Thursday 18 December 2014

(230) alkomat

Udało się! Nie mi co prawda, bo do prawa jazdy jeszcze nie dobiłam, za to Anie Martin jak najbardziej! I to jeszcze przed 40-tką! I do tego w grudniu, w świątecznej atmosferze! Co? Dmuchnąć w alkomat całkowicie za darmo i z zaskoczenia się udało! Bo mogła tak dalej żyć, i nie wiedzieć, co traci, a tak bogatsza w doświadczenie.
Zdziwienie było wielkie, to fakt. Bo po pierwsze Ana nie pija napojów alkomatowych właściwie i bez Groszka. Po drugie - bo Sanżil i Iksel, gdzie to zdarzenie miało miejsce - a dokładniej Flaga - uchodzą za tolerancyjne, kafe belga i te sprawy, no i nawet jakby Groszek już się eksmitował, a Ana nabrała lokalnego zwyczaju popijania obiadu, ups - lanczu, obiady wyeliminowała ojromowa, jak zawsze się krzywi Roman - kieliszkiem wina, to chyba by uszło, skoro większość tych, co siadają za kółkiem o 13 lub 14 jest już po kilku głębszych. Po trzecie - bo na Fladze i w mieście w ogóle ciężko uświadczyć policję, jeszcze trudniej ją zatrzymać, a żeby ona cię zatrzymała - to wręcz można pomarzyć. Oczywiście zależy, o czym kto marzy, dodam, a tak na marginesie: co oznacza, jak się śni policjant? Czyli marzy? Bo nie maże?
No i po czwarte, bo Ana jest przeciwniczka wożenia się autem, jak można wieźć się tramwajem, starym lub nowym, i wygodnie czytać. Więc małe były szanse,że na nią trafi. No ale tu był gość, ważny gościu z Luksemburga, gdzie to bez auta ani rusz, bo lalajów nie znają, więc nawet Ana poszła na kompromis. I stąd ten alkomat.
Jedziemy więc sobie wygodnie rozparte i rozparci, Ana szusuje, chce zakręcać, z prawej już przepuściła, całkiem przepisowo, a tu: miły pan w granatowej marynarze, białym kasku i z białą pałą, choć chyba była pomarańczowa, stwierdzam po namyśle. I każe zjechać na bok. Ana nie wierzy własnemu szczęściu, chyba, bo pyta: to on na mnie kiwa? To samo tłumaczy na obcy dialekt, bo gościu ważny nie z byle skąd, z Włoch na oko. Po si poznałam. Więc on: si. Więc Ana na bok. Otwiera okno, a policjant, miły, młody i przystojny: dokumencik proszę.
No owszem, mogła Ana się z nim zabawić i spytać: jaki dokumencik? I on by pewnie zdębiał, szczególnie, jakby spytała po polsku, ale szczerze mówiąc, nie wykazała się przytomnością umysłu i po prostu dała, co tam miała. Dwa wielkie papierzyska. A on: a prawko? A Ana cała w nerwach, sięga po ten nafoliowany portfelik z komuny, jak to mówi, i czerwona jak burak przyznaje: nie mam. Mój synek wyciągnął. Tyle to i ja zrozumiałam.
I zamarłam na tylnym siedzeniu, bo ani chybi więzienie za coś takiego, a mandacik i przesłuchanie na komendzie - to na pewno. Tymczasem na tym Ikselu normalnie nic, tylko każą się Anie nie martwić, bo na pewno się znajdzie, i ile lat ma synek, i że to normalne. Gadają i gadają, coś tam kasują na takim bankomacie, i nagle ten miły mówi: no a teraz proszę dmuchnąć. Ana na to: dobrze, ale nie wiem, jak. I że wysiądzie, bo w pasie nie może zaczerpnąć oddechu, gdyż wiadomo, pasażer Groszek nie pomaga. 
Wygrała, od razu zobaczyłam. Trzeba było widzieć, jak Ana się tarabani w swoim starym futrze zza kierownicy. Wielkie, okrągłe oczy niebieskich, jak stanęła z nimi w całej krasie z Groszkiem pod futrem, a oni byli na tyle lotni, że w mig zrozumieli, że to badanie alkomatem będzie na darmo. No ale cóż, do końca musieli grać w swoją grę. Ana dmuchnęła. Oni sprawdzili. Wszyscy uśmiechnięci i mersi-mersi z dwóch stron. Myślę, że wyszło zero.
Bilans: Ana zadowolona, bo już wie, co robić z alkomatem. Policjanci zadowoleni, bo lepsze statystyki trzeźwych. Gościu zachwycony Ikselem, że policjanci tacy mili. Ja szczęśliwa, że sama wszystko zrozumiałam, i że nie mam prawka, więc i nerwów mniej. Roman dokształcony, bo od razu doczytał, że te kontrole to element strajku policji. Bo to zwalnia trafik, taki ruch czyli. Czyli same zmiany na plus. 
Tylko Groszek bez zmian, ale w końcu jak coś postanowi - to będą emocje dopiero, niech się alkomat schowa!


Thursday 11 December 2014

(229) kapuczino

To już prawie pewne, że w tym roku będziemy mieć zimę. W tiwi mówili, polskiej. Przynajmniej tę astrologiczną, bo pogodowo jeszcze wszystko możliwe. Jak to na Sanżilu, niczego nie można być pewną, w Polsce to było zupełnie inaczej, a kiedyś to już w ogóle, inne czasy, inna młodzież i wartości, ech, to senewrati, słucham właśnie. No ale co robić, jak tu człowieka rzuciło? Leci na żywo przy stoliku obok.
Nie tylko tego słucham, bo są oczywiście typowo polskie ozdobniki, Ana Martin, cytując matkę swoją, brzydzącą się tego rodzaju twórczością, mówi, że to tak zwane przecinki. Ucho więdnie, powiedziałaby matka. Norma, wzrusza ramionami Ana, starająca się wyłowić wśród przecinków wiedzę, kto kogo wykiwał i na ile. Jedno pewne: tamci dwaj oszukali tych dwóch i oni teraz muszą się tłumaczyć przed madame, że dostawa będzie, ale później. Tamtym się udało, ale ci nie popuszczą. Trochę nieładnie może w przededniu zimy i świąt, no ale święta świętami, a biznes biznesem. No i przed madame trzeba się teraz wić, a kto by tam chciał i umiał po francusku. Zupełnie niepotrzebne to, oceniam.
Ana Martin jednak zadowolona nawet, bo jej zdaniem nastąpił postęp. Po pierwsze, w Polsce może i kiedyś to już w ogóle było życie, inne czasy, inna młodzież i wartości, ech, to senewrati, za to niektórzy z nowych Sanżilaków zrozumieli przynajmniej, że jednak nastało nowe i Polak za granicą może wejść nawet na kawę do włoskiego baru, gdzie właśnie przebywamy, czekając na koniec deszczu grudniowego, nowember rejn, to był przebój kiedyś, ech, kiedyś to była muzyka, a nie jutjub i wyginające się dzieciaki. Do tego Anę cieszy, że Polak jeden z drugim włazł do baru na samej Luizie, co to już leży nawet w samym Tysiącu, na tałzenie, powiedzieliby w Katowicach, jak zawsze się śmieje Stefan, co to pochodzi z tej dziury. Nie wstydził się znaczy ten Polak jeden z drugim, my zresztą, Polki dwie, też nie, a wszyscy pijemy to samo, znaczy się kawę włoską w różnych odmianach, a nie polską białą lub turecką czarną z fusem. Proszę bardzo, dla porządku podam nazwy: kapuczino-epjeso, jak mawia Iwonek-late i nawet makjato. To się dopiero porobiło, ech te nowe wartości.
No i latte to po włosku mleko, a kawa o tej nazwie - to chyba import lub eksport z USA, czepia się Ana. Ale i tak dobra.
Po drugie Anę cieszy, że Polacy siedzą sobie tu na włoskich ławach jak paniska, nie wstydzą się, wiedzą, gdzie toaleta, nie boją, że wygonią. Że mają tyle w kieszeni, by nie zastanawiać się, czy wybrać bagietkę, czy jednak pozwolić sobie na zbytek w postaci kapuczino, z punktu widzenia odżywczego wydatek zupełnie bez sensu, choć i tak lepszy, niż na epjeso, bo ma w sobie przynajmniej trochę mleka, nie tyle co prawda, co makjato czy late, ale zawsze wzmocni. Tym bardziej, że zima idzie. A Polak proszę, nie patrzy  już praktycznie, tylko łyka łyk epjeso i siedzi dalej. Jak jakiś Włoch czy inny Grek, doprawdy. Nowe, nowe wszędzie.
I cieszy Anę w końcu, że Polak jeden z drugim tłumaczy się po francusku przed madame, znaczy: nie boi się. Czuje, że może się spóźnić, że już nie odeślą z misiem w paszporcie, że rodacy wykiwali, ale spokojnie, odbije się na na kapuczino jeszcze będzie. Dobry znak, ocenia Ana. Dobry rok.
I zima będzie, więc też dobrze, wirusy wymrozi. Co ma zasnąć, zaśnie, co ma się urodzić, urodzi. Jakby co, i nie było gdzie spać, wtrącam, zawsze jest nowość. Bar sjestowy mianowicie. Gdzie gdzie, dopytuje Ana, co to już mało co śpi przez Groszka. A na Szumanie, koło Romana. Właśnie wielkie otwarcie. Pauzzzz się nazywa i oferuje fotele. Fotele? A tak, takie do spania. Od 15 do 45 minut, od 7 do 17 ojro. Na zimę.
Jak to, zakładają, że ktoś się skusi zapłacić za 15 minut, w czasie których być może nawet nie zaśnie? Tak. Hmm, co to za interes? Nie wiem, ale w Azji się sprawdził, czytam na głos. I wtedy ci obaj ze stolika obok już wiedzą, że my też nasze. I kiwają głowami, że ludzie poszaleli. Płacić za spanie w fotelu. Gdzie ten zachód i Sanżil doszedł doprawdy. I wszyscy we czworo kiwamy głowami nad naszymi kapuczinami, bo w Polsce, kiedyś, to było, inne czasy, inna młodzież i wartości, ech, to senewrati, nigdy, a już na pewno nie na Sanżilu.

Monday 8 December 2014

(228) frytki z msz

Strajk za strajkiem. U nas, na Sanżilu, owszem. Jakiś taki trend nastał, że solidarność górą, no ale co w końcu może dziać się w grudniu, jak nie wszyscy święci, sylwestry czy generał w tiwi? Trzynastego coraz bliżej, ale że głupio strajkować w dzień wolny, czyli sobotę, to i się zorganizowali na dwa poniedziałki. Buch naród strajkiem w głowę.
A mówią, że Polska nie potrafi się sprzedać. No na pewno nie w tym temacie, strajkowym znaczy się. Tu promocja gwiazdkowa udała się wyśmienicie. Dwa w jednym, 8 i 15. Więcej tego tu, w Brukseli, Belgii i na Sanżilu, niż w Polsce ABiC razem. To się dopiero nazywa promocja kultury i tradycji za granicą i wiem, że są na to specjalne dotacje z rządu. Przez emeszet idą, ale sz czytamy oddzielnie, bo to s i z, co coś znaczą. Szkoda tylko, że poszły akurat na utrudnienie życia rodakom za granicą, bo przecież i Polacy, i nawet europolacy i posłowie, też muszą chodzić do pracy. Nawet ten, co nam na radzie nastał.
Moim zdaniem lepiej by było jednak, jakby ten emeszet, w skrócie napiszę: msz - przeznaczył swoje dotacje i fundusze na wspieranie czegoś bardziej wymiernego, niż strajk. Jadalnego, pijalnego, dotykalnego jednym słowem, i nie musi być od razu wódka czy bigos. Mogłyby być frytki. Tak jak robią lebelż. Nie to, by Polak i Polka, ukłon w stronę Any Martin, musiał i musiała od razu odgapiać, ale skoro to i smaczne, i ładne, i lubiane w całym świecie - to czemu by się nie podpiąć pod promocję?
Tym bardziej, że ostatnio zrobiło się w tej kwestii międzynarodowo, frytkarze wzięli się do roboty i już się nie zadowolą byle czym. Czym było niepromowanie frytki  - nie jednej, ale symbolicznej - jako produktu stąd. Z Sanżila np., z budki koło fontanny, szerzej zwanej barierą. Takich budek ostało się już na przestrzeni kraju nie za wiele, i to sprawiło, że na naród belż padł blady strach. Mianowicie, że dziedzictwo zostanie zagrabione przez zagranicę.
A konkretnie przez Francuzów, i to nawet nie ich, bo akurat tu są w porządku i nie żądają priorytetu, ale przez ich, jakby nie było, odwiecznych wrogów z południa, Anglii, którzy upodobali sobie nazywanie produktu belż produktem frencz. I tak się to rozniosło stopniowo po świecie po angielsku, jeszcze w czasach przed fejsem i instem, dodam, więc dłużej trwało, że nasza symboliczna frytka pochodzi z Francji. Niby obok, ale boli.
Najbardziej boli Flamanda, twierdzi Ana. Stąd te starania, by ratować, co się da, i czym prędzej wnosić do junesko, unesco się pisze Ksenia, wniosek o rejestracje frytki jako produktu belż. Pewnie co niektórzy by woleli, by zostało po flamandzku, czysta krew, ale na szczęście poszli po rozum do głowy, udali się do Walonii Niemców i jest sukces! Ogólnonarodowy konsensus, można by powiedzieć, śmieje się Roman, że frytka jest belgijska i jako taką należy ją chronić w całym świecie.
Do tego teraz napiszą na północ Francji, by i oni się dołączyli do wniosku. Podobno już tak było w sprawie beffroi  - wież strażniczych - i smoków procesyjnych, ogólnie mniej znanych w świecie, przyznacie mi chyba rację. Francuz się zgodził i zapadło porozumienie ponad granicami; bardzo cenione w Unii, dodaje Ana.
Czyli Francuz zapunktował tu na plus, podsumowuję. Ale czy zgodzi się na odjęcie z frenczfrajs słowa frencz? Hmm. Frajs jak hajs, myślę na głos, takie byle co. Krótkie. To już to podwójne smażenie w tłuszczu zwierzęcym trwa dłużej, niż wypowiedzenie tego słówka. Pewnie, że trwa dłużej, i tego właśnie bronią zjednoczone siły Flamandów, Walonów i Niemców. By frytką było tylko to, co dokładnie wymoczone w smalcu. Brr.
To brr to romanowe. I na pokaz, i na wyrost, bo frytkę lubi, owszem. Sama widziałam, jak Iwonkowi od ust prawie że odbierał, więc niech teraz nie udaje, że tradycja mu nie leży na sercu i że tylko będzie popierał polskie strajki. Ja tam popieram tu akurat tradycję sanżilowską, a nie solidarnościową. Frytka górą. 

Thursday 4 December 2014

(227) pięciokąt

Nastały mgły i wilgotność z wilgocią, wreszcie można z zadowoloną miną narzekać na belgijską pogodę, bo dotąd mieliśmy raczej włoskie klimaty. Twierdzi Ana Martin, bywała w świecie. Za to teraz wszystko wróciło do mokrawej normy, a wraz z mżawką nadciągnęły zimowe przyjemności. Owszem, tak dziwnie i przewrotnie.
Plaisirs d'hiver nazywa się ta impreza, plezirdiwer mogłoby jak dla mnie, ale nie będę tu wprowadzać jakichś rewolucji gramatyczno-ortograficznych. Co ja jestem w końcu. Zimowe przyjemności, tak mi to przetłumaczyli Martinowie, dwa razy dopytałam nawet, bo trochę mi się to wydawało nieprawdopodobne. A jednak. Co roku lebelż organizują ją w najgorszej porze roku, czyli okresie przejściowym między jesienią a zimą, tradycyjnie przypadającym na grudzień. Zagadka, jak je przesunąć, jest, bo podobno musi być musowo przed świętami, a one zawsze i uparcie tkwią w grudniu. Siłą tradycji. A ona wiadomo - święta i nienaruszalna. Hmm.
Sanżil zaskakuje, co tam dużo mówić, mimo że pleziry odbywają się chyba w Tysiącu. Brukseli Tysiącu, co właściwie jest pięciokątem. Takie zimowe, przyjemne lub nie, komplikacje, zależy, jak na to spojrzeć. Pięciokąt mieści się w każdym razie w otoczeniu Bursy, czyli ścisłego centrum, które zdaniem Romana nie wygląda. A jednak to tu zajdą największe zmiany. W Europie, a może i świecie, jak chwalą się niektórzy radni.
Co, jeszcze nie słyszeliście? To widać nie trafiliście na pleziry. Tam aż huczy od plotek. I w gazetach też, dla tych, co wolą sprawdzać nie nogami, autopsją, tylko okiem i szkiełkiem w nim. Bo oto już postanowiono, że w pięciokącie, który jest wpisany w tysiąc, jak to się mawiało niegdyś i ongiś językiem matematyki, powstanie największy deptak...właśnie czego? Europy, świata lub kosmosu. Tak mi przekazała Ana Martin, dodając zarazem ze śmiechem, że niektórzy radni przechwalają się, że cała strefa będzie większa niż podobna niż w samym australijskim Wiedniu lub jakimś bordowym czymś, też chyba mieście, jak dociekliwie dociekam?
Bordeaux to się pisze, leży toto we Francji i dotąd nikt nie słyszał, by słynęło z deptaka, a nie win, ale niech radnym będzie, tłumaczy Roman. Marzy im się Tysiąc bez samochodów, bo prawda prawdą, po tych uliczkach i tak się nie da poruszać, mają raczej wymiary odpowiednie dla jeźdźców konnych, a nie samochodów dostawczych. To i postanowili jednym dekretem, królewskim może nawet, skreślić auta i wykreślić nowy, pieszy pięciokąt. 
Pięciokąt mój widzę ogromny, kątempluje Ana z przyjemnym uśmieszkiem, w końcu plezirdiwer. A co z tymi, co jednak zapragną dojechać do miasta samochodem? Będą mogli zaparkować na jednym z nowych parkingów, doczytuje Roman. Mają powstać na obrzeżach pięciokąta. A dalej jak? Więcej tramwajów i autobusów. Nogi. Hulajnogi. Rowery.
Ale nie tylko, cieszy się Roman, normalnie jakby był w wieku Iwonka. Będzie jeszcze kolejka! Elektryczna i darmowa. Pojedzie 5 km na godzinę. Ho ho ho, jak to w grudniu mawia taki jeden w czerwonym płaszczu, co to w grudniu szaleje po plezirdiwer. Będzie się działo. Tak, podobno już od czerwca. Takie tempo aż, dziwi się Ana? No, zagraniczne. Zachodnie. Jak im się uda - a podobno, twierdzi jakiś radny mądrala, lud się ma przyzwyczajać dwa lata - to znów nie będzie się na co skarżyć, że w tej Brukseli i Belgii taka beznadzieja, chyba że pogoda pomoże i będzie tradycyjna wilgoć z wilgotnością. I to nie tylko w plezirdiwer, ale także w plezirdete.

Friday 28 November 2014

(226) dudu

Nie to nawet, bym nagle zaczęła się uczyć we wzmożonym tempie dialektu, w którym to śpiewa nam Iwonek. Nie to, bym chciała mu dorównać, inteligęcję ąę o ma on pewnikiem po Anie Martin i może kawalątek po Romanie się trafił, więc geny i nic na to nie poradzę. Ale w słownictwie mogę się przy nim podciągnąć, dlaczego nie. Choćby taki nukis. To dudu.
Co, też nie wiecie? Widać nie z Sanżila, choć nukis na Forest. Żłobek taki. Żłób, jak mawia babcia Iwonka, która pochodzi z minionego systemu i jako taka w żadne tam dobroczynne wpływy żłobkowe, po lokalnemu: kreszowe, nie wierzy. Tymczasem one są, choćby pod postacią bezwolnego przyswojenia sobie dialektu francuskiego, czasami nawet dodatkowo tego drugiego lub wręcz pisma arabskiego w przypadku tych zdolniejszych pewnie, bo stamtąd większość opiekunek. A to się na pewno opłaci w nowym, zglobalizowanym świecie, gdzie nowe gospodarki itepe. 
Ja jestem przykładem, że czym skorupka za młodu, tym na starość. Uczyć się muszę cały czas i Sanżil z Belgią zadziwiają co krok. Na przykład dowiedziałam się dopiero teraz, a jużem w trzeciej dekadzie, że my tu jesteśmy przytulankowym zagłębiem i mocarstwem. Normalnie artykuł o o tym napisali, że tutejsze pluszaki sprzedają się świetnie nie tylko na Sanżilu, w sąsiadujących gminach sąsiednich, lecz także za granicą w nowym, zglobalizowanym świecie. A wszytkiemu winne właśnie nukisy.
Jest taki sklep na Luizie, przypomina sobie Roman. Dziwne, że wypatrzył, bo akurat na sklepach niemotorowych i nierowerowych to on się nie zna. No ale może za młodu czymś nasiąkł i stąd ta szeroka wiedza przy schyłku - nie wypominając - czwartej dekady. Tak, jest, z bardzo drogimi i bardzo milutkimi ubrankami dla najmłodszych. Gdzie nie kupujemy, ale czasami oglądamy i wychodzimy, bo wiemy, że to pokusa na kilka tygodni i naprawdę nie ma co. To Ana dogaduje, bo Roman to by pewnie kupił, ale jak szlaban - to szlabant. Nie da się i już. Za to inni kupują, właśnie te przytulanki. Po lokalnemu, choć Luiza na Ikselu - dudu.
Dudu były kiedyś wyłącznie włochate, ale odkąd nukisy wzięły się do roboty, powstał nowy model. Mianowicie składający się w 80% z weluru, w 20 - z bawełny, z haftowanych oczu i poliestrów. Tak wynika z metki odczytanej na głos przez Anę. Z naszego dudu, a raczej Iwonkowego. Eksiwonkowego. Bo mamy jednak, Ana pognała do szafy. Nie to by Roman broń Boże zgrzeszył i kupił, nie - Iwonek dostał prezent na bogato. Ale za stary był, to czeka na nowe czasy, może utrafi w gust i potrzebę dudu. 
Nukisy dzieci pokochały. I rodzice też, bo włosy nie wyłaził garściami i wszędzie się nie pałętały. A to był tylko początek. Biznes powstał cały i gałąź przemysłu. Bo od tego czasu wśród belgijskich hitów eksportowo-peweksowskich przybyły takie stwory jak niejakie krapaki i pogromcy strachów. Jedni bardziej poduszkowi, z wybałuszonymi oczyma i wyszczerzonymi zębami, drudzy - cali w bliznach po ranach w starciach z dziecięcymi strachami. Ale działa. I to bez jakiejś szczególnej reklamy - chyba, bo tiwi u nas brak. Myślę, że jednak na zasadzie szeptanej. Z uszka do uszka w czasie sjesty na leżance.
Może nowe, co to u nas powoli nadchodzi, będzie bardziej podatne na dudu i smoczki, bo Iwonek grymasił w tym temacie akurat i nie chciał, to i my, w trzeciej, czwartej i piątej dekadzie życia się czegoś od niego już na starcie nauczymy. A jak nowe nie będzie chciało - też dobrze. Zdrowiej. Taniej. I Romanowi się nie dostanie za rozrzutność. Same korzyści.

Wednesday 26 November 2014

(225) praliny

Później niż większość supermarketów i tym podobnych sklepików, ale i ja zaczęłam już temat świąteczny. Co prawda dopiero w listopadzie, ale lepiej późno niż wcale, nieprawdaż? To dziś dalej w kółko maciejko o czekoladzie, bo o czym tu na Sanżilu pisać? Szczególnie że śniegu ani widu ani słychu i nadal nie ma jak łamać pióra nad drogowcami i amatorami białego szaleństwa.
Tymczasem czekolada trzyma się mocno. A ostatnio nawet mocniej. I to procentuje Sanżilowi i reszcie gmino-komun też; podkreślam, bo Ana Martin doniosła wczoraj, że taka jedna dyrektorka wątpiła na głos co do tego, gdzie to my mieszkamy. A gdzie niby? W sercu samym, choć w sercu to Polska powinna być tylko i wyłącznie, dokładnie mówiąc. A tak to nieco tej czekolady się wlało. Płynnej, niezastygającej, bo tu to są takie wynalazki pod tym kątem i względem, że mucha nie siada, a czekolada naprawdę nie zastyga, w tych pralinach i pomadach znaczy się. I jakby tego zbytku było dość - właśnie doszedł nowy wynalazek. Niezastygający.
Trochę już was naprowadziłam tymi procentami, no ale jeśli jesteście właśnie po katarzynkach, czyli andrzejkach dla kobiet, to może i trzeba mocniejszych argumentów. Jak np. wiski. Nie, nie wiśki, jak tu na artystkę jakąś za namową Any poprawia mnie tu strona, lecz wiski, no, tego angolskiego napoju.
Jakiego angielskiego, głównie szkockiego albo irlandzkiego, Ksenia, jeszcze cię za kanał nie wpuszczą jurostarem za takie bluźnierstwo, poprawia Roman, amator białego szaleństwa i nie tylko, jak widać. I pisze się: whisky. Czyta różnie podobno, w zależności od rodzaju Anglii właśnie. Ale to nieważne we względzie pralin. Bo nowina polega na tym, że w pralino-pomadach whisky nie trzeba teraz mieszać z cukrem. Można się do woli rozkoszować ohydnym, gorzkim smakiem. I to nasi to wymyślili! Nasi z Sanżila i innych gmino-komun, belgijski skarb narodowy.
Na święta będzie jak znalazł. Do kielicha albo zamiast. Bo naprawdę mamy praliny niezamarzające. Opatentowane już nawet skwapliwie. To mnie akurat nie dziwi, kąśliwie kątempluje Ana, alkohol to się akurat zawsze sprzeda, nawet w tzw. kryzysie. No ale powiedz, na czym polega ten wynalazek? Na nowoczesnej konstrukcji praliny, że tak to nazwę. Co z kolei jest owocem wielu lat eksperymentów. Sekret polega na szczelności.
Z grubsza wygląda to tak, że najpierw robi się z czekolady normalną otoczkę. Kadłubek, podpowiada ze śmiechem Ana, no co się tak patrzycie, naprawdę to się nazywa tak, jak kadłub łódki. Kuk. Coque. Kadłubek zasycha. Potem wlewa się w środek drugi kadłubek z masła kakaowego. W niego alkohol. 
Ale jak to zamknąć, zastanawia się Roman? Według pana wynalazcy Paskala nic trudnego. Wystarczy masło kakaowe w proszku. Nałożone strzykawką. Na to kadłub z czekolady. Gotowe.
I ten alkohol naprawdę tam chlupocze? Podobno tak. Hmm...ciekawe. Spróbujmy! Ja wam spróbuję, grozi palcem jak jakiś zły Mikołaj lub lokalny czarny P. Ana. No dobra, po jednej możecie. 
Wiecie, co jest najciekawsze w tym projekcie, doczytuje Roman? Mianowicie, że ten Paskal odkrył, że masło kakaowe ma pamięć! I już wie na zaś. Masło, znaczy się. Ale co wie, dopytuje Ana Martin, nasz domowy niedowiarek. Podobno, że ma zastygnąć, ale nie uszkadzając alkoholu. Grzeczne i mądre to masło, kręci głową Ana. Prawdziwy cud wigilijny się szykuje. Zresztą niejeden on w naszym domu na Sanżilu, i w jego sercu wręcz.

Friday 21 November 2014

(224) golasy

Hej kolęda kolęda! tak to szło? Czy raczej: hej kalendarz kalendarz? Ewentualnie lub kompromisowo przez ę? Widać, żem daleko od kraju i wyradzam się stopniowo z tradycji, ba! - rzucam jak wygłodniała na tradycję obcą naszej polskości, mianowicie: kalendarzowo - czekoladową. Byle jaką, nie świętą zupełnie.
Bo choć Ana Martin twierdzi, że i w Polsce ostatnio święta to nic więcej, tylko reklama, to myślę, że tu na pewno jest bardziej na brązowo. Poczynając od bardziej niż brązowego, bo aż czarnego Piotrusia, o którym pisałam tą listopadową nocą rok temu (choć dzień właśnie przyświeca, ale noc brzmi bardziej poetycko), po sklepy z czekoladą, które po prostu szaleją, by przyciągnąć konsumenta, mówiąc językiem rynku i marketingu. I to nie tylko tego małego, nieświadomego łasucha, ale także dorosłego, świadomego zagrożeń cholesterolem, laktozą oraz glutenem gurmeta. Takim słowem posłużyła się ostatnio Ana. Brzmi ładnie i świątecznie, jak indyk gulgul. 
Więc rządzi tu ta czekolada, brązowa i biała, a że odliczanie grudniowe czas zacząć - każdy ma już swój kalendarz z okienkami. Ale na szczęście rynek nie lubi pustki, podobnie jak natura, ciekawe, co było pierwsze zresztą - no ale że tę pustkę, którą jest dziura pełna osób pragnących kalendarza, acz czekolady jednak niejadająca, trzeba było czymś wypełnić - powstają najdziksze pomysły. 
Roman przykładowo kupił zielony kalendarz na stacji metra. Pani Amnestia mu to sprzedała, a stał przy niej jakiś pan, ale chyba naprawdę nie nazywał się International, bo to by było wyjątkowo głupio. I ładny ten kalendarz, ale to jednak nie to. Nie po to się wyjeżdżało, by znaleźć pod choinką coś, co można bez problemu dostać w promocji w biedzie. Takich prezentów to ja nie lubię.
No to ja mam dla ciebie prezent Ksenia, raduje się Ana. Patrz, co się właśnie ukazało, i to na naszej dzielnicy. Kalendarz policji okręgu południowego, co to obejmuje sobą trzy dzielnice: Anderlecht, Forest i nasz ulubiony Sanżil. 12 chłopa - podobno nago.
Naprawdę? Pokaż pokaż, wołam. Tu to tylko zajawka, dla prasy. E tam, ściema, w spodniach są...Ksenia, przecież inaczej to by było porno, tłumaczy Ana. To reklama, żeby zachęcić do kupna. Ale czy bardziej by nie zachęciło, jakby od razu na golasa wyskoczyli? Nie wiem, śmieje się Ana. Romana spytaj.
A Roman jakiś takie niepewny, jak za przeproszeniem polityk jakiś polski, jak go pytać o wynik wyborów samorządowych. Już gazetą zakryty i zmienia temat delikatnie. Mianowicie, cytując komisarza z Sanżila, k†óry opowiada, skąd ten fantastyczny pomysł na golasowy prezent gwiazdkowy. A to stąd, że policjanci chcieli jakoś wesprzeć dzieci-ofiary wypadków, a dokładniej mówiąc - ich stowarzyszonych rodziców. To już nie było innych sposobów, dziwi się Ana? Radzili, radzili i uradzili, kątempluję. Nawet nie oni, doczytuje Roman, tylko pierwsi na podobny pomysł wpadli brukselscy strażacy. Widać się sprzedało, skoro policjanci biorą z nich przykład. Hmm. A kto to kupuje?
To właśnie jest zagadka. Bo kto chce mieć gołego policjanta na ścianie, pyta Roman. No, Ksenia szukała oryginalnego prezentu, to może? Nieee, krzywię się. Ja to takich mięśniaków nie lubię. Wolę poetów, delikatnych i miłych. Tych tu to można by zaproponować w naszych więzieniach po sąsiedzku. Dorobić jakieś nośne hasełko, w rodzaju: twój policjant zawsze przy tobie i dodawać do paczek świątecznych. A co ładniejsze zdjęcia to można by nawet wyciąć i zachować na zawsze, tak jak robimy ze zdjęciami Iwonka. Choć te akurat wszystkie po polsku porządnie ubrane.

Thursday 20 November 2014

(223) luksliks

Kto by pomyślał, że mój blog przebojem wejdzie do mejnstrimu. Luksuski było co prawdą tytułowym wymysłem Any Martin (jak się zarzeka - z dawnych czasów, a teraz zmienić nie można, gugel cesarz nie pozwala), ale okazało się proroczym snem, bo oto luksuski są na topie wszech czasów! Niespodziewanie dla wszystkich uczestników spektaklu, jak twierdzi obeznany w komisji Roman.
Nie dokładnie co prawda luksuski, tylko bardziej luksliks, zapisywane z jakiegoś innego dialektu nieco innymi literami, ale co tam, wiadomo, że prasa kłamie i w tym temacie nie ma co liczyć na zmiłuj się, więc mogę sobie pozwolić na ten mały i niewinny przekręt. Jak iść na całość, to iść na całość! Zdobędę czytelników tytułami. Luksuski luksliks. I przekonam do swoich racji.
Ty Ksenia to może jeszcze ludzi do swoich racji przekonasz, kiwa głową Ana, ale ci od luksliksa to już raczej nie. Narobiło się w tym naszym byłym Luksemburgu, wydaje się żałować dawnych czasów Roman. Nic nie żałuję! Nie żałujemy! Było co było, a teraz na fali jest Sanżil. Co prawda fakt, nie na takiej fali, jak luksliks, o którym mówią wszyscy, co mają coś do powiedzenia na komisji i w szeroko pojętej Europie, ale tu też nieźle jest, nawet czysty zachód przypomina chwilami, w dzień po wywiezieniu worków ze śmieciami szczególnie.
Ale do rzeczy. O co chodzi w tym sąsiednim luksliksie? A o co może chodzić, jak nie wiadomo, o co chodzi, śmieje się Ana? O pieniądze, zgaduję. Brawo Ksenia. W całym świecie i kosmosie pewnie głównie o to chodzi, a w Luksemburgu to już szczególnie. A więc poszło o to, o czym zresztą wszyscy naokoło wiedzieli, tylko nie było pasującego momentu, by to wyciągnąć: że Luksemburg stworzył wyjątkowo korzystne warunki opodatkowania dla firm, także tych z zagranicy. Wystarczyło mieć siedzibę w tym krajo-kraiku i już. By oddawać czasami tylko 2,3%. 
2,3% też brzmi nieźle jak dla mnie, wtrącam się. Nie wiem co prawda, co to za firmy, ale pewnie nie fryzjerka z Sanżila, to i w grube miliardy to pewnie idzie, a może nawet miliony? Pewnie tak, ale jak pomyślisz, że w reszcie krajów, na przykład w Belgii, trzeba by zapłacić z 20%, to się już opłaca, co? Noooo tak, choć z drugiej strony po co Belgii takie pieniądze? Byś mogła jeździć taniej lalajem chociażby. A to przepraszam, zgadzam się i potępiam luksliks!
A jak to wyszło, chcę jeszcze wiedzieć. Śledztwo dziennikarskie się odbyło. 80 dziennikarzy z wielu krajów wzięło się do roboty, trochę powęszyło i wyszło im, że jednak skala problemu trochę za wielka, by nie robić sensacji i nie wywoływać skandalu. oczywiście przyda im się też do większej osobistej sławy, ale tu akurat odwalili kawał roboty. Znaczy się jaka ta skala? Znaczy się, że dziennikarze odnaleźli 548 przykładów na to, jak działał system. Co oznacza 548 przekrętów. A ilu nie odkryli, macha ręką Ana, której nic nie zadowoli, nawet największa liczba. Dla mnie - dobre i to.
Roman, a jak to działało właściwie? O ile nie działa? Bardzo prosto. Potrzebna była wielka firma, co to niby dba o przejrzystość. Wiele jest ich, jedna już upadła, jakiś Artur. Teraz najwieksza to chyba taka fabryka pecefał. Dobrze słyszę? Nie pecefał, tylko PWC. podobnie, ale nie to samo. Leżą, jak te płytki, ale się podniosą, spokojna głowa, ręka rękę myje...trochę prasa popisze, a potem szast prast pod dywan. W każdym razie szło to tak: jakaś frma np. z Belgii zgłaszała się do - niech będzie - pecefał. Płaciła grubo, ale opłacało się, bo ci mieli już swoje pradawne układy i ludzi w ministerstwie w luksliku. Składali papiery i czekali na coś, co w lesłarze nazwali rulingiem, a co oznacza decyzję. Decyzja prawie zawsze była pozytywna, a podpisana nazwiskiem: Kohl. Jak ten Niemiec z dawien dawna, pytam? Tak, ale to nie rodzina.
A wiecie co po niemiecku oznacza kohl? Kapustę. Tak, ale już kohle -węgiel albo forsę. I wszystko jasne. Mariusz Kohl ukochał sobie to ostatnie. Obecnie dobrze z tego żyje na emeryturze i nic go już nie obchodzi ani nie dosięgnie. Dosięgło za to tego kogoś, co z naszym Polakiem będzie królował na komisji i musi się teraz gęsto tłumaczyć, dlaczego to wszystko w czasach, gdy on był ministrem. 
I co teraz? Nic. Rozpłynęło się. Ale tamten nadal jest w tej komisji, chcę wiedzieć? A jakże. A w luksliku jak to wygląda? Niby się mają wziąć za ten proceder, ale nie sądzę, by to coś dało, kręci głową Ana. Może te 26 firm belgijskich, tzw. rodzin, co je wynaleźli wśród 548, będzie musiało coś zapłacić u nas, ale też pożyjemy-zobaczymy. Na pewno grube miliardy na lalaje przepadły na Sanżilu raz na zawsze, ot co. To się nazywa ostatnio: optymalizacja. Wszystko da się zoptymalizować.
Czyli co, pokrzyczeli, pokrzyczeli i koniec? Ja tak to widzę, a ty Roman? Sam nie wiem. Panu na komisji nic nie grozi, a Luksemburg też się jakoś musi trzymać...hmm...teraz idą święta, nowa tematyka, ale zobaczymy, co da nowy rok. Może ktoś przypomni sobie o luksliku z pieniędzmi bez liku. A i luksuski znów skorzystają.

Monday 17 November 2014

(222) środa w sobotę

Podobno dla czytelnika najważniejszy jest początek, a na początku stoi zazwyczaj jak byk czy inny wół  - tytuł. To żem wam dała do myślenia, co? O środzie w sobotę prawie w niedzielę. Myślimy myślimy...Trudne, co? Podpowiem: to człowiek. Ciekawy. Bardzo.
Aaa, już wiem, olśniewa Romana: spotkanie z ciekawym człowiekiem się odbyło wczoraj! Ano tak. Brawo. Co tu ukrywać, jak mężczyzna pomyśli, to jednak insza jakość. Przypomnijcie mi, kto to był? Ciekawy człowiek o nazwie dodatkowej, a może głównej nawet: kobieta. I miała oprócz tego na nazwisko tak, jak jeden z dni tygodnia. Który? To już wyższa szkoła jazdy. Inna zagadka. Insza inszość jednym słowem.
O tej inszości wczoraj było właśnie. Ciekawie bardzo, no ale czego się spodziewać, gdy przyjeżdża ciekawy człowiek, do tego kobieta? Ana Martin mnie zaciągnęła na to spotkanie, a jechać trzeba było przez tyle dzielnic, że sama już nie wiem. Wysiadałyśmy gdzieś koło Montogomerów, znaczy się: daleko. Potem hajda do centrum sztuki, co jest  chyba zarazem świątynią książki, a może i dumania, daszek od altanki w końcu stoi jak byk czy wół, gdzie już zebrane różne panie młodsze i starsze. W sensie: niektóre młodsze od Any, o co niełatwo, ale wszystkie hurtem starsze ode mnie. Mądre pewnie. Niejedna, że przypomnę, zgodnie z tym, co u fryzjera zasłyszałam, pewnie i z samego Szumana, przez który też zresztą przemknęłyśmy wozem. I tunelem, ku radości Iwonka. 
Tak właśnie i owszem, takie to wysokie towarzystwo się zebrało! W tej altance. Na przedzie, pośrodku, ciekawa kobieta. Chwilami z mikrofonem, chwilami bez, w zależności od tego, czy się psuło, czy nie. Ale słychać i tak było dobrze, bo cisza jak makiem zasiał, przynajmniej w naszym stronnictwie po boku. A to dlatego, że ciekawa kobieta mówiła w tę pamiętną sobotę o rzeczach najważniejszych, jak szeptem mi podpowiedziała Ana: wolności, równości, sprawiedliwości i wszystkim, co się z tym łączy. W tym także o dżender. Olala!
Wszystko pod kryptonimem feminizmu, przecież to spotkanie Any, przypominam. Ale nie szkodzi mi to ostatnio wcale coś. Chyba ten Sanżil tak na mnie wpłynął, ani chybi będzie? Jedyna szkoda z płci i krzywda ludzka wręcz wynikała tu dla naszych domowych mężczyzn i mężczyźniątek, bo co oni winni, że feministki zorganizowały spotkanie dla kobiet, mniej lub bardziej ciekawych, mniej lub bardziej feministycznych, ale na pewno rodzaju damskiego, a dżenderu kulturowego kobiecego. I tak Roman przykładowo nie mógł przyjść, choćby dlatego, że dżenderowo poprawnie zajmował się Iwonkiem. Co z kolei było niezgodne z uświęconą polską tradycją. Mówił o tym ostatnio taki jeden profesor, co u Any wywołało grymas wstrętu i prawie palpitacje, jak tylko pomyślała, że taki słynny, a tak plecie.
Trochę się uświadomiłam na tej środzie w sobotę, nie ma dwóch zdań. Teraz sobie myślę, że warto chyba, by taka środa w sobotę albo nawet niedzielę miała miejsce częściej. Dla wszystkich razem, miedzynarodówki międzypłciowo-feministycznej. Ana twierdzi, że droga długa i to nie za naszego życia.
Roma dżenderysta widzi u mnie natomiast inną zmianę: że przez przypadek wyszedł mi tytuł prawie jak słynny reportaż jakiegoś tam wróbla. Pisarza podobno. Prawdziwego. Męskiego rodzaju, ale o dżender już chyba innym, a przynajmnie tym inszym, o czym głośno w Polsce mówić nie wypada. Takie to insze inszości dziś.

Wednesday 12 November 2014

(221) offon.be

Jesień, listopad, zadyma na 11 lub śnieżna - wiadomo, tematów pogodowo-patriotycznych nie zabraknie w lekturach szkolnych i gazetach chyba nigdy. W Polsce przynajmniej. Tak twierdzi Roman, który już zaciera ręce na amatorów białego szaleństwa i zaskoczonych drogowców oraz inną tematykę ważną w okresie przedświątecznym z punktu widzenia zapełnienia sieczką mózgów czytelników. 
Tyle przynajmniej będę miała z tej szarugi, że będzie można skupić się na czym innym, bo w prasie - to co zwykle. Nie trzeba będzie ślipieć. A masz rację Ksenia akurat, kątempluje Ana Martin moje wpisy. Niedługo może się okazać, że zostaną nam właśnie świeczki. I ślipienie. 
Nie tu chyba, na bogatym zachodzie, lecz jednak w Polsce B; to wersja dla tych oczywiście, co tam trafią na święta, dopytuję z niedowierzaniem? Jak ja. A nie, w Belgii, u nas za rogiem, a nawet w centrum Sanżila i Szumana też. Co, stolica Europy pogrąży się w ciemnościach? Tak bez wojny czy innego powodu? No nie, toż to gorsze niż listopad i zadyma na 11 razem wzięte. 
Tak, serio. Belgii grozi blekałt, obwieszcza Ana. Blek jaki? Nie znam tego pana. Blejk był, ale już umarł w dynastii swojej za murem. A może to pani? Też nie znam. Blek ałt, sylabizuje Ana. Pisz: blackout. Czyli, powiedzmy, nagła ciemność wskutek przeładowania sieci energetycznej. Pstryk i nie ma światła. Wszędzie naraz.
Czyli niczego w sumie! Pralki, zmywarki, tiwi, gdzie pora na białe szaleństwo, radia, gdzie audycja wyborcza i wizje polityków, ajpada, ajfona, internetu, fejsa, a nawet - komputera w całości! Szczególnie takiego, co to starawy, jak mój, i co rusz trzeba go ładować, by dla was i do was napisać o tym, jak nie można nic napisać, bo ciemność. Nie za darmo matuś wieścili, że na tym zachodzie to ja jeszcze będę miała za swoje i wracać co tchu do ojczyzny!
Jak będzie blekałt, to nikt nigdzie nie wróci, bo pociągi staną i lotniska, stwierdza Roman. No proszę, coraz lepiej! 
Dlatego tak ważne jest, by wyłączać światło, patrzy wymownie na Romana Ana. Tak, moi drodzy, w Belgii trwa kampania off-on. I on-off, bo to działa  w dwie strony. Czyli włącz i wyłącz, jak nie potrzebujesz. Nie zostawiaj zapalonego światła, jak cię nie ma w pokoju, nie mówiąc o tym, jak cię nie ma w domu. Nie ładuj sprzętów dłużej, niż potrzeba. Wyciągaj niepodłączone ładowarki z kontaktów. Pierz nocą, zmywaj nocą. Susz pranie na dworze, szczególnie jak wiatr i słońce. Nawet jak wspólnota mieszkaniowa zabrania. Olewaj wspólnotę i głupie pomysły. Bo suszarka do prania najgorsza energetycznie ze wszystkiego w ogóle. 3 kawuha co najmniej. Ka-wu-co? Ha. Z greki. Kilowatogodziny, że dodam dla ciebie Ksenia, gdybyś nie miała gdzie doczytać, i jak, z powodu blekałtu przykładowo.
Sodomiaigomoria, śmieje się Roman; nie to, by akurat on suszył i prał bez wytchnienia, ale za to lubi już oświetlenie. Na ostro i pod nieobecność swoją i innych też.  Już on wie, że do niego ta śpiewka. On-off, może Anę da się wyłączyć? Myślę, że tego by chciał czasami.
Ale Ana drąży. To co możemy zrobić, mówię wstrząśnięta. Hmm. Niezłe są już listwy z wyłącznikami; te, które tak lubi wyłączać i włączać on-off Iwonek, dopytuję? tak, te. Pod warunkiem, że się je wyłącza, a nie czeka na zabawę dziecka, surowo grozi palcem. Ana groźna jak blekałt co najmniej, dodaje Roman, tylko bardziej konkretna. Bo blekałt w planie, a Ana w realu.
Ale chyba ma rację, mówię w geście kobiecej solidarności. Jak tu żyć bez prądu? Skąd wziąć świece? I ile? Na osobę, na dzień? Jak to przeliczyć? Tylko nowe kłopoty.
Nie mówiąc o skali globalnej, o której tyle w tiwi, też podłączonej do prądu, o ile się nie mylę. Jak komisja ma rządzić światem z Brukseli i coś narzucać Polsce w takich warunkach? Jak ma zagrażać konwencją i konwenansem polskiej tradycji, za którą ujął się ostatnio ktoś tam, nie dosłyszałam, bo Iwonek ściszył przy okazji wyłączania on-off listwy -  taki jeden w każdym razie, co kiedyś był uznanym prawnikiem i rzecznikiem nawet? Przecież nawet nie będziemy o tym wiedzieli i nie przygotujemy się na czas! To ja już poproszę o on-off listwę. 
A ja, jak mam słuchać tego pana i mu podobnych, to o blekałt. To Ana.
Cała ona. Pełna przeciwieństw, jak ten 11 listopada. To nie miesiąc dla Polaków. Dobrze, że nie pada i świeci słońce, to naładuję se z balkonu, co się da. I pranie wysuszę.

Friday 7 November 2014

(220) kołtun

Siedzę ja sobie w wczoraj u fryzjerki u nas lokalnie na dzielnicy i nagle spada na mnie olśnienie: ja już stąd! Swojska. No bo sami poczytajcie, czego to ja się wczoraj nasłuchałam w ciągu 20 minut postrzyżyn. Żen pe-el nie wchodził w rachubę, wszystko szło pełnym głosem. Ana twierdzi, że to wygląda jak strumień świadomości albo pod nawet.
-----------
Zaczyna przybyła (P): Komers na 3 okna widziałam, a ta wariatka, co my teraz u niej płacimy, co my z nią mamy mówię ci. Do wróżki chodzi! Ja tam w to nie wierzę w to za bardzo.
Obecna (O): nie wchodź w to! artystka znajdzie artystkę. Ale ten komers, to cie będzie kosztować z 200 euro. 
P: to już obojętne.
O: jest taka wróżka, Izabelka do niej chodziła  Ja nie, nie wierzę za bardzo w te rzeczy.
P:  A te wszystkie kremy cudowne, to też wierzą. A teraz widzę, jak przychodzą jedna po drugiej na bruzdę. Bruzda mnie wkurza. Schudłam już 7 kilo, jakby nie ta bruzda, to bym wyglądała jak nastolatka.
O: ta mała ugotuje się w  tej kurtce, a pies zaraz ją capnie. Sio na fotel!
P: widziałam twojego męża w kościele, ale podobny do teściowej!
O: mojego męża?
P: w poniedziałek.
O: no tak, z teściową. No tak była msza hmm. A w sobotę poszliśmy na ikel na cmentarz. (Ksenia (K) myśli: Ikel chyba z wielkiej, ani chybi Ukle).
P: moja córka nic mi nie chce robić,  chodzę z odrostami, a jak trzeba było robić próby,  jaka miła była! Byłam na Merlin, wszystko miałam na głowie. 
O: moja też nawet przytulić się nie chce, córcia, mówię, a ona nic.
P (do Kseni): a pani na te zabiegi, czyli zastrzyki chce, czy do kosmetyczki?
K:. nie no, ewentualnie do kosmetyczki.
P:  a bo widzę te klientki po mikrodermoabrazji, jak biedne napuchnięte chodzą, ja to się tak igły boję, że nie wiem co, ale potem jaka piękna cera! nie ma się co oszukiwać, że skóra jeszcze taka sama. 
K:Ma pani wizytówkę?
P: nie, w gazetce jest. 
I dalej P do O: Wczoraj jaka u mnie była, a jaki kołtun miała na głowie. Ładna pani, elegancka, z tego co słyszałam z Szumana. Obcas taki, a na głowie jaki kołtun! z tych ekstonsion. Nie mogłam rozczesać, siedziała od 6 do 23. 
O: tez to kiedys miałam, z basenu taka ukrainka jedna, myślałam, że trzeba będzie ciąć.
P: a ta taki kok miała z tego wszystkiego, nie mogłam uwierzyc, ze tak chodzi normalnie.
I z innej beczki, rozglądając się: a ja do tej tu merci mówię po naszemu. 
O: ona trochę rozumie. Ale to dziecko ugotuje się w tej kurtce.
P: dom znalazłam, a jaki ładny. Dzwonię, ledwo co zaprowadziłam syna do szkoły,  a on mówi, że tyle osób się zgłosiło od razu, że nowych nie bierze. 
O: bo oprocentowanie niskie, to ludzie biorą kredyty.  Ale trzeba mieć 25% własnego wkładu. 
P: no to sprzedam męża i będę miała na wkład, a może i cały kredyt. (Ksenia siedzi i myśli - jakim cudem? ale może są tacy faceci, rozejrzę się).
P: masz ładną dekorację. 
O: no to jak my trzy na tym zdjęciu, czarownice. Dopiero dziś zdjęłam te dekoracje, nie wiedziałam, co dać.
P (patrząc na mnie krytycznie) : chyba też muszę sobie ściąć włosy na krótko. Miałaś kiedyś takie krótkie? 
O: raz w życiu i nigdy więcej. Odrosty mi rosną - o tak -  nad uszami. I z tyłu strasznie. Maszynką muszę. Ale ty po co będziesz ścinać, ampułki sobie daj. Ja daję raz na tydzień, a jak zapomnę,  to one mi przypominają. To normalne, że włosy lecą na jesień. 
No to pani już gotowa.
_____
A Roman nie wierzy, że to z pamięci, nienagrane wcale a wcale! No tak, ale on do fryzjera nie chodzi.



Wednesday 5 November 2014

(219) dżordż

Ach ten Dżordż...wzdycha każda z nas na Sanżilu. I każda z nas do innego Dżordża, choć Ana Martin zaklina się, że ona wcale już nie wzdycha od lat, przeszło jej, bo w jej Dżordżu zaszły wielkie zmiany i dla Any już nie było miejsca. Ani dla żadnej innej Any. Ani Any.
Mój Dżordż - to ten Klunej - jest przystojniejszy od Dżordża Any, szczególnie na starość, i nawet lepiej sie od niego nazywa, bo ten Any tak trochę z prostacka, mówiąc między nami, a mianowicie Majkel. Co znaczy Michał. A że Dżordż to podobny swojski Jurek, to razem w ogóle to się już kupy nie trzyma, bo Jerzym Michałem to co najwyżej jakiś anioł może się wołać, albo arch. Arcy czyli. Jerzy Michal to nie arcy, za to ancymonkiem się okazał niezłym, twierdzi Ana. Trudno, naturalnym biegiem rzeczy zrobił miejsce dla Romana przynajmniej, widzi jednak jakieś dobre strony urodzona optymistka Ana.
A Klunejem każdy mógłby być, bo to normalne nazwisko. Widać porządna rodzina. Co prawda nie w pisowni oryginalnej, bo ona angielska, ale w wymowie już tak. Niestety Klunejem nie jest każdy, biorąc pod uwagę przystojność. Mało kto nawet. A ten tu mężem podobno został. Podobno też na pokaz, bo on z klasy Jerzego Michała, ale co mi tam. Wystarczy, że czasami na jutjubie sobie puszczę, jak Dżordż oko puszcza reklamowe, i już lepiej.
Teraz okazało się nawet, że Dżordż przysługuje się w ten prosty sposób nie tylko mnie, ale biznesowi, na dodatek chyba ekobjo. Oto panowie, co parzą kawę w centrum tutejszej stolicy, czyli nie u nas na dzielnicy, ale całkiem niedaleko i tak, powiedzieli, że od czasów oczka Dżordża mają znacznie więcej klientów.
A co to za bzdura znowu, oburza się Roman w geście męskiej solidarności z tymi, co nie z grupy Aninego Dżordża. W czym on pomógł im niby? Plakat sobie pewnie powiesili z kolesiem z uwodzicielskim uśmieszkiem i kleintki lecą na skinienie paluszka po kawę, tak? kpi sobie bezecnie. Czy bezcennie? Bo Dżordż jest tego wart.
Roman, Ksenia ma rację, dobrze zrozumiała, włącza się Ana w geście kobiecej solidarności. Co ona winna, że świat kocha przystojnych facetów. Zaraz wytłumaczę. Chodzi o to, że Dżordż reklamuje kawę. W kapsułkach, taką, co jej nie pijemy, ale która i tak jest o niebo lepsza od belgijsko-francusko-niderlandzkiego produktu. Lury czyli. I od kiedy ludzie nakupowali od wpływem Dżordża tych specjalnych maszyn do kapsułek, z czasem zrozumieli, że nie wszystko, co brązowe, to kawa. Czasami to tylko pokolorowana woda. I zaczęli żądać. I szukać lepszego produktu. I tak to ci od nas trafili na korikę, w pisowni Ksenia - corica.
Ta palarnia kawy naprzeciwko kasyna? Tak. Pan zwany z lokalnego dialektu torrefaktorem mówi, że od kiedy Dżordż pręży i szczerzy się w reklamie, znacznie wzrosły im obroty. Tym bardziej, że są tańsi od dżordżowego produktu, czy to w konsumpcji przy tak zwanej ladzie, czy to w worku, wyniesieni do domu i wsypani do własnego ekspresu. Epjesu u nas w domu. 
Oszczędności na Dżordżu są całkiem pokaźne, bo w korice porcja kawy na ekspreso, jak mówisz Ksenia, wychodzi po 20 centymów, a jak chcesz sięgnąć po Dżordża - 33. Czydzieści czy, Roman.
Te czynaście 13 - czy inne naście? nie, dobrze - to chyba na gażę aktorską dla Dżordża, wtrącam. Nie zapominajmy, że oprócz życia w reklamie i czasopismach ma on także normalne życie na ekranie i musi jakoś zarabiać na żonę, skoro już ją ma, choć na co? Nas nie oszuka, nie po Jerzym Michale, raduje się Ana.
Czyli co, Dżordż dźwignią handlu? pokpiwa sobie nadal Roman. Widać tak. No to przydał się na coś, przynajmniej palarnie kawy nie padną i nie wszędzie będzie latowo - starbukowo. Nigdy nie sądziłem, że będę za Dżordżem, podsumowuje Roman.
Widzisz, jeszcze podziękujesz mu za dobrą kawę. Jak z mlekiem, to zwaną tu ruską. Dziwnie. Połapać się trudno, wiadomo tylko, że jak po prawdziwą kawę, w tym tę wydalaną przez małpy na jakiejś wyspie na i, Indiach chyba - to do koriki. I taniej, i przyjemniej, i na Dżordża można pozezwoać. Ach, te jurki. Jurne i inne.

Monday 3 November 2014

(218) pan kotek

Pan kotek może i był chory, jak każe hit dla dzieci, niewspominający słowem o pani kotce, co od razu zauważa Ana Martin (komentarz, cytat: norma), ale na pewno by ozdrowiał i pognał przed siebie na złamanie karku kolejne, gdyby się tylko dowiedział, co tu mu wyszykowali na Sanżilu: bar dla kotów.
Co? nie wierzy swoim uszom i moim słowom Roman.
Bar dla kotów. No tak, chyba na tyle znam lokalne dialekty, żeby zrozumieć. Bar - to po polsku. A - nie tłumaczę przymiotników, ale skoro stoi po nim jak wół kot w liczbie mnogiej - chats, czytaj: sza, jak w pojedynczej, mimo że to mnogi zestaw kotów - rozumiem, że to bar dla kotów. Ale co to jest? dopytuje Roman. Boże mój, ci faceci naprawdę. No przecież przykład na neko kafe z akcentem, że pozwolę sobie wypiąć wargi w tzw. kobiecym fochu.
Neko cafe to bar dla kotów po japońsku, włącza się Ana. Serio Roman. I nie myśl, że tam rządzą łiskasy, a przynajmniej nie te, których by się spodziewał kot. Lub sza, jeśli nie rozumie po ludzku. Już słyszałam, że tego rodzaju przybytki istnieją nie tylko w Japonii, gdzie sporo wariactw uchodzi za normę, ale i w Europie. No właśnie, a co, stolica tutejsza sanżilowska gdzie Polacy na szczycie zasiadają w formie królów i prezydentów, gorsza? wtrącam się. No co ty tato, jak mawia Iwonek. Powstanie baru dla kotów było tylko kwestią czasu.
I wreszcie jest. Po sąsiedzku. Na ulicy o śmiesznej nazwie. A żeby było jeszcze śmieszniej - prowadzi go nasza. Nasza z perspektywy kotów? Pani kotka, zapomniana w piosence? Albo kocica, śmieje się Ana? Ojej, co wy. Nasza Polka z krwi i kości. Monika, co się przyda na pewno w wymowie przez obcojęzykowych, czyli lokalsów. Już na wstępie zdobywa punkt, bo pomyślcie, co by było, gdy jednak była Mieczysławą albo jeszcze gorzej, Malgorzatą. Za nazwisko Monika punktu nie zdobywa jednak zdecydowanie, więc nawet nie spisuję. 
W każdym razie, gdy Monika ta już se obmyśliła, że chce mieć bar, gdzie na równi z ludźmi są koty, zaczęła zdobywać potrzebne uprawnienia. Higieniczne i takie tam. I tu ups. Głową o mur. Bo nawet sądząc z reakcji Romana, niełatwo zrozumieć, po co taki przybytek. A jeśli tolerancyjny Roman nie rozumie, to co powiedzieć o zwykłym urzędniku afski, Afsca w dialekcie, który nagle ma rozstrzygać, co dobre dla ludzi, a co dla kotów. Czy mogą razem, czy jednak osobno. Jeść, spać i głaskać się nawzajem. Ha, to ci zagwozdka powstała.
Udało się ją jednak rozwiązać, skoro wkrótce debiut na mapie barowej? Udało. Widziałam nawet zdjęcia. Wszystko na zielono. Ciekawe, czy kot doradzał w wystroju? A nawet pięć, bo tyle na razie zamieszka w barze. Ściągnięte na Sanżil ze Skarbka. Wysterylizowane, odpchlone, lubiące pieszczoty. Nowe sztuki na dzielnicy. Emigranci czyli. W futrach. Co nie dziwi, zima za pasem, choć za oknem plus dwadzieścia. 
A co tam można będzie robić w tym barze, serio pytam dziewczyny, Roman się nie poddaje. Pogłaskać kota? Dać się pogłaskać? Normalnie. Zjeść, wypić, rzecz jasna bjo, jak to na Sanżilu. A koty? Też pewnie zjedzą i wypiją, choć co do bjo, to nie wiem, same koty są bjo już z natury. Hmm. Z drugiej strony ciekawy temat albo pomysł na biznes, pokarm i woda bjo dla kotów, bo wiadomo, mleko to piją tylko w ostateczności.
Aha, i możn adaptować jednego z 5. Pięciu? Pięciorga? Pięciu, Ksenia, i nie adaptować, lecz ado. co ado? Adoptować, dziewczyno. To mi się akurat podoba. Ale trochę niemarketingowo, co, zastanawia się Ana. Bo jak już ktoś wyniesie z baru tego swojego ulubieńca, to już nie będzie miał po co ruszać na Sanżil...chyba że zostanie kociarą. Lub kociarzem, choć to podobno rzadsze.
Jeszcze jedna kwestia: co z ludźmi i kotami, co sobie pragną odpocząć w barze razem. W duecie przybywają. Czy 5 emigrantów ze Skarbka się na to zgodzi i przyjmie na swoje łono? A afska? Bo przecież taki przybysz może być zagrożeniem, pchłą lub zębem? Masz ci los, jak mawia Iwonek, to chyba na razie nierozwiązana kwestia. A może wejść nie mogą? W końcu afska czuwa nad behape. Prawda, zasępia się Ana. Też nieźle, otwiera się okienko na kolejny biznes! Tylko kiedy czas na to znaleźć, jak już na ludzi nie starcza? 
Kotom czy ludziom? Koty i tak chadzają własnymi ścieżkami. Nawet po barze dla kotów. Mają swoje przejścia i legowiska. Żaden fan  się tam nie dostanie, bo są poza zasięgiem ludzkim. Zresztą kot tam wie, co taki kot se myśli o tym wszystkim.

Tuesday 28 October 2014

(217) lalaje

Jeździ sobie człowiek rasy żeńskiej lub męskiej takim lalajem i nie wie nawet, że w czasie jazdy nie jest objęta lub -y kodeksem drogowym! Roman mi to dziś uświadomił.
Ksenia, widzę, że zdziecinniałaś pod wpływem mowy Iwonka i już lalajem suniesz po mieście, a nie tramwajem, jak Polacy z Polski A i B, lub tramem, jak Polacy z Sanżila, raduje się Ana Martin. Owszem, bo tak ładniej i milej, odpowiadam z dumą. I po naszemu, a co tam od razu ogólnoświatową gwarą będę zasuwać, skoro można po swojemu? Iwonek się nie przejmuje, to i ja nie. Mamy sekret przynajmniej; o proszę, jak nie tylko na Belgów, lecz i Francuzów przystało, gdzie bycie diskret to główna cnota. Żywa hipokryzja tak na marginesie, krzywi się Ana.
Wracając do lalajów, to Roman mi dał do myślenia. Czyli co, jadąc, jestem bezbronna w świetle i obliczu prawa? Nie, nie o to chodzi, prostuje Roman. Chodzi o to, że w Brukseli, i świecie ogółem, radni starają się wprowadzać nowe linie tramwajowe. Bo to transport eko, cichy, wieloosobowy, no a przede wszystkim nie smrodzi i nie jeździ po ulicy. A wiem, przypominam sobie: po sąsiedzku, na Ikselu, będzie za kilka lat nr 71, zamiast autobusu, co to jazda nim tylko psuje nerwy i nogi w przypadku tych, co stoją, a takich większość, w tym ja zazwyczaj. No widzisz, przytakuje Roman. 
Poczekajcie, nie tak różowo, włącza się Ana: przecież u nas na Sanżilu z kolei protesty, bo chcą wprowadzić nowe tramwaje na trasie 81 i 97, a mieszkańcy nie chcą, bo komitet się zawiązał i twierdzi, że są za długie i za ciężkie. Te fajowe, jak gąsienice, co to suną w ramach 3,4 czy 7? Tak te. No, to w tym komitecie brak chyba wózkowych, podnoszę głos, bo jakby byli, to na pewno nikt by nie przegłosował protestu: spróbuj dostać się do starego lalaju z wózkiem, szczególnie głębokim, po trzech wąskich schodkach, no spróbuj, tak bym i powiedziała. A potem protestuj! dodaję buntowniczo od siebie, pamiętając o styczniowej perspektywie rozszerzenia, i to nie Unii. 
No tak, fajniejsze to są te nowe, za to cięższe. 25 ton. I o tę wagę chodzi też w kwestii kodeksu. Bo rocznie w Brukseli dochodzi do 1500 wypadków z udziałem lalajów. W zeszłym roku - z 1500  43 to z udziałem pieszych. Którzy nie zawsze, a już na pewno nie w tych 43 przypadkach, wiedzą, że tramwaj ma absolutne pierwszeństwo. 
To potrzebne, by móc wprowadzić ideały eko bjo transportu, tłumaczy Roman. Ale ludzie o tym nie wiedzą i wchodzą sobie na tory. Auta sobie stają na przejściach i to ktoś wysiada. Często. Za często, martwią się kontrolerzy ruchu, ale nie wiedzą jak uświadomić naród belż. No i tych wszystkich, co w obcej gwarze lecą, albo swojej, jak Iwonek, wtrącam.
A tramwajowi też mają swoje za uszami, ciągnę dalej. Gnają czasami tunelami na gwałtu rety, potem przyhamują elegancko, aż ludzie upadają. I nie przeproszą za nic. Tak, też mi się zdarzyło trafić na takich domorosłych szumaherów, zgadza się Roman, cytując jakiegoś szu. Ale ogólnie fajnie się jeździ, co? Szybko, co większość cieszy. I ludzie powinni zdawać sobie sprawę, że lalaj waży swoje, te 25 ton właśnie, a jak jedzie tak, by się dusza radowała, czyli jakieś 40 km na godzinę, to potrzebuje 40 metrów, by wyhamować. I głupio, gdy tych 40 m zabraknie do przechodnia. 
Brr, wzdrygam się. 
Wyjścia nie ma, piesi muszą się przyzwyczaić. Już dziś lalaje wyjeżdżają po brukselskich komunach 11,5 miliona kilometra rocznie, a będzie więcej. Lepiej o tym pamiętać, zbliżając się do przejścia. I rozejrzeć się. Bo wattman, jak fantastycznie nazywa się tu konduktor, może być akurat na pierwszym metrze z 40. I będzie jednego za mało. A po co, sami powiedzcie.

Friday 24 October 2014

(216) basen

Wydawałoby się na oko i na mokry dotyk, że czego jak czego, ale wody to na Sanżilu nie brakuje. No raczej. Szczególnie tej lejącej się z nieba. W różnym tempie, nie to, że zawsze jednostajnie. A tu niespodzianka. Bo jednak jej brakuje. W basenach.
A tak naprawdę brakuje basenów. Nie tylko na Sanżilu, ale i w całej Brukseli. Że w Belgii - Ana Martin przestrzega, by tego jednak nie pisać, bo w Belgii mamy przecież całą wielką część kraju, gdzie mówią tym drugim dialektem i gdzie podobno bardziej inwestują w sporty, tym pływanie, choć to może tylko legenda miejska, bo kto widział, by lebelż lub labelż ewentualnie zdobywali medal na olimpiadzie w żabce żabką lub innym stylem? Ale ponieważ lokalność, małe społeczności i ojczyzny są w modzie, jak podsłuchałam wczoraj w tiwi, to skupię się na Brukseli i okolicy.
Faktycznie, minionego lata może i nikogo akurat nie bolało, że nie było się gdzie skąpać, bo wystarczyło wyjść na balkon, a już kapało tu i ówdzie z człowieka, ale temat i tak się pojawił w prasie, bo o czym w końcu pisać, gdy nie można pisać o zimie, co zaskoczyła drogowców, a pogoda inspiruje tylko i wyłącznie do opisywania wody? O basenach właśnie było więc. Że w mieście, ba! - stolicy świata - nie ma właściwie żadnych otwartych basenów. Pozamykane. Stuk puk zamknięto, cytując Iwonka, który z kolei cytuje Pawła lub Gawła, którzy z kolei przemawiają głosem Słowackiego bodajże. Nie opłaca się.
Jakiego Słowackiego Ksenia, toż to Fredro. Co nie zmienia nic w stosunku do kwestii basenów, odparowuję. Akurat racja. Podobno z tych otwartych był raptem jeden  - przedwojenny jeszcze. Od 1934 do 1978 r. w Evere, bardzo ładny architektonicznie. Całe miasto tam ciągnęło, oczywiście gdy już przygrzało na tyle, że można było pomyśleć o skoku na główkę w nieznane i lodach lodach dla ochłody, choć w tym przypadku, dopełniaczu na oko, akurat się nie rymuje. Zresztą i tak nie ma co deklamować wierszem, bo basen zamknęli na sześć spustów, licho wie, co to ten spust. Pewnie od spuszczonej wody, to i pusty basen stoi.
Na cztery spusty się mówi, obojętnie, czy coś puste, czy pełne. Zamknięte na fest. Tu akurat pusty basen stoi, fakt. Podobno powodem zamknięcia była skarga, że otwarty basen w Brukseli to ekstrawagancja, śmieje się Roman.
No tak, skoro takie argumenty padają, nic dziwnego, że nie tylko otwartych, ale i zamkniętych dachem basenów w mieście ze świecą szukać. Stosunkowo blisko jest malutki w kamienicy na Darwinie. Ładny i niewygodny. W Watermalu za to podobno całkiem niezły i nawet czysty. Na Eterbeku inny. Kolejny - Posejdon niejaki. Gdzieś koło ulicy Wysokiej. Więcej nie znam.
To fakt, w pływalnie coś tu nie opływamy. Ani na nich nie pływamy. Cieszę się nawet, że mam wodowstręt, cieszy się egoistycznie Ana. Ale szkoda, że nikt nie pomyśli o jakimś fajnym kompleksie, gdzie zabawić mógłby się przykładowy Iwonek. Pozjeżdżać ze słonia lub popodlewać tatusia konewką. Do Polski A i B, gdzie na każdym rogu akwapark, pod tym względem Belgii, a szczególnie Brukseli, akurat daleko. Oby do wakacji, wzdycha matczyno Ana.
A wiecie, co radni wymyślili z tego wszystkiego? Którzy ślepi nie są i choć siedzą głównie w suchych salach obradowych, czasami muszą jednak wyjść frontem do ludu i wysłuchać skarg na niedobory? Że póki co miasto wybuduje dwa baseny przenośne. Czyli jakie, nie rozumiem? Nie wiadomo dokładnie, bo to jak zwykle na razie plan, ale myślę, że chyba pompowane? Mają być na bardzo niskim poziomie luksusu. Taki bejzik, kiwam głową. Tylko miejsce na wodę, a wokół...co?
Mam nadzieję, że w tej gumie zrobią jednak otwory na okna, bo tak w ciemnościach to jednak niewygodnie. Tym bardziej, że skoro basenów brak, to i do tych gumiaków będą walić tłumy. Jak ta masa runie do wody, to bez światła ani rusz. Ciekawe, czy szatnie się zmieszczą, czy trzeba będzie przebierać się na dworze lub polu, jak kto woli, a potem szczękać zębami w kolejce po bilet. I pływać z reklamówką na głowie, wodoszczelną najlepiej, a tego nigdy nie wiesz, póki się nie naleje. Z pełnego nie przelejesz
Nie wiem, jak to wszystko obejmą rozumem pływacy, i tak już oszołomieni dobrocią radnych, co to dwa baniaki z wodą postawią w szczerym polu. Oby tylko podgrzewaną. Bo zimna to z nieba, i tak do marca co najmniej teraz, prognozuję.



Wednesday 22 October 2014

(215) józef

Wydawało mi się, że od kiedy zostałam prawowitą mieszkanką Sanżila, żadna dyskryminacja już mi niestraszna. I zachód to jednak jakiś, i stolica świata praktycznie za rogiem, i nasi na stołkach zasiadają, więc nic, tylko puchnąć z dumy. A jednak można!
Wszystko za sprawą nieśmiertelnego tematu szkół. I niejakiego Józefa, jak wczoraj podsłuchałam. No tak, święta blisko. Najpierw te ważne dla Polaków, smutno-listopadowe, potem te ważne dla biznesu, sztuczno-wesoło-sklepowe. To i właściwie nie dziwota, że Józef się pojawił. W wersji sanżilowskiej oczywiście, to swojsko brzmi i nie syczy ani zyczy w uszach: Isef. Nie muszę też chyba przypominać, którzy to mieszkańcy Sanżila używają właśnie takiej wersji Józka. Nie, bo zero tolerancji dla dyskryminacji, a Isef ładniejszy akurat od Józka, choć akurat przy tym imieniu wiele nie trzeba, by lepiej brzmieć, nawet jeśli miałby to być arabski, co piszę z wielką dawką tolerancji w sobie i piórze, którego od lat nie używam, bo komputer rządzi.
Ksenia, to nie żaden Józef przecież, ani Isef nawet, tylko isef, małą, albo wszystko wielką. Indice socio-economique faible, że pozwolę sobie przeliterować, a akcent dodasz kiedyś. Niski wskaźnik społeczno-ekonomiczny lub gospodarczy, zależnie od kontekstu. Faktycznie o isefie mówi się ostatnio dużo, no bo rok szkolny się zaczął, nie tylko na Sanżilu zresztą, i po raz kolejny okazało się, że z jednej strony brakuje miejsc w szkołach w gminach, gdzie mieszka dużo biedniejszych rodzin, a z drugiej - że w kilku gminach powstają szkoły-getta, gdzie większość uczniów pochodzi z rodzin isef właśnie, czyli po prostu biedniejszych. A tam, gdzie wszyscy są biedni, niestety często jest gorsza jakość edukacji. I tak kółko biedy się zamyka.
Od razu dodam, że choć ciężko w to uwierzyć, bo jak pisałam, zachód tu i stolica świata i kosmosu prawie, to jednak Ana ma na myśli Sanżil, a nie Polskę! Mowa o komunach, wyjaśnię, co od Polski od dawna się z daleka trzymają i ciężko im się połapać w tych ciągłych tłumaczeniach z naszego na sanżilowskie i z powrotem. Okazuje się bowiem, że dyskryminacja jest, i to na całego. I jak się ma pecha, to masz z nią do czynienia od najmłodszych lat. Za sprawą szkół właśnie i tego józka isefa.
Całego zamieszania można by uniknąć, tłumaczy Ana, gdyby praktyka szła za teorią. W teorii było tak, że wszystkie dzieci są równe, wszystkie szkoły publiczne są równe, więc obojętnie, gdzie się dziecko zapisze - wszędzie otrzyma takie same możliwości dobrego startu. Ponieważ jednak rząd nie za bardzo zaufał rodzicom w kwestii ich z kolei zaufania pokładanego w teorii, kazał im zapisywać dzieci jak najbliżej domu. Ci rodzice dostawali pochwałę, jako dobrzy uczniowie systemu. Praktycy lub praktykowie. 
Ale okazało się, że rodzicom nie zależy na pochwałach, tylko zapisują dzieci tam, gdzie im się wydaje, że dzieciom będzie dobrze i mądrze. I że są gminy, jak Berchem i Evere, gdzie rodzice za wszelką cenę chcą wyprowadzić dziecko za granicę. Komuny, póki co, potem się zobaczy, w końcu jest szengen bez granic, uzupełnię.
Mniej więcej, Ksenia. W aferze z józko-isefem chodzi raczej o to, że w ten sposób dochodzi do dyskryminacji dzieci, których rodzice albo nie chcą, albo z jakichś tam powodów nie potrafią zawalczyć o dobrą szkołę. Niby wszystkie są równe, ale jednak nie. I tak mamy dwie sprawy: po pierwsze, enklawy lepszych szkół, po drugie - gorszych.
Czyli jest dyskryminacja, tak? No jest. Ale w kontekście isefu mówi się, że nadszedł czas na dyskryminację pozytywną. Czyli wymieszanie biednych z bogatymi, biegle mówiącymi w lokalnych językach z tymi radzącymi sobie gorzej, pochodzenia belgijskiego z tymi np. z Polski, Maroka, Rwandy itp.
Ale czy to się da narzucić, zastanawiam się? Państwo chciało narzucić, ale właśnie nie bardzo wyszło, więc teraz chcą narzucić coś innego, tylko że brak pomysłu, jak to zrobić bez uciekania się do słowa dyskryminacja, czy to pozytywna, czy negatywna. A będzie ciężko. Całe gminy uczą się u siebie lub u sąsiada. Są komuny, gdzie dzieci kwalifikują się do isefu. Wygląda to tak:
Saint Jos 90%; Molenbeek 84 Anderlecht 81 Koekelberg 79 Skarbek 78 Sanżil 75 Bruksela 74 Evere 68 Forest 60 Jette 58 Ganshoren 52 Etterbeek 52 Berchem 50 Iksel 42 Ukle 11 Woluve Saint-Lambert 8 Auderghem 7 Woluve Saint-Pierre 4 Watermal 1,3. Dopiszcie, co trzeba, w sensie procenty i akcenty. 
Aha, dopytuję Any, to znaczy, że tam, gdzie dużo isefu, tam gorsze szkoły? Niekoniecznie jest to automatyczne, ale tak jakby wychodzi, potwierdza Ana. A oni o tym wiedzą? Pewnie ci bardziej świadomi tak, mniej - im mniej zależy. To co można robić? Wprowadzić dyskryminację. Pozytywną tym razem. Ale jak to, na zachodzie takim całą gębą? Inaczej się nie da wyrównać szans chyba. Jak masz inny pomysł, zgłoś go do isefu, wzdycha Ana. Obawiam się jednak, że tu nie tylko Józef, ale i wszyscy święci nie pomogą.

Friday 17 October 2014

(214) statek (nie) wpłynie

Kto ma dzieci na Sanżilu, ten wie, że prawdziwe problemy zaczynają się, gdy skończy się wrzesień, nieubłaganie minie 15 października i niebezpiecznie zacznie zbliżać listopad. A z nim - pierwszy tydzień wolnego w szkole i żłobku. A w pracy nie. Co robić?
Wyjechać, a jakże. Bo, jak się z rana śmiała Ana Martin, na żywca tłumacząc z gazety, lebelż e tre wakąs. Le belge est tres vacances, z akcentem tu i ówdzie. Czyli że lokalsi lubują się w wyjazdach i na wyścigi wykupują samoloty w stronę ciepła. Tylko jeden sektor leży - choć właściwie płynie.    Wycieczki statkami.
Bowiem, jak doczytała Ana, lebelż to wakacje owszem, ale suchą nogą. Deszcz ma u siebie, choć ostatnio i tak jakby mniej. Mimo to lebelż dobrze pamięta o mokrych latach, jesieniach i zimach, i jak najbardziej trewakąs, ale zdecydowanie patrokrłazjer. Pas trop croisiere, szczególnie obok domu, i kropka.
Jak się okazuje, w czasach kryzysu, który się już chyba skończył, ale o którym chyba nie wypada nie mówić, gdy nie wiadomo z grubsza, o co chodzi, jest to problem dla gospodarki belż. Może nie tyle na Sanżilu, bo do nas morze jeszcze nie dotarło, ale wyżej na mapie, na południu kraju chyba, gdzie mają wody pod dostatkiem, to teraz chcieliby dołożyć więcej statków i klienta z zasobnym portfelem. Gdyż wiadomo, kryzys, trzeba szukać rozwiązań, to jedno można napisać zawsze.
Ale zaraz... przecież sama widzę w tej gazecie, biało na czarnym jak koń stoi, czarno na białym raczej,  ale koniem i okoniem mimo to, że sektor wycieczek odnotował piękny wzrost gospodarczy, mówiąc językiem mediów w czasach kryzysu: o 39%. Co z kolei wykreowało, mówiąc tym razem językiem malarsko-poetyckim, 490 nowych miejsc prac. To o co tu wołać na puszczy?
Chyba o to, doczytuje Ana, że Belgia spogląda łakomym okiem na takie porty jak Hamburg czy Rotterdam i widzi, że mogłoby być o wiele lepiej, to znaczy  - że do belgijskich portów na północy, podkreślam Ksenia, mogłoby zawijać więcej turystów. W zeszłym roku było to 472 tys., w tym w jednym tylko Zeebrugge - aż 224 tys. 
Na moje oko całkiem nieźle, oceniam z miną znawczyni. Szczególnie jak widzę, że w całym roku zawinie do nas 250 statków olbrzymów. Tak na marginesie to dobrze zresztą, że to tylko turyści, bo gdzie byśmy tych wszystkich emigrantów pomieścili, jakby chcieli tu zostać? Na Sanżilu w tramwaju już i tak ciasno bez nich. To po co nam więcej?
Bo statystyki, statystyki, to się bardzo liczy w czasach kryzysu. Oglądasz tiwi, to wiesz. Cyfry cyfry cyfry. 11 miejsce w kategorii najczęściej odwiedzanych przez wycieczkowce miejsc to nie tak dobrze. Zdecydowanie poza pierwszą dziesiątką, kiwam zgodnie głową. Właśnie. mogłoby być lepiej, twierdzą spece od reklamy. Głównie dlatego, że kiedyś taki rejs to był wielki luksus, a teraz już nie. Wręcz taniej wychodzi, niż samolot, hotel, opłaty za przejazdy itepe. Natomiast ludziom, w tym nawet nam tu, Romanowi i ja czyli, jakoś podświadomie wydaje się, że to drożyzna dobra dla magnatów. Tymczasem wcale nie. Więc skoro my, w miarę inteligentni, ciągnie skromnie Ana, tak myślimy, to co powiedzieć o innych? Jak dotrzeć do mas z medydżem, że rejs może być tani, łamią sobie głowy domy medialne?
A nie można by zrobić tak, olśniewa mnie, by to lebelż zaczęli wypływać na rejsy z Holandii i wpływać do własnego kraju? Byłby ruch, i to przygraniczny, co się liczy w polityce UE, jak słyszałam. Może i by się dało, śmieje się Roman, sęk w tym, że lebelża naprawdę ciągnie do ciepła i egoistycznie nie chce inwestować we własne porty. 75% sprzedaży wycieczek to tydzień na Morzu Śródziemnym, z dala od ojczystej mżawki. I nie inaczej będzie chyba w tym ostatnim tygodniu października, w rodzicielskim kalendarzu już dawno zaznaczonym na czerwono. Ech, gdzie te czasy, gdy się było uczniem i marzyło o wolnym...a teraz tylko zmartwienia z tego luksusu pod nosem, mruczy pod nosem na koniec.



Tuesday 14 October 2014

(213) mega megi

Nie mega, nie megi żadna, tylko magi. Maggie, dwa gie i e na końcu. To imię takie! poprawia mnie od razu Ana Martin. Skrót pewnie od Małgorzaty, i lepiej się przyzwyczajmy, bo to nasza nowa ministerka. Albo ministra. La ministre w każdym razie, bo tu, na Sanżilu, kobiety nie są mężczyznami nawet na wysokim urzędzie.
I tak powinno być wszędzie, kwituje krótko i dosadnie Ana. Dobrze, że w Belgii jest normalnie pod tym względem, że nie trzeba się chować za nazwą funkcji, zwyczajowo przypisaną do mężczyzn. W Polsce jeszcze ku temu długa droga, czy A, czy B czy C, ach. Ale Ana, patrz, włącza się Roman: to, co tu piszą, to już pachnie Polską na całego i przypomina ataki, co to spotkały taką jedną z Ew, co to objęła stołek po takim wypchanym ostatnio w górę mapy do Brukseli tysiąc: mianowicie krytyka na całego za wygląd. 
Chyba sobie żartujesz, oburza się Ana. To oficjalnie poszło w świat? No tak. Że gruba. Za gruba. Czyli jednak mega ta Maggie, wtrącam. A co, nie wolno? zaperza się Ana.
Może i wolno, myślę sobie, ale w tiwi dobrze to nie wygląda. Ani na zdjęciach, choć tu już łatwiej pomajstrować, od kiedy mamy fotoszopa. Zresztą pewnie niedługo wymyślą i dla tiwi, co to za problem dla społeczeństwa XY w dobie internetu? I problem megi sam się rozwiąże, bo przecież czego nie ma w tefałen info czy w gali-wiwie - to nie istnieje na forum publicznym, prywatnym i państwowym. Ale na razie to przyszłość, więc ciekawie nadstawiam ucha.
Dowiaduję się, że ministerka Maggie, posłużę się prawidłową nazwą, o jeszcze ładniejszym, bo polskim prawie nazwisku Blok - de Block, no dobra, jakoś musieli to dla miejscowych zapisać - znana jest już od dawna we Flandrii, a więc zapewne zna też na wylot ten drugi akcent. W Walonii poznano ją i się na niej w ciągu ostatniego roku, a może to dwa w międzyczasie, a co za tym idzie, jak dodać te obszary wpływów- i w całej Belgii, w tym u nas na Sanżilu. Duża, więc widoczna, niedająca sobie w kaszę dmuchać, wyszczekana, inteligentna - takie słowa padają w naszej kuchni. Chyba kątemplenty jednak? Pewnikiem tak, skoro u Karola Ostrożnego z pojedynczej ministerki awansuje na wielokrotną. W tym zdrowia.
I rozumuję na podstawie słów Martinów, że o to zdrowie właśnie poszło jakimś tam wpływowym blogerom czy tłiterom. Co to zablogowali i zaćwierkali w świat, że megaotyłość Megi to jednak zły przykład jak na urząd zdrowiem i miodem płynący. Że nawet jeśli wiadomo, iż masa ciała pochodzi z  choroby, to jednak nie promuje... no ale czego, pyta Ana? Skoro z choroby, to Meggie ani nie jest przykładem złego odżywiania, ani nieuprawiania sportów i siedzenia przed tiwi, ani nawet tego, że nie dba o wizerunek partii. Po prostu tak ma. Jak inni są chudzi, to ona może i teoretycznie za gruba, ale w stosunku do czego? Do normy, a jakże! Nudnej normy.
Odwołali przynajmniej, pyta Roman? Znaczy: odćwierkali to? No tak, nie było wyboru, Belgia to jednak nie Polska, gdzie hejtować można sobie bezkarnie i do woli. Ale niesmak pozostał. I temat do dyskusji, czy w polityce trzeba być mini, czy jednak wolno być mega. Maggie chyba wolno, póki co, ale następnym będzie trudniej. Wszyscy na siłownię, o pardą - na fitnes!
Kiedyś to była mała Megi, tak się śpiewało, Ana, pamiętasz? Pewnie. Zanim Ksenia się pojawiłaś, w latach 80. Mała Megi oooooo! I nikt nie kazał jej rosnąć, by się zmieściła w średniej. Nawet wideo puszczali w tiwi. Nie mogę bez niej żyć, nie mogę bez niej spać, tak tam szło. Pamiętam, że mała Megi wyglądała jak Madonna, wtedy oczywiście, a nie dziś. Bo i dziś ju by tak bezkarnie nie mogła wyglądać. Tłit by ją zniszczył, albo inny wróbel rozdziobał jak kruki, wrony.

Friday 10 October 2014

(212) staruszka

Poszłam wczoraj na spotkanie z jedną panią dość młodą, co ją tu na Sanżil Polska A wysłała. Albo i zesłała, jak podejrzewa Ana Martin. I nie na Sanżil, tylko na Eterbek albo Iksel. Tam gdzie miejscowi parlament, sejm taki, zbudowali. Za duży, nawiasem mówiąc.
Nie to, bym poszła z własnej woli, ale Ana mnie zmusiła. To i powiedziałam: no dobra - i nie żałuję. Po pierwsze - bo zjadłam sernik, a nawet 2 kawałki cicho sza, którego u nas w domu nie uświadczysz, bo feministki nie pieką za dużo, czytaj: dwa razy do roku, a feminiści po pracy nie mają czasu piec, bo się zajmują najmłodszymi, jako przykład przykładnego nowego ojca. Po drugie - bo pani całkiem młoda, blondynka i uśmiechnięta. I po trzecie - bo całkiem mądrze mówiła. Nadstawiłam ucha nie raz i nie dwa. Szczególnie, gdy zeszło na emerytury.
Zastanawiałam się ostatnio nad tym w kontekście czeków, zwanych także titrserwisami, lub po prostu titrami, by języka nie strzępić po próżnicy. Co mi z nich przyjdzie? Zbieram ci to, odnoszę, gdzie trzeba, liczę, czasami oddaję potrzebującym, wymieniam na prawdziwe pieniądze, czyli gotówkę. I nic. Dobra, jest urlop, jak choroba - mogłabym sobie pójść do lekarza. I dziecko mieć. Ale nie mam. Tak więc najbardziej na co liczę, to na tę emeryturę lub rentę. Nie z zusu czy innego usa, tylko właśnie z Sanżila, chyba że to centralnie idzie, w takim razie  Brukseli tysiąc. Ale to przecież jeszcze 40 lat! To znaczy tak było. Bo doszły dwa. Zaraz do tego wrócę
I właśnie dlatego tak żem wczoraj uważnie słuchała. Bo była mowa, że kobiety są wypychane z rynku pracy przez brak odpowiedniej polityki. Że jak rodzą, to potem za mało pracują. Że na starość są samotne i bez pieniędzy. Że polska bieda ma najczęściej twarz staruszki.
Myślałam o tym całą noc i przyznaję rację. Nawet do matuś od razu żem dzwoniła, by w Łapach ogłosiła wszem i wobec, że to jednak dobra rzecz, ten wydłużony wiek emerytalny. Że nie ma się czego bać, bo i tak ewentualne wnuki będzie miała za granicą, więc nie będzie musiała rezygnować z pracy, by się nimi opiekować. A im dłużej popracuje - a w formie jest nawet lepszej niż ja, wiadomo, jedzenie glukozy, laktozy i glutenu ją tak zakonserwowało - tym lepiej będzie jej, jak już ojców zabraknie, może zresztą razem będą siedzieć na dziadowszczyźnie.
A wiesz Ksenia, nawiązuje Ana, że w Belgii, jak w środę gruchnęła wiadomość, że Karol Ostrożny będzie miłościwie panował, to jednocześnie pisali o czymś innym, też bardzo ważnym? Nie wszyscy to zauważyli, świętując Karola. A tu proszę, w pałacu i sejmie chyłkiem przeszła bardzo ważna reforma. O wydłużeniu wieku emerytalnego mianowicie. 
To tu też się do tego wzięli, dziwię się? W całym świecie się wzięli, potwierdza Roman. I wszędzie to tyle trwało, co w Polsce A i B, i takie krzyki, że zamach na rodzinę, religię i tradycję? Nie, Polska jak zwykle okazała się wyjątkowa. W Belgii to chyba nawet nikt się nie zająknął, że dzieje się krzywda. Chyba wszyscy rozumieją, że żyją dłużej i w lepszych warunkach, niż 50 lat temu. Spójrz sama na te tabelki: w latach 50. dożywali średnio 60-tki. A dziś - 80-tki! A będzie więcej. Nawet mężczyźni, choć to płeć schorowana.
To ile będzie wynosił ten nowy wiek emerytalny? 66 lat od 2025 r. i 67 od 2030 r. Zaraz zaraz, to do której grupy kwalifikują się 40-letni Martinowie, a do której ja? Do tej samej, śmieje się Ana. Chociaż raz razem. No a taki Iwonek i nr 2 to już chyba do 80-tki popracują, co? I setki spokojnie dożyją? Zobaczymy. Na razie tzw. media prognozują, że Karol zechce zrobić z Belgii laboratorium społeczne w stylu krajów nordyckich, dodaje Ana. Że to dopiero początek reform. Koniec z romantyzmem i liberalizmem intelektualistów, ogłosili.
Nadchodzi czas pracy i titrserwisów. Mój czas. Mojej emerytury z Sanżila.


Wednesday 8 October 2014

(211) karol ostrożny

Wstaję dziś rano, czyli głęboką brukselską nocą. Siódma była, bośmy przysnęli przy tej pełni księżyca, w tym dwuletni budzik. Rozglądam się, patrzę: ciemno, wietrznie, deszczowo. Nic nowego. Schodzę na dół. Spoglądam na wycieraczkę, tam gazeta. I szok! Na gazecie napis: historyczny dzień!
Spanikowałam, żem znów jak to dziecko we mgle, mimo że dzieckiem we mgle to u nas kto inny ewentualnie mógłby być, a mgła też nie występuje, bo tonie w deszczu. Ale głupio jakoś, bo niby taka sobie październikowa środa, a tu święto. Historyczne do tego. W Polsce byłby z tego patriotyczny iwent, może nawet jakiś biskup lub arcy by się wypowiedział, a tu tę rolę przejął le soir. To i czytam.
Czytam, sylabizuję, na głos, w duchu i nijak nie widzę, o co chodzi z tą całą historią. Na okładce jakiś łysawy w okularach. Obcięty podobnie jak Roman. Podobny natomiast do tego, co kiedyś zasiadał na szczytach na komisji, tej samej, co tam Roman robi, widocznie taki fryz tam obowiązuje, ale jakiś młodszy i chyba jednak tutejszy. Oglądam go sobie z prawa i lewa i jednak nie znam, więc na pewno nie z Sanżila. Pogubić się można zupełnie w tych dzielnicach brukselskich, skaranie boskie.
To nasz nowy premier Ksenia, obwieszcza Ana Martin. Nasz? Nie, nie nasz polski, nasz belgijski. I waloński, i flamandzki, i jeszcze mniejszości niemieckiej. Już po pół roku udało im się dogadać w tzw. szwedzkiej koalicji, nazwanej tak też nie wiadomo dlaczego, moim skromnym niepolitycznym okiem, kątempluje złośliwie i znika.
Pokażcie mi go, w świetle lampy Roman nawet podobny do tego na zdjęciu, ho ho, daleko zajdzie, kiedyś się będę jeszcze chwialiła takimi znajomościami. Szarl MArtin, mówi Roman. Jak nasza Ana MArtin. Ano. Ale nie Ana, tylko Karol. Charles w pisowni miejscowej; niezależnie od języka nawet, bo to z chrztu przecież, ze zrozumieniem kiwam głową. No ale że ma 38 lat, to nie wiedziałem. Brawo! idzie nowe.
No fakt, ze zdjęcia na 38 lat to on nie wygląda, ale cóż. Albo masz w głowie, albo w twarzy. Albo nigdzie, dodaje Ana. A ten w głowie ma, dopytuję? podobno ma, wynika z tego entuzjastycznego opisu. Że młody i ambitny, ale miły. Najmłodszy premier od 1841 roku! No tak, z tym że wtedy to był w wieku starca, a teraz jest młodziakiem, śmiejemy się. Optymista. Ale nie za bardzo jednak, wtrąca Ana, bo tu ktoś komentuje, że to zimnokrwiste zwierzę. Pewnie ktoś nieżyczliwy, z zawiści, że mu lub jej się nie udało wskoczyć na świecznik. A jakiś inny ktoś chce wiedzieć, kim on jest jako człowiek. Sur le plan humain, tak to ładnie ujęli po belgijsku,  a ja przepisałam.
To już wyjdzie pewnie w praniu, prognozuje Roman. Ma przydomek ostrożny, to na pewno szybko się nie sparzy. Poza tym nie może sobie na to pozwolić, i kraj też nie, bo przecież tu przez wiecej czasu ogólnie premiera nie ma, niż jest, to i będą naciski, by się jednak aż tak nie wyróżniać na tzw. arenie międzynarodowej,a raczej stapiać w szarości. Garniturów i premierów. Choć na zdjęciu w ładnym, granatowym pozytywnym, jak na optymistę przystało.
Na razie mówią, że Karol nie za dobrze wypada w mediach, ale i tak ma przewagę nad poprzednim Eliem, bo Elio przypominał wielu osobom stewardessę: cały czas mówił to samo, dostrzega na kolejnej stronie taką ciekawostkę Ana. I do tego w jednym języku gadał, co tu się mało komu podoba, bo w cenie jest jednak znajomość trzech dialektów, nie tylko belgijskiego. W samolocie też zawsze mówią w kilku, wiem, bo leciałam. Ale nie sądzę, by temu Eliemu groziła praca w rajanie, co?
Pewnie nie, potwierdza Roman. A i z Karolem źle nam nie będzie. Już nigdy nie spadnie, co, mówię, bo wiem, co w Polsce A i B się dzieje, więc i na Sanżilu pewnie podobnie. Zobaczymy. La fonction fait l'homme, że przepiszę jeszcze jeden cytat. Funkcja czyni człowieka. No proszę, a ja myślałam, że ubranie?
Szata, jeśli już, protestuje Ana.
Tylko jedno mnie nieco niepokoi, ale to w kątekście abewu i cebeeś. Mówią, piszą, że 27 czerwca Karol został informatorem. I że to dzięki temu jest dziś, gdzie jest. 
Czyim? Kogo? Sąsiada wielkiego, nie Belgii, lecz Polski? Jak to się może skończyć?


Monday 6 October 2014

(210) lotto

Październik miesiącem oszczędzania, przypomniała ostatnio hasło ze swojej podstawówkowej młodości Ana Martin, gdy okazało się, że oto mija 10 lat, jak każdy z Belgów, oraz nie-Belgów, za to miejscowych, w tym ja, bardzo łatwo może zostać milionerem. I to bez teleturnieju.
Nawet nie wiedziałam, że lotto oferuje takie same możliwości jak telewizja. Co ty Ksenia, jak to takie same, o wiele większe! protestuje Ana. Wiesz, ile wyniosła najwyższa wygrana w ciągu tych 10 lat? 190 milionów. Złotych? Naprawdę? Jakich złotych, jak. Złote to były w totolotku w 20. wieku. Euro! Wszystko przez tę zagranicę, no tak. Zapomniałam, gdzie ja żyję. Czyli na Sanżilu.
Olala, jakby powiedział Iwonek. Faktycznie, nie będę się upierać, że w telewizji to dopiero można się obłowić. 190 całych milionów ojro, toż to nie zmieści się na jednym koncie chyba, bo o portfelu, nawet takim z akcjami, bo takie pojęcie ze świata finansów ostatnio obiło mi się o uszy, to nawet nie ma co marzyć, by tam taką forsę upchnąć. Trochę mniej tego wyszło po podatkach Ksenia, mówi Roman, pewnie ze 100 milionów, bo to w Anglii, ale i tak ciężko byłoby gdziekolwiek pomieścić, fakt, zgadzam się. No ale przede wszystkim: co z tym zrobić?
Już ze 100 milionami naszych złotych, w nowszych czasach peelen, byłoby ciężko, moim zdaniem, a jeszcze wieźć te ojro do kantorka, wyjmować z jednej walizki, wsadzać do drugiej, pewnie większej, bo kurs za Ewy pewnie jak za Donalda, czyli około czwórki, jeśli się nie mylę? Tak stało na cepeenie w Białymstoku, jak żeśmy się zatrzymali na tankowanie. Co daje 4 walizki na 100 milionów ojro. Komu by się to chciało nosić, tym bardziej, że wygląda to podejrzanie i źle można skończyć przy okazji.
No ale przecież ktoś gra i wygrywa, Ksenia, mówi Ana. Żeby to ktoś, Ana! Miliony ktosiów. Proszę, oto statystyki z okazji dziesięciolecia: najwięcej uczestników obstawia co tydzień w Wielkiej Brytanii: 25%. Potem Francja: 22. Hiszpania z 19 na 3. miejscu, Belgia gdzieś w tyle, ale i tak 7%. Tak się to rozkłada. Pieniądze pochodzą z 9 krajów. Zaraz zaraz, pytam, ale skoro 7% z Belgii, czy to znaczy, że mieszkając na Sanżilu automatycznie mogę mniej i rzadziej wygrać? 
Nie, to chyba nie tak, próbuje prostować Ana; nie znam się za dobrze na rachunku prawdopodobieństwa, ale to nie ma chyba nic do rzeczy, mówi niepewnym głosem. Pewnie, że nie, tłumaczy Roman. Patrz, oto największe wygrane Belgów, nie to, że u nas za rogiem, ale blisko, nie dalej niż 100 kilometrów autostradą. Po kolei: 100 milionów - 93,68 - 79. Przed podatkiem oczywiście, czyli podzielmy przed 2.  Ja bym się tam nie pogniewał, jakbym nagle się dowiedział, że dobrze zakreśliłem i tyle się należy.
Przede wszystkim musiałbyś kupić kupon i faktycznie zakreślić, to na dobry początek, uściślijmy, uściśla właśnie Ana. Jakoś brak u nas na Sanżilu żyłki do hazardu, a szkoda, jak widać. Może nowe pokolenie da się namówić, zastanawiam się na głos? E tam, po co, krzywi się Ana. Ludzie dostają małpiego rozumu i szaleją. Skąd inaczej uzbieraliby te gwarantowane 15 milionów, co to co tydzień przeznaczają na nagrody? Tylko z wpłat częściowo oszalałych, co to myślą, że w tym tygodniu to już na pewno zgarną...a potem znów nie.
I tak się to gromadzi, mówi dalej. Podobno, jak przez kilka tygodni nie padnie wygrana i ogłaszają, że do wzięcia jest 70 milionów, zaczynają grać ci, co na co dzień nie chcą. Czyli ja, uśmiecha się Roman.
Bo ktoś je zgarnia czasami jednak, przyznajmy. Sama widzę, że w ciągu 10 lat - 344 osoby wzbogaciły się łącznie o 26... miliardów? Dobrze widzę? Dobrze Ksenia. To więcej, niż 100 milionów, upewniam się? Znacznie więcej. Niewyobrażalnie więcej, wydyma wargi Ana, mająca widać w pogardzie takie ojro wielkie, choć ja ją znam i pewnie by nie pogardziła jakimś ułamkiem dziesiętnym lub tysięcznym z tej sumy. 
Kto by się zresztą oparł? Choć szansa faktycznie niewielka. Ktoś wyliczył, nie wiem, jakim cudem, że to, uwaga: 1 do 116 531 800. Jak to przeczytać  - nie moja w tym głowa. Gorzej, że nie wiem też, jak wygrać, choć w październiku, miesiącu oszczędzania w SKO, powinno być łatwiej. A Roman tylko przypomina, że100 mln włożone na 2% daje 166 tysięcy odsetków na miesiąc. Można żyć. 

Thursday 2 October 2014

(209) ciąża

Już dawno temu przyjęłam to na klatę i dla świętego spokoju godzę się, że na Sanżilu wiele rzeczy po prostu wygląda inaczej niż w Polsce A lub B, i próżny trud, walczyć z tym nie będę, ale trzymajcie mnie: mężczyźni w ciąży? 
To przynajmniej wynika ze słów Romana, wypowiedzianych znad porannej gazety. No zaszedł w ciążę taki jeden, tak powiedział se na luzie, pijąc kawę zresztą. Cionży, podchwycił radośnie Iwonek. O o, zainteresowała się Ana. Boże mój, co za rodzina. I ja w środku na dokładkę jako ta niby rozumiejąca wszystko, co inne multikulti.
Nie, na szczęście nie u nas ten dżender się rozlał bezpośrednio, znaczy się nie na naszej dzielnicy, ani nawet w całej Brukseli i stolicy Belgii nie, tylko trochę dalej, u tych co tym drugim akcentem mówią, ale sprawa nie jest przez to o wiele prostsza, może tylko odległa geologicznie: u jednego 23-latka wykryto właśnie to coś, co ma w sobie właśnie Ana Martin i jej podobne z brzuchem. Hacegie. Brzmi okropnie, co?
Nie ma wyjścia, już do końca dnia muszę dziś lecieć dżenderem: hacegie, a nawet krócej, hcg, to hormon. Ana mnie uspokoiła, że to nie sztuczne, nie mrożone i nie przeciwko inwitro, jak się w Łapach naczytałam w wakacje, tylko całkowicie naturalne, a mianowicie produkowane przez płód. Hormon hcg pojawia się w organizmie w czasie ciąży. U kobiet. Tylko.
Albo tylko się mi wydawało, że tylko u kobiet, bo właśnie okazało się, że ten 23-latek też go w sobie ma. Chłopak młody w sumie, na dzieci za wcześnie, nie mówiąc o porodach. W czasie kontroli to wyszło, prostuje Roman, on tam wcale się do tego nie przyznawał. No, tego by jeszcze brakowało, by latał na ploty po sąsiedztwie i językiem mielił! Zwariował ten Roman chyba nieco, na podobieństwo Any, co za rodzina i ja w środku, o rany doprawdy, myślę sobie w cichości ducha. 
Ale co mi tam, będę tolerancyjna i nic mi niestraszne, słucham dalej: ten ktoś jest sportowcem. W całkiem trudnej dyscyplinie, mianowicie 10 sportach naraz. Dziesięcioboju. Sukcesy odnosi, wygrywa najprzeróżniejsze tytuły w rodzaju nadzieja roku, młody sportowiec roku itp. Jeździ i jeździ po tych zawodach, to i go kontrolują. I w czasie takiej kontroli właśnie wyszło, że niby jest w ciąży.
Oj, to na żarty powiedziane, wyszła nie ciąża, lecz obecność hormonu hcg, wyjaśnia Ana. Nielegalna i zabroniona. Dlaczego? Bo ten hormon podnosi wydolność organizmu, tłumaczy Ana, choć niektórzy, jak ja, odczuwają wręcz przeciwne skutki, śmieje się. No ale teoretycznie ciało staje się silniejsze. Dlatego na wyścigi biorą go kulturyści, może nie bezpośrednio, ale w sterydach. Inni sportowcy też próbują, ale namnożyło się kontroli antydopingowych, to im trudniej ostatnio. 
A ten młody to co? Nic, mówi, że błąd, że to na pewno nie on, a poza tym nic nie brał, dozwolonego czy nie. Jak to zawsze w takich przypadkach, wzrusza ramionami Roman. Ale jest w tej ciąży, czy nie, dopytuję. Chyba raczej nie Ksenia, bo jak? Gdzie by mu się to dziecko zmieściło? - czuję, że Ana mnie podpuszcza. Dodam, ciągnie, że jego trenerzy itepe starają się go ratować, opowiadając o chorobie. Bo hacegie pojawia się też przy raku. Ojej, biedak.
Nie ma co go żałować na razie, Ksenia, to pewnie jednak nielegalne zastrzyki i zostanie zawieszony. Na szczęście bez raka. Odczeka swoje, potrenuje w cichości, może nabierze rozumu i wróci. Nie on pierwszy. A jak nie, to ciekawym, jak z tego wybrnie, zastanawia się Roman. 
Hmm. Ja osobiście na dzień dzisiejszy wiem już, że zajmę się bliżej tym tematem. Choćby dlatego, by uchronić ojczyznę. Bo w marcu ten 23-latek przemknął przez Sopot. Ana potwierdza, że to w Polsce. Medal nawet mu dali, brązowy co prawda, ale zawsze! Wstyd taki, że naprawdę, ale w Polsce faktycznie gazet stąd nie ma, to i jak mogli wiedzieć, kogo wpuszczają? Moja w tym głowa jednak, by ostrzec kogo trzeba. Dobrze, że na walkę z dżenderem czy to w Polsce A, czy B, zawsze znajdą się chętni.