Monday 29 September 2014

(208) gruszki

Na wierzbie te gruszki tytułowe mogłyby być, czemu nie, przysłowia mądrością narodu, w tym polskiego, gdyby nie szczegół: ich ilość. 120 tysięcy, i to nie kilo, tylko ten tam, no, ton. To dużo więcej, jak twierdzi Ana. I spadły one nam na głowę.
Niedosłownie oczywiście spadły, to czysta przenośnia, tak jak w tym przysłowiu zacytowanym powyżej. I nie spadły, tylko są spadem pozostawionym na Sanżilu przez wielką politykę. Taką, co się rozgrywa na światowych salonach w mocarstwach, czyli prawie u nas, w Brukseli tysiąc, gdzie już polska królewna, a niedługo także polska funkcja prawie króla. Ale o tym w swoim czasie. Na razie te gruszki, bo sprawa jest paląca. Dojrzały w końcu już dobre kilka tygodni temu, już dawno miały być z tym mocarstwie, co to na wschód nawet od Łap, tymczasem klops! Mocarstwo zamknęło swój rynek. Podwoje bym kiedyś napisała, mając na myśli drzwi, ale to chyba za mało, jak na tyle ton. Tylko rynek to udźwignie, a tak w ogóle to jego niewidzialna ręka. Lub choćby przyszło tysiąc atletów ewentualnie.
Klops z klapsami, uśmiecha się Ana. Faktycznie, Belgia ma problem, Polska ma problem, a największy gruszki, bo leżakują i się marnują. Nie marynują, tylko gniją, no chyba że w chłodniach. Nie tylko klapsy, ale i williamsy, paryżanki, mimo że z Sanżila lub spod, triumfy jakiegoś tam packhama, bez błędów - klnę się - zapisałam, komisówki i konferencje. Z wielkiej miało być, ale opuszczam, bom pod wrażeniem tego, co właśnie wyczytałam: te wszystkie grusze i gruszki zapylają siebie nawzajem. To znaczy niektóre lepiej się krzyżują, niektóre gorzej, ale ogólnie sodomiaigomoria i wcale się nie dziwię, że mocarstwo na wschodzie zamknęło swoje podwójne drzwi przed taką zarazą. Sama sprawdzę, czy u nas w ogrodzie się coś nie zalęgło!
Nie ma się czego bać, Ksenia, ale wymyślasz. Pomyśl, jakby to było nieco odstające od normy, gruszek w Polsce nikt by nie uświadczył, tylko spalił w ogniu piekielnym razem z inwitro i tym drugim na a. In vitro się pisze. A tak, to natura, samo życie. W Polsce to dopiero tych niewykorzystanych, niezjedzonych gruszek zostanie zresztą. Klęska narodowa, można powiedzieć. Urodzaju też zarazem, dodam od siebie.
Bo też ile tych ciast o nazwie latart można robić i ile gruszek mogą przerobić żłobkowicze? Z tonę może, ale 120 tysięcy? Nawet jeśli w tym roku, z powodu zamknięcia drzwi, dostają je prawie za darmo, to i zdrowie skorzysta. Pod warunkiem oczywiście, że je zjedzą, ale podobno jedzą, bo od siebie odgapiają, co tylko cieszy tych i te, którym dotąd nie udało się wepchnąć w żłobkowicza żadnego owocu, nawet ukrytego pod nazwą " inny makaron". Są plusy, narysowane chyba niewidzialną ręką rynku zresztą. 
A tak w ogóle, to nic się pewnie nie zmarnuje, mówi Roman, bo te ponad 119 tys. ton, co nie zjedzą ich na wschodzie, zjedzą na wschodzie dalszym, czyli w Chinach. Już sobie ostrzą zęby na nie, i na nasze polskie jabłka zresztą też. Nic w przyrodzie nie ginie, wzrusza ramionami Ana. Gazety miały o czym pisać, a komisja u Romana debatować, ciągnie. W tej całej aferze jedno mi się podoba: belgijskie hasło akcji jedzenia owoców. Uwaga, Ksenia, tu masz i spisuj: ne laissez pas tomber les fruits belges. Fajna gra słów. Nie dajcie zginąć belgijskim owocom. Nie opuszczajcie ich i nie pozwólcie im spaść zarazem.
Co za intelektualna inteligencja, prawda święta. kręcę głową z podziwem. Niektórzy to potrafią! Chyba od tych witamin tacy mądrzy, co się tam w tych gruszkach dawno pokrzyżowały. Aż strach się bać, co wyrośnie z naszych nagruszkowanych na całego żłobkowiczów. Toż to będzie pokolenie nie do ogarnięcia. 

