejmuje dniem, godziną czy też kolorem worka. Ale są też takie lepsiejsze, jak Woluwy dwa, gdzie lepiej umieć czytać i wystawiać wtedy, kiedy każą. Tylko i wyłącznie. Nie za późno i nie za wcześnie, i w odpowiedniej barwie. Jak błąd - panie, wie pan ile zasądzają? 70 ojro. Słownie: siedemdziesiąt. Serio? Tak. Skandal!
To zasłyszałam. Tylko nie wiadomo w sumie, czy skandal. Mieli buchnąć mandatem buch, czy nie? Sprawiedliwe to, już nawet względem naszych, tylko w ogóle? Tyle ojro za nic nie warte papiery? Makulaturę, jak podpowiada Roman? Można było nie segregować, fakt. Też rozwiązanie.
A z drugiej strony, jak słusznie rozumuje Ana, wszyscy chcą, w tym nasi, by było czysto i schludnie. Brudno to w Polsce może być, by było na co narzekać. No to dlaczego Polak ma niby nie płacić? Nawet jeśli to Woluwy, a nie jakaś warszawska marszałkowska czy inny wawel? Poza tym to Polka, bo to ona wystawiła ten wór, jak się okazało, wiadomo, baba nie doczytała, a ja muszę teraz za nią bulić. Dobrze, że z kolorem przynajmniej utrafiła, jeszcze nie do końca zgłupła widać.
Co racja, to racja. Nie do końca, zgadza się Ana. U nas też ona, baba, zarządza śmieciami, ale że komuna byle jaka, to to nawet trafiać z dniem nie musi.
Na Iklu też był wypadek, ale już z innej działki. Za tablice gonili. Ale też baba oczywiście, co to sobie ich nie chce zmienić za nic na lokalne, by na legalu jeździć. Jeździ i jeździ na tych warszawskich numerach, wielka pani się znalazła, jak by białostockie BI złe było. Aż ją przydybali. Ale że ładna - to łaskawie potraktowali. Miło.
Bo właściwie mili to oni są, przytakuje Roman. Jak Ana bez prawka sunęła, to też wersal itepe. Tu policjant za te tablice póki co pogroził, ale mówi, że Ikel to jednak nie Polska, i że trzeba zmienić. I że on tę jedną taką już długo obserwuje, szanse daje, by sama poszła do komuny, a ona nie i nie, tylko uparcie jeździ. To i zapukał pod okienko i nakazał. Bez mandatu na razie, i dobrze, bo na kilka tysięcy ojro by ją pani skasowali. Głupia baba znowu winna, a jej stary będzie bulił. Oj oj. Jak w Polsce normalnie panie, nic rozumu nie przybywa z wiekiem. Baby to jednak są.
I na koniec bombowa teoria takiej jednej z lepszej dzielnicy, z Lamberta chyba. Otóż jej zdaniem policja łupi mandaty tam, gdzie wie, że mieszkańcy się przynajmniej nieco przejmują opinią i zapłacą. Już nawet nie chodzi o to, że ich stać pieniężnie, tylko właśnie nie chcą być czarnymi owcami. A gdzie indziej mają to gdzieś.
Co nie rozwiązuje jednak nijak problemu mandatów, bo lapolis łupnąć zawsze mogą. Polakowi dowalą. Nadal nie wiadomo, czy płacić, czy nie, czy do Polski na adres zameldowania, co to się podaje, z Sanżila, a raczej z Woluwów, ślą już, czy nie, czy paka za to grozi, czy nie. Same kłopoty. A jakby te książeczki z dowodem było, to by się sprawę dwudziestką załatwiło. Komu to przeszkadzało, panie.