Friday 31 January 2014

(117) coaching

Kiedyś musi być ten pierwszy raz i dlatego raz kozie śmierć. Trudno, stało się. Temat tak ważny i na czasie oraz w kulturze, że aż musiałam poprosić Anę Martin o pomoc przy profesjonalnym, zagranicznym i bezbłędnym zapisaniu tytułu. Dalej też będzie pełna profeska, co pasuje przypadkiem bardzo dobrze do tematu zawodowego coachingu, że pozwolę sobie spisać po szefowej i umieścić poniżej, czyli tu. Ukazał się bowiem podręcznik dobrych manier przy sprzątaniu. I to w niespodzianej formie, bo przeznaczony nie dla sprzątających, lecz osprzątywanych. Własnym osprzętem. Na dziś mówi się na to : coaching.
Sprawa jest więc ważna, tak więc mimo że się przed tym wzbrania, pozwólcie, że to Ana dziś będzie dyktowała, co pisać. Uprzedzam lojalnie, że styl może być trochę gorszy i nieprzemyślany, bo u nas wszystko w biegu, jak to z małym dzieckiem u boku, albo raczej: u nogi, ale trudno, pozwolę sobie na ten spadek z piedestału, jak to się zwykło mawiać.
Oto więc one. W liczbie ośmiu - rady, jak uzdrowić stosunki z pomocą domową. 
Ksenia, nie mówiłaś, nic, że to spisała jakaś psychiatra! O, to co innego. Zaraz ją zdiagonozujemy i wyczytamy między wierszami, jakie ona ma stosunki ze swoją pomocą, że też za nią powtórzę. Do dzieła!
Tytułem wstępu pani mądralińska nieco chyba jednak zapowiada, że łatwo nie będzie, bo trzeba zmienić zwyczaje. Mianowicie: więcej strategii komunikacyjnych w domu w stosunku do osób sprzątajacych. No, to już mamy zadanie na ten rok. A oto zasady;
1. Należy sobie uświadomić, że między panią a podwładną istnieją wzajemne związki uczuciowe ( o proszę!). Należy unikać zbytniej poufałości, lepiej zachować minimalny dystans, pozostając jednak sympatyczną. Urocze!
2. Od samego początku należy ustalić swoje zasady. Wszystko, o czym rozmawiacie, nie może wyjść na zewnątrz. Pomaga to wprowadzić nastrój wzajemnego zaufania. Tak, już to widzę.
3. Należy nauczyć się rozpoznawać swoje uczucia: irytacji, rozumianej jako złość, w stosunku do pomocy domowej. Pani proponuje, by pozwolić zatriumfować inteligencji, uczynić wysiłek i wyrazić to, co się dusi w środku. Należy się także spytać, tym razem samej siebie, jak w jasny sposób przekazać słowa krytyki.
4. Zawsze należy wykazywać szacunek dla osoby, jak pomoc nazywa panią (co jest mniej ogólne i nieczłowiecze?). Być może pracuje ona na nisko płatnym stanowisku (ale przecież mozna płacić więcej?), ale ułatwia swojej pani życie.
5. Należy unikać oskarżeń wobec osoby, na przykład, że źle pierze. Tak samo wobec męża na przykład, też nie musi umieć, i nie tylko tego. Wiadomo zresztą, że ja piorę lepiej, i to nie ja, Ksenia, to mówi.
6. Trzeba umieć wyważyć komplementy i krytykę, czyli mówiąc inaczej : kij i marchewka. Jedną ręką głaskać, a drugą trzymać w uścisku. Tak nazwę tę zasadę bez ogródek. Pani ujmuje to tak: zbyt często zapominamy podziękować za dobrze wykonaną pracę. Brak uznania to najgorsze, co może być w pracy. Z drugiej storny należy wymagać, by było zrobione!
7. Należy się wykazać elastycznością. Pozwolić na małe wahania godzinowe. Żadna ze stron nie powinna się czuć urażona. 
8. Odmawiać! To znaczy wywalić z pracy, mówiąc normalnie, gdy osoba nie spełnia wymagań co do sposobu sprzątania itp. Pani od razu podpowiada (pewnie sama użyła tych słów i sobie zapisała na zaś): Jest pani osobą godną szacunku, ale mój sposób funkcjonowania nie zgadza się z pani.
Uff, piekne, okrągłe i głupawe, nie sądzisz Ksenia?
W ogóle nie podoba mi się ta całość, nie sądzisz, ciągnie Ana? Co to ma być, podręcznik, jak być wielką panią dziedziczką na Sanżilu i w okolicach? I jak się odnosić do pomocy domowej/osoby, której już nawet nie można nazwać panią sprzątaczką, bo niby nie sprząta, tylko dba o powierzchnię? A co, jeśli szoruje coś w środku? Hę?
To już ludzie nie wiedzą, że to taka sama osoba, jak wszyscy? Że pracuje, a nie przychodzi dla własnej przyjemności? Co się dzieje Ksenia, powiedz sama...Ta pani psychiatra oraz ten lub ta, co wymyślili ten temat, mają chyba sami problemy z komunikacją, jak to pięknie nazwali na początku. I ten duch wyższości! Co za ohyda. No, powiedz, potrzebne to?
Nie wiem sama. Mi tam u Martinów dobrze, bo Ana niezbyt dokładna sama, a Roman chce tylko, by było tak, jak chce Ana. Ale różne rzeczy się słyszy wokół. Nie wszystkie panie dziedziczki na Sanżilu są tak pobłażliwe dla złego prania czy to przeze mnie, czy przez Romana, jak Ana w przypływie dobrego humoru. Nie jest łatwo, mówię ostrożnie. Panie dziedziczki patronki nie zawsze są miłe, oj nie. Historii takich znam na pęczki.
A, stąd ta prośba o coaching, rozumiem już. Te szkolenia nie są przeznaczone dla tzw. osób, lecz dla osprzątywanych. No wiesz co, dobrze więc, że wprowadzili, ale straszne, że musieli, nie uważasz Roman? 
W faktach przedstawia się to tak: 113 tysięcy osób, podsuwa statystykę Roman. W tym 96% to panie, czyli zgadza się z naturalnym rodzajem dżender. Polszczyzna zna na szczęście rodzaj męski, więc i na te 4% znajdzie się rozwiązanie gramatyczne, czyli sprzątacz. Albo porządkowy. I to mimo że w Belgii, to tak napiszę, bo kto sprząta? Polki. I może jeden Polak też. Na czarno i na czekach, których zresztą krąży coraz więcej, w 2012 roku, jak nastałam na nowo - 122 miliony. Na własne oczy widziałam może kilka, bo moja stałka taka specjalna. Ale zasady dobrze znać i przypomnieć czasami Anie, co sama właśnie przetłumaczyła.

Thursday 30 January 2014

(116) babubob

Nie ma pożaru bez ognia, można by powiedzieć o takiej sytuacji. Nie jest ona co prawda aż tak nie do pozazdroszczenia, bo przecież zawsze może być gorzej. Albo lepiej. Poza tym to tylko początki, bo dopiero zaczęło padać śniegiem. Powiem wprost: padało raz.
Mimo to ten weekendowy śnieg to wszystko, czym się możemy posłużyć, chcąc opisać pożar. Pożarem jest bob, a ogniem - śnieg, choć pewnie znajdą się tacy, którzy uznają to za zupełną bzdurę, bo jak ma się niby śnieg - produkt wodny, do ognia - produktu nie wiem z czego, ale raczej na pewno z iskier? Będą to osoby małoduszne, o ile takie się ujawnią, bo przecież nie od dziś wiadomo, że przysłowia mądrością narodu i use your immagination, jak mówi Ana Martin, co jest cytatem z jakiejś okładki płyty z lat 90., co z kolei umożliwiło mi spisanie literka po literce tej to esencji. W każdym razie nikt nie chce być posądzony o nieoryginalność, takie czasy!
Sentencji, a nie esencji jeśli już, Ksenia, ale brawa za wiarę w wyobraźnię. Tak trzymać! chwali mnie Ana, chyba obłaskawiona do życia obecnością Babu i słońcem. Grzać nie trzeba w salonie, ona to lubi, taka praktyczność niemiecka z niej wychodzi.
Normalnie grzać by trzeba, bo to przecież zima, a wręcz jej środek. Stąd ten bob, co go ochrzciłam pożarem. Nie sądziłam, że bob w ogóle występuje w klimacie sanżilowskim, gdzie, jak już wspomniałam kilka paragrafów wyżej, śnieg padał w tym to anus dominus raz. I to nie tyle padał, co prószył. Przez ó zamknięte, czyli o z kreską się pisze to słowo, pamiętam jeszcze z XX wieku, czyli z czasów okładki o immagination. Ale się mi dziś wszystko pięknie łączy, taka praktyczność niemiecka ze mnie wychodzi.
Ale bob istnieje naprawdę, jak babu kocham. O bob i Babu w jednym tygodniu, wspaniały zbieg okoliczności. Bobslej po polsku raczej bym napisał, wtrąca się Roman, przejął widać złe zwyczaje, ale trudno, kto z kim przestaje itd. Bobslej to ma być po polsku, pytam zdumiona? Nie za bardzo po polsku może, ale spolszczono to właśnie tak. Z angielskiego, dowiaduję się jeszcze. Ale wiesz co Ksenia? Pisz bob. Polska i tak nigdy nie miała żadnych wyników w tym sporcie, to i co za różnica, a tak to i weselej, i praktyczniej. Też praktyczność niemiecka wyszła dziś z Romana, czyżby wojna, że takie nastroje? 
Zaraz zaraz, bob to sport? Hę? A co niby, Ksenia? Nie wiem właśnie, ale do sportu mi nie pasuje...raczej do jakiegoś pojazdu. Ach, no tak, bobsleje to takie miniauta na szynach. Na jakich szynach Ana, na płozach, to przecież następcy sań! gorączkuje się Roman. Ale sań nie przypominają w niczym, mruczy Ana, raczej rakiety. Prawda, ale na pewno to nie są szyny. I co ten bob robi, dopytuję się? Nie oglądałaś nigdy olympiady, ty, amatorka tiwi? Toć to nawet ja widziałam co nieco w tym temacie, co prawda ostatnio chyba w 1992, ale zawsze...to była Barcelona, Roman? Tak. Oj, dawne czasy, co? rozmarzają się na chwilę oboje. 
Jak, boby jeździły po Barcelonie? Na płozach? Tam chyba jest ciepło, o ile się nie mylę, to miasto leży prawie że w Hiszpanii? Cha cha, nie, bobsleje to sport zimowy, ale zimowej olimpiady to ja już nie widziałam nie wiem ile. Bobsleje jeżdżą z wielką prędkością po torze lodowym. Sama o mało się kiedyś nie zabiłam na takim torze w Karpaczu, to koło Polski A, Ksenia, byłaś? Ja też nie byłem, mówi Roman, a co Ana, w bobsleju chciałaś się wykazać? No nie, wiesz, co ja sądzę o szybkiej jeździe, i od dziecka nie zmieniłam swoich zasad, niezłomnej Anie coś mniej wesoło, chyba ta praktyczność bierze górę. Nie - tor stał na drodze, czyli szlaku, i chciałam się poślizgać. Bo musisz wiedzieć Ksenia, uczy Ana, że kiedyś to były zimy, że ho ho! Nawet szkoły zamykali. I dzieciaki się ślizgały na butach, ale to było gites.
Sama widziałam przecież u nas, w Polsce B. Jak czasami przymroziło...nie to, co tu. Gdzieś tam na prowansji w Belgii to może i jeszcze się jakiś karambal na gołoledzi lodowej uformował, że aż policjanci musieli jechać i opowiadać w tiwi, że na dzień dzisiejszy zanotowaliśmy itepe itede ofiar, ale na Sanżilu to ci żadna zima. Żałosne kilka płatków spadło. Dziw tylko, gdzie oni znaleźli tego bobsleja? I gdzie go usadowili? Skąd lód? 
Zagadka to niemała, że ci przyznam rację po raz kolejny. Widać we Flandrii mają swoje sposoby, śmieje się Ana, bo to bob flamandzki. Z dwoma dziewczynami w środku.
To może nie jest bob, tylko bab? Bo z bab? Baobab? Babobab? A że mamy Babu na Sanżilu, to niech będzie i babubob, o, coś dla Iwonka, dźwięczne i rytmiczne. Zapamiętajmy to słowo, jak mówili zawsze na olympiadzie. Zapamiętajmy to nazwisko, jeszcze nie raz o nim usłyszymy, wielki talent - tak to brzmiało, ale Martinowie nie pamiętają nazwisk z babubobu. 
Szkoda. Babubob otarł się jednak o podium, z wielką prędkością zapewne. Mam nadzieję, że się nie porysował, bo już niedługo olympiada w Sochi. Sotchi. Soczi by mogło być po polsku, ale mieszkam tu. A olympiada tam, jeszcze dalej w głąb kraju za Polską B.

Wednesday 29 January 2014

(115) pastador

Jak pisałam ostatnio, a nawet rozpisałam się, to i teraz płacę za to cenę, zaczynając drugi raz z rzędu o tym samym, jak w kółko się kręcąc Maciejem dosłownie wokół tematu, a więc żeby nie przeciągać: wszystko płynie, zmienia się, wraz z nimi czasy. Wróciło stare, jednym słowem określając. O jednym już zdałam relację, teraz drugie. Nazwa: pastador.
Ha, co to? Mnie pytacie? Przecież mnie na świecie nie było, a Belgowie już to znali. Chyba niewiele to ułatwia, co? To dodam jeszcze, że oni tym czymś tradycyjnie smarowali kanapki. To coś to właśnie pastador, i najbardziej zdumiewające w tym produkcie jest właśnie to, że jest po prostu pastadorem. Tak jak się mówi, tak się pisze, i czyta do tego. Ci, którzy na Sanżilu są od jakiegoś czasu, zdążyli sie pewnie zorientować, że to nie jest zbyt częsty chwyt marketingowy. Zazwyczaj spece od reklamy starają się wynaleźć takie słowo, żeby za chiny (i Chiny ewentualnie także) nie można się było zorientować, czy to, co słyszą uszy, to to samo, co widzą oczy i próbują napisać ręce. Skostniałe ze zdumienia, że ktoś, czyli posiadacz lub właściciel tych rąk próbuje w ogóle te trzy elementy połączyć w jedno. Jeśli się jednak ktoś nie zorientował, to wszystko przed nim, a jest to droga usłana krzyżami, na pewno nie różana. A tu silwuple: pastador i już. Po prostu tak i to jest to.
Okazuje się, że pastador to taka nutela. W sumie ja osobiście wymawiam nutella, ale nie wiem, czy taka dwuelowa intonacja pasuje do belgijskiego. Pasuje, woła Ana Martin. Ale to nie po belgijsku, nutella jest z Włoch. No na pewno, ciekawe, co jeszcze Ana wymyśli. Każde dziecko wie przecież, że to żadna niepodzianka, że kinder to słowo prosto ze eksportu z Niemiec, gdzie firma kinder wymyśliła niepodziankę i nutellę, używam tej opcji, ładniejsza i milsza dla ucha. Nie, to Włosi wymyślili, ale nadali niemiecką nazwę, to się lepiej kojarzy. Tak Ksenia, nie nabieraj powietrza, by zaprzeczyć, nawet Polacy najchętniej kupują niemieckie produkty właśnie, w tym golfy, folkswageny i kinder właśnie. Cały świat tak ma. Spece od marketingu wiedzą to najlepiej. Taki kinder zdaniem potencjalnego klienta jest więcej wart niż bambino. Zdrowszy i pożywmiejszy.
Z drugiej strony ciekawe, jak to rozwiążą w pastadorze, bo jednak czasy się trochę zmieniły, jak gusta i guściki, wtrącam od siebie, bo teraz w modzie są właśnie włoskie smaki jako te bliższe filologii slołfud. Hmm, w samochodach przodują Niemcy, a w żarciu Włosi, tak to ujmę? Jak chcesz, to proszę, śmieje się Ana. 
Coś w tym jest, bo od kiedy pastador od nowa na rynku, chwalą się, że to inny pastador, czyli nie ten sam, w którym babrali się nożem żyjący w latach 1952 do 1990. Którzy zresztą zapewne żyją i dziś, to w końcu nie było wcale tak dawno...Any matuś na przykład i moja też, choć ona akurat młodsza, bo w Łapach była niższa średnia porodowa niż w Polsce A. Ale po 1990 całe pokolenie już w międzyczasie wyrosło, i to nie na pastadorze właśnie. I z tej nieznajmości tematu skorzystali właśnie spece od marketingu i zmienili nieco przepis. Z egzotycznego, palmowego, na bardziej włoski, słoneczny, słonecznikowy.
Od kiedy olej słonecznikowy to włoski specjał, karci mnie Ana. Jakiś bułgarski prędzej. Myślę, że zrobili to, bo tak jest taniej, zresztą pomyślmy. (Ana zawsze wie, o co chodzi, zachowuje po prostu trzeźwość umysłu i już). A, wiem! Otóż nutella walczy własnie w gazetach francuskich olejem palmowym, pisząc w reklamach, że on nieszkodliwy. Widać jakaś nowa moda na zdrowie zapanowała, o której my nie wiemy. Że Ana nie wie, w to akurat wątpię, ale chętnie słucham, bo sama nazwa olej palmowy nie brzmi dobrze. Nie to, co margaryna, bardziej swojsko, choć niekoniecznie smacznie. Kubki smakowe mają długą pamięć podobno.
Mam, patrz Ksenia, cieszy się Ana. Nowy pastador to nie byle co, zrobili go inżynierowie smaku. Rewolucji dokonali, to mi coś pachnie w myśl tradycji francuskiej, mam rację? W efekcie jest rewolucja na podniebieniu, czyli niebo w gębie, że tak to ujmę, ciągnie Ana. Ale dlaczego na podniebieniu, skoro jak by czy wół stoi palais? W pałacu chyba? To synonin taki. Synonim Ksenia. Po francusku też się zdarzają, nie tylko po polsku, dodaje Ana, a ja nadal nie wiem co. Dodali smaku włoskiego, piszą tu, i smak pastadoru zmienił się na mniej tłusty, kakaowo-orzeszkowy, tylko z jakiego, ha, pytanie? 
Nie sprawdzimy już, bo nawet jakby dorwać jakiś stary słoik, to już nie będzie to samo. No i Roman by nas zdzielił po głowie za jedzenie przeterminowanego. Choć mi to nic nie szkodzi, twierdzi Ana, to i ty byś przeżyła.

Monday 27 January 2014

(114) soleksx

Wszystko się zmienia w tej naszej współczesnej ponowoczesności, wszelkie ruchy dozwolone, do przodu i do tyłu