Friday 19 September 2014

(207) maratonga

Jeszcze się nawet nie zdążyłam dowiedzieć, czy ułefa nas w sensie Sanżila wybrała, a tu już pędem nadciąga nowy sport. I to jakim! Sprintem maratońskim.
Ana Martin dziwi się nawet, że dotąd jeszcze nic nie napisałam o bieganiu. Przecież wszyscy wokół gnają. No tak, nowoczesne życie tego od nas wymaga, jak piszą kołcze i terapeuci w twoichstylachpanizwierciadle, wzdychając, choć tak naprawdę nie mają co narzekać, bo dzięki temu pędowi oni mają na chleb. I nie tylko, ho ho, te suwy i inne mercole to niby skąd. Na firmę, powiedzą. No tak, doradczą, jak sobie radzić ze stresem powstałym z pędu.
Ale swoją drogą to faktycznie ciekawe, że wielu znajomych Any, a Romana jeszcze bardziej, wiadomo, wysokie progi komisariatu, zamiast zwolnić, przynajmniej w weekend - wtedy gnają jeszcze bardziej. Dosłownie. Biegają na wyścigi, można by powiedzieć, gdyby to faktycznie były wyścigi, a nie takie dreptanie w miejscu. Dla zdrowia. 
No, kołczem nie jestem, ani nawet nie trenerem osobistym, ale według mnie ze zdrowiem to bieganie ma najmniej wspólnego. Tu kolano, tu kostka, tu mięsień, tu łękotka. O ile na tym się kończy. Gorzej na tym wychodzą, niż siedząc w biurze, albo leżąc w łóżku, szczególnie gdy to ten weekend, akurat ten jeden, gdy dzieci śpią. Mówię o innych, bo u nas nie śpią, więc i tak ganiamy, z tym że po pięterkach.
Niektórym nie wystarczają już parki i ulice, za mało, za krótko. Ba - są tacy, co o im za mało triatlonu, co podobno pochodzi od słowa trzy w obcym języku i oznacza trzy sporty na raz: na mokro, na rowerze i w pędzie. Jakieś niesamowite wielokilometrowe dystanse, ale i tak słychać: mało! Za łatwo! cały dzień w sporcie to za mało! chcemy miesiąca! Roman mówił, że modne jest żelastwo, czyli triatlon, sam w sobie potrójny z natury, jeszcze raz przemnożony przez trzy. Czy w Krakowie. Nie moja sprawa, ile to wychodzi i jak to boli, jedno pewne - dużo i bardzo.
Owszem,w  tym zakresie charakteryzuję się skromnością i brakiem wyników, podobnie zresztą jak Ana Martin i nieco mniej, ale też bez wielkich dystansowych sukcesów - Roman. Żyjemy sobie nie to, żeby bez pędu, ale za to nie musimy być pierwsi. Ana jeszcze bardziej niż biegom nie ufa kołczom. Sama siebie trenuje, taka zdolniacha.
Ale temat jest i tak gorący, jak ten wrzesień, czego dowodem ostatnio powstałe zapotrzebowanie na określenie kobiety, która biega maratony. Bo jednak w naszym domu nikomu nie przejdzie przez usta, że jest ona maratończykiem. Padła propozycja - maratonka. Ale taka to sobie wszędzie może mieszkać. I wtedy Anę olśniło - maratonga! Bo z Matongi. Matonge po lokalnemu, tzn. po ikselowemu, bo tam leży, nie na terenie sanżilowskim. Matonge czy Matongę oni u siebie mają, a koloru jest ona tego, co chyba największe gwiazdy maratonu. I maratongu.
Teraz powstała z kolei kwestia, jak to wprowadzić w użycie, by te spośród kobiet, które biegają, by być silniejsze po męsku, zechciały stosować tę nazwę. I nie bać się jej i nie gnać od razu na terapię, tym bardziej, że terminy wykupione na rok do przodu. 
I tu Ana szybko sprintem zaraz wymyśliła. Na szczęście w komisji będzie zasiadać jedna Polka, co lubi straszne słowo na f. Ana podobno idzie na zebranie z nią, na którym mają dyskutować, jakby tu nie bać się tego słowa, no wiecie którego. By biegać sobie, gdzie kto chce, a nie od razu w rytmie na rekord. Aby Polka była feministką. I maratongą.



Thursday 18 September 2014

(206) ułefa

Okazuje się, że ja sobie tak tu żyję na tym naszym Sanżilu, jak gdyby nic się wokół nie działo, nosa nie wyściubiam, tylko żłobek - dom, dom - żłobek, a tu już jutro zapadną decyzje mające zmienić Brukselę na dobre! 
Ana Martin twierdzi co prawda, że nadal nic ważnego się nie dzieje i nie ma się co tak podniecać, jak to się mówiło w podstawówce, a chwilami nawet w gimnazjum, ale ja już swoje wiem. Skoro wziął się za nas świat piłki nożnej, na pewno oznacza to zmianę. Na gorsze, jeśli już, mruczy Ana, ale ja sądzę, że nie ma co dzielić skóry na stadionie, skoro go jeszcze nie wybudowali, a międzynarodowym zainteresowaniem można się cieszyć już dziś. Nie na co dzień zdarza się, by w Genowie przez fał, co to leży chyba nad morzem na dole mapy, rozpatrywali sprawy naszej Brukseli. Nawet jeśli to stolica Europy i niedługo będzie nią zarządzał jeden z nas. Umówmy się - nie dla każdego Sanżil jest domem, a Ana Martin zna nawet takie, co się tu z Iksela lub Woluła boją zapuszczać, w obawie o własne buciczki chyba.
Ksenia, nie Genova, czyli Genua po polsku, która faktycznie leży nad morze, lecz Genewa. Po polsku przez wu. Nad jeziorem leży. W Szwajcarii. Niby snobistycznie i luksusowo, jak ten Wolułe nie przymierzając. Siedziba wielu organizacji mniej lub bardziej uczciwych. Tak naprawdę - moim zdaniem, Any zdaniem czyli, głównie dla podatków. W tym ułefy zwanej też fifą, ale nie wiem gdzie dokładnie. Nic dobrego nigdy z tej ułefy nikomu nie przyszło, i tym razem będzie to samo, ponuro wieszczy Ana. Korupcja co najwyżej.
Zaraz zaraz, uporządkuję trochę myśli, bo z tego podniecenia to już zupełnie nie wiem, jaki wątek ciągnąć. Ja ci powiem, zgłasza się Roman na ochotnika, zupełnie jak w tej wspomnianej podstawówce, bo do gimnazjum nie chodził, za stary, ale kujon mimo to. Między nami. 
No więc chodzi o to, że jutro w Genewie ułefa, bez ł, podejmie decyzję, gdzie będą kopać piłkę w ramach tak zwanego euro w 2020 r. Nawet nie wiem zresztą, czy ostateczną, trochę zawirowań politycznych w końcu jest ostatnio i nie wiadomo, czy piłkarze dociągną do mistrzostw gdzie indziej, Rosji i Katarze - Ksenia, jest takie państwo, jest, pisz, jak dyktuję - a więc czy i ten 2020 rok u nas za miedzą w ogóle aktualny. Ale załóżmy, że tak. I stąd powstał kolejny problem belgijsko-belgijski, a mianowicie: stadion.
Ale jest stadion chyba, sama byłam? Koło tych kul z atomów? No jest, ale niby przestarzały. Trzeba by nowy postawić. Też na Heysel. Takie wymogi bezpieczeństwa. I tu ups. Bo po pierwsze, ten stadion to symbol tragedii, do której doszło właśnie z braku wymogów bezpieczeństwa. Ksenia, na świecie cię nie było, ale my z Aną owszem. Cały świat wie i pamięta, ale o tym innym razem. Po drugie - w narodzie, mimo że niby podzielony językowo,  jest wielkie pragnienie belgijskiego zwycięstwa, no ale jak to? Teren pod stadion znajduje się w części flamandzkiej, należy jednak do miasta Brukseli. Do tego, jeśli dobrze rozumiem, gospodarzem stadionu miałby być Sporting Anderlecht. Na koniec - politycy, chcący oczywiście uszczknąć kawałek tortu dla siebie. Jak lud wiwatuje, polityk zyskuje, wiadomo. Zagmatwane to wszystko i nie wiadomo, z której strony ugryźć. No, ciekawym wniku tego losowania jutro, nie powiem.
Ja nie, komentuje Ana. Mam tylko nadzieje, że nie będziemy mieć tu pod oknem hord kibiców. Oby nie wygrali, mówi niepatriotycznie zupełnie.
Jak dla mnie, mówię, wisienką na torcie jest ten cały Anderlecht! O rany, to co, dzielnicę nam spod nosa przeniosą na drugi koniec miasta, pod atomy? I kafe pierogi może też? Jakoś tak nieswojsko by było, jeszcze do tego z tą zagraniczną nazwą, jak z jakiejś Grecji doprawdy. E, to już lepiej bez ułefy i ojro, Ana ma rację. Spokojnie. Po staremu. Żłobek - dom, dom - żłobek i tak w kółko, bez weekendów.


Wednesday 10 September 2014

(205) galerianki

Odkąd Iwonek oddany w dobre szpony systemu, by zręcznie połączyć w jedno dwa popularne przysłowia, jest czas, by uchylić drzwi i wyjść poza dobrze znany Sanżil. Na przykład udając się w stronę galerii.
Na początku nie było łatwo z tym wychodzeniem i poznawaniem obcych dzielnic, choć one niby tylko półobce, bo za rogiem w Brukseli, no ale już sama decyzja o jeździe tramwajem, od kiedy nie trzeba krążyć wózkiem, wymaga odwagi. Przynajmniej ode mnie, a i u Any Martin mina coś wcale nietęga. Ale przemogłyśmy strach przed nieznanym, w końcu skoro Iwonek daje radę w żłobku, to my się mamy dać jakiemuś stibowi? Niedoczekanie. I tak to oto dojechałyśmy do galerii. 
A w galeriach - niespodzianka. Nie żadne tam schody ruchome czy sztuczne kwiaty, albo wręcz akwarium z rekinem, jak to ma miejsce w Polsce A Any. Naprawdę jak bumcykcyk! Akwarium na pewno, rekina Ana nie jest pewna, może zdechł, zanim dojechała. Ale to daleko. Tu natomiast, w samym centrum Europy, gdzie już niedługo nastanie sam Polak jeden taki znany z tiwi - galerie biedne, że aż strach! Tylko trochę złoceń, owszem, ładne, ale poza tym - kupa żelastwa i starego szkła. Za szkłem, jak to tu, nie rekin, lecz stare koronki albo czekoladki, te podobno świeże dla odmiany, bo nawet trzymane w lodówkach. Wśród tego wszystkiego - tłumy ludzi. Aha, kino jeszcze jest, o nazwie, a jakże - galerie. Bo dwie są. 
Kupa ludzi na kupie żelastwa, śmieje się Roman. To ci reklama. No, ludzi niezła ilość, bo rocznie przez galerie króla i królowej, bo tak się zwą, przechodzi około 6 milionów osób, z tego z piątaka trzeba by pewnie policzyć za turystów. Jest się czym chwalić i o kogo walczyć, więc nie myśl sobie, że te sklepiki to byle co, wręcz przeciwnie - czynsze osiągają niebotyczne ceny. A teraz jest jeszcze hotel.
Gdzie tam się hotel zmieścił, zastanawia się Ana. Jakoś upchnęli, 20 pokoi i 3 suity. Czyli co, pytam. Takie eleganckie wielkie pokoje dla tych, co nie lubią tłoczyć się jak ciżba na zwykłym metrażu. Do tego slogan reklamowy mówiący, że to historyczne miejsce przerobione na oczyszczony kokon. Naprawdę tak napisali, zaklina się Ana. Jak bumcykcyk. Jak ten rekin w akwarium.
Dobra, oddajmy królowi, co królewskie, upomina się Ana jednak, no bo galerie to nie byle co. Może nie dziesięć pięter i sztuczne marmury, ale zawsze to 213 metrów. Mierzył je sam Baudelaire, który właśni przypadkowo przebywał w mieście. Promocja na otwarcie się to nazywa, wtrącam swoje. Niech ci będzie, przytakuje Roman. A chadzali po nich sami wielcy świata literatury, ciągnie Ana. Masz tu Ksenia ściągawkę, spisz: Hugo, Verlaine, Apollinaire. Nic dziwnego w sumie, że turyści ciągną hordami, by zażyć spaceru na światowym poziomie, podsumowuje Ana.
Osobiście, jako Ksenia, wolałabym jednak co innego. Galerię normalną mianowicie. Z palmami. Fontannami. Rekinem, jak się da, za szybą oczywiście. Ach, poczuć się jeszcze raz prawdziwą galerianką, to by było coś.

Monday 8 September 2014

(204) ekole

Zarzucają mi, że w rątre stałam się tematyczna. Mono, o co dopytałam, i co podobno oznacza w kółko Macieju o jednym. Że jak się już czegoś czepię, to nie spocznę. No i co ja mam powiedzieć na swoją obronę, jak nie: to życie tak mi każe, a ja tylko wykonuję.
Zrobiłam tak ostatnio w kwestii jeżdżenia po Sanżilu i okolicach i wina moja naprawdę żadna w tym, że dziś uczynię znów. O dzieciach będzie ponownie. Nie, nie będę już kreszować ani skreczować kreszem, którego to słowa z kategorii muzycznej mnie nauczył Roman, tylko maternalizować. Matki od razu czujnie wyczuwają: na tapetę wjeżdżają maternele.
Zwane także szkołami, co jest łatwym tłumaczeniem ze słowa ekol, które z ekologią i bjo nie ma jednakże nic wspólnego. Zaraz zaraz Ksenia, wtrąca swoje trzy grosze Ana, jak to nie ma? Z naturą maternele i ekole mają bardzo dużo wspólnego, przede wszystkim pod względem zostawiania wszystkiego, w tym głównie brudu na dzieciach, w stanie naturalnym, do czego niejednokrotnie dochodzi wartość dodana w postaci niemycia rąk, nieubierania zawieruszonych czapek i kurtek, spania w zabłoconych butach oraz absolutny hajlajt, by zacytować Anę: wszy. 
Jak to wszy, pytam nieco wstrząśnięta, bo chociaż owszem, zakosztowałam w dzieciństwie ich obecności, to było to w końcu w Polsce B, daleko od zachodu, gdzie od mydeł, szamponów, perfjum i innych takich zapachów aż głowa boli? Ano wszy, powtarza Ana. Wszy przedszkolne i szkolne, ekolo na całego, to coś, czym zachód, jak się okazuje, zdecydowanie mógłby wygrać każdą wojnę ze wschodem. Wystarczyłoby przejść się po kilku sanżilowskich, ikselskich i pobliskich przybytkach, i ładunek gotowy, śmieje się Ana.
O rany, dziwię się, to znaczy, że one są wszędzie? Że jeśli nie z kreszu, to trafią do nas za rok z ekola? Nawet zakładając, że fryzura Iwonka nadal nie będzie się składała ze zbyt wielu włosów? No, pewnie tak, kiwa głową (czystą chyba) Ana. Warto się przygotować. to pewne. To znaczy tylko my, Ana i Ksenia, bo Romana akurat natura zwolniła z tego zmartwienia, i to wcale nie dlatego, że on taki ekolo. Po prostu nie reprezentuje sobą interesującego terenu dla wszy i już, i myślcie, co chcecie.
No ale ekole to nie tylko brud, Ksenia, nie demonizujmy, Ana chyba się nieco przestraszyła mojej miny. Owszem, to podobno na początku trochę przeraża, ale po początkowym szoku może przecież być tylko lepiej. I to jest zdecydowany pozytywny plus, rozchmurzam się. Za trochę brudu gratis dzieciaki dostają przecież równie darmowo francuski albo ten drugi dialekt, do tego kontakty z młodzieżą z całego świata, nie tylko Polski. Ba - Polaków wcale nie musi być najwięcej, i zazwyczaj nawet nie ma, jeśli wierzyć moim obserwacjom. Co chyba ogólnie jest fajne, przynajmniej na podstawie dwóch wakacyjnych miesięcy doświadczeń z Łap i oglądania tiwi. Zdecydowanie pora na trochę belgijskości i sanżilowskiego smrodku.
Nie przesadzajmy, zgadzają się zgodnie Roman i Ana, obecnie walczący z chorobą antyżłobkową, a Ana nawet wirusem odkreszowym, i uspokajający się w ten sposób, że Iwonek daje radę w imersją fransez. Takie życie. Trzeba gdzieś chodzić. Ale jakiś tam problem z ekolami jest, skoro ostatnio nadszedł na te łamy apel, cytuję, czcionki też oryginalne: Czy znacie w Brukseli dobre, czyste przedszkole prywatne? Takie w polskim stylu :-) Bo wiem, że są takie, ale koszt powyżej 1000  EUR.
Czy istnieją placówki, gdzie koszt jest akceptowalny i jakość też? 
To i siedzę od dwóch dni i głowię się, jak tu nie popaść znów w tematyczność. Mono lub inną. Jak mam się przed nią uchronić, skoro wszyscy tylko o tym jednym w mono kółko? Szkoły i kresze, może po wrześniu minie? Taka sezonowa epidemia przed atakiem grypy. Takie czasy, że jak choroby, to albo mono, albo wszy od razu.



Friday 5 September 2014

(203) kresz

Ana Martin twierdzi, że każda lokalna sanżilowska matka, nawet polska albo zagraniczna, co jak co, ale jedno słowo po belgijsku zna na pewno: kresz. Nawet jeśli innych zdań ani w ząb nie pojmie, to to na pewno wryje się w jej pamięć od razu, jak zajdzie w ciążę. Wszyscy wokół tylko o to pytają. Kresz kresz kresz.
Creche się to pisze, dla tych, co jeszcze nie są matkami, albo nigdy nie będą, bo ojcami najwyżej. I akcent wypada dodać, owszem, ale dla wymowy kresz to nic nie zmienia. I znaczenia także, a oznacza ono: żłobek. Temat jeden w świecie niemowlaków i małych dzieci, a raczej - ich zestresowanych rodziców.
Według Any, ledwo komuś się ujawni brzuch, po gratulacjach, po miejscowemu zwanymi felicytacjami, co na moje ucho brzmi jeszcze ładniej, już ze wszystkich kątów i we wszystkich językach dobiegają ciekawskie pytania: czy macie już miejsce w kreszu? Bo wiecie, że trudno? I co zrobicie, jak nie dostaniecie? Ojej. Jakby świat się kończył.
Jak po polsku pada pytanie, nawet sobie trudu nikt nie zada, by tłumaczyć, tylko końcówką załatwiają odmianę i już. Anę to denerwuje, bo jej zdaniem oznacza, że kresz aż za mocno wszedł w życie rodzin. Że zastąpił zdrowy rozsądek. Owszem, że do pracy trzeba chodzić, choć nie wszyscy na komisję, dodaje, ale nie oznacza to chyba, że dzieci trzeba oddać do żłobka już po trzech miesiącach? Że drugie owszem, na Sanżilu i w Belgii ogólnie nie jest to prorodzicowo rozwiązane, jak w krajach w rodzaju Szwecja chyba, nie zapamiętałam, w każdym razie: z południa Europy, gdzie macierzyński rok trwa, no ale że nawet tu, w dość nieprzyjaznym matkowo prawodawstwie, można wyrwać ze świata pracy co najmniej pół roku? Jak nie matka, to ojciec, który też przecież jest rodzicem? Halo?
Tymczasem nie, kresz musi być. Ana twierdzi, że świat chyba nieco stanął na głowie, skoro normą jest kresz, a nie rodzice. I że od kreszu tyle zależy, że w rezultacie wszyscy wokół są zestresowani. Ci, co kresz dostali, i ci, co nie. Jedni: że oddają i że nie wiadomo na dobrą sprawę, co się tam dzieje, szczególnie w przypadku niemowlaków, które raczej nie mówią, więc nie opowiedzą; drudzy: że nie oddali, więc niby się w domu zamykają, siedząc, a życie gdzieś obok. O sobie trzeba myśleć, własnym rozwoju i karierze. Szybciej, dalej. A dzieci gdzieś po drodze. W systemie. 
Dobrego wyjścia nie ma. Tak Ana. Twierdzi.
Wyjście jest za to z domu głośne na całego, od kiedy Iwonek na dobre zorientował się, że kresz to jego nowy los. I że rozpaczliwe: do domku do domku do domku na całą ulicę niewiele pomaga. Że skończyły się dobre czasy sam na sam z Ksenią, że trzeba się uczyć. Francuskiego, bo po kreszu będzie maternel. Czyli przedszkole, zwane tu dumnie szkołą, nawet przez naszych własnych Polaków; chyba by podkreślić, jaka to ważna sprawa, by żyć w systemie. I umrzeć w nim. Tak twierdzi Ana, cała w nerwach, co to będzie.
Nic nie będzie, twierdzą wszystkie znajome rodziny. Wszyscy lokalni dzieciaci przez to przeszli. Nawet jeśli w dzieciństwie uniknęli żłobka w Polsce A lub B, wtedy chyba bez podziału jeszcze, bo całość w komunie, to kreszu już nie sposób. Takie czasy, że tylko kreszkreszkresz z każdego kąta dobiega. 

Monday 1 September 2014

(202) rątre

I dalej w temacie komunikacyjnym siedzę głęboko, a powód mam taki, że we wrześniu, oprócz kasztanów, szkoły i grzybów spadają na nas korki. Nie z nieba bynajmniej i nie z niebytu, tylko z tego wożenia wszystkich i wszystkiego autem, z dogłębnej potrzeby, by tylko w swoim wozie siedzieć. Powrót się to nazywa.
Po polsku oczywiście tak się to by zwało, i w tłumaczeniu Any, które i może prawidłowe, ale niewiele wnosi do ogólnego zrozumienia problemu, którego w Polsce na mój rozum nie było. Albo w Łapach nie było, i to w moich czasach? Bo wtedy ciężko było o wozy, a dziś to już każdy panisko na taksówce. Nie wiem, może i Polska B się korkuje, było nie wyjeżdżać, to bym wiedziała, co aktualnie się dzieje na dzień dzisiejszy. A tak to tylko donoszę o powrocie, wielkim rątre za oknem Sanżila.
Ana Martin twierdzi, że to ta rątre, ale mi rodzaj nijaki pasuje bardziej. Wielkie rątre, rentree z akcentem na jednym z e, jak podpowiada jeszcze, co oznacza, że lokalne auta już zablokowały, co mogły. Drogi znaczy się, wyjazdy, dojazdy, nerwy nerwy nerwy. W tym mnie w tramwaju. A że sama nie byłam, to tym gorzej to wspominam, no bo jednak dwulatki, co to pierwszy dzień w żłobku mają spędzić, nigdzie nie wracają więc, lecz raczej rozpoczynają - skąd one mają, te dwulatki, wiedzieć, że tak właśnie wygląda świat we wrześniu? Że tramwaj przechrzczony na lalaj już nie jedzie chyżo, tylko stoi i czeka? Dwulatek Iwonek wyraził więc swoje niezadowolenie, że stoimy, że gdzie ta stacja kindele, że albel, belkendal owszem, przejechaliśmy jakoś, ale potem klops!
Bo faktycznie na kindele rątre zaskoczyło drogowców. Na szczęście nie śniegiem, i nawet deszczem o dziwo nie, za to starą biedą, czyli kotłowaniną 92, 7, 3 i 4. Tramwai czy tramwajów naszych codziennych. Na wanderkindere przez fał. Oj, żeśmy się nastali.
No tak, Vanderkindere, od dawna się o tym mówi i pisze w Brukseli całej, potwierdza Roman. Tym bardziej całej, że to nie na Sanżilu, tylko na Uklach ten problem, potwierdzam mądrze. A co piszą? To, co zawsze w takich sytuacjach, i to nie tylko w Belgii, na to Ana. Że konieczne jest rozwiązanie, tylko że po pierwsze nie wiadomo jakie, a po drugie na nic nie ma pieniędzy. No ale jest jakieś światełko w tunelu?
W tunelu dosłownie nawet Ksenia, śmieje się Roman. W tunelu koło stacji Albert, zwanej ostatnio albel. Mianowicie chodzi o to, by 3 i 7 dojeżdżały tam, tam się ludzie przesiadali, tramwaje płynnie odjeżdżały, piesi spokojnie przechodzili dalej, a na nie latali w kółko po wanderkinderowskim nibyskrzyżowaniu, chcąc wskoczyć do innej linii. Auta trąbią albo stoją, sama wiesz zresztą, jak to wygląda, nie tylko w rątre, ale nawet w wakacje. Chaos. 
Tylko że to światełko coś słabo się pali, bo jeszcze nie zadecydowali, czy do Alberta puścić metro. Ma być, ale kiedy? Ach, czuje się ten komunikacyjny ciężar rątre, nie ma dwóch zdań, wzdycha Ana. A to dopiero pierwszy dzień. Oby do wiosny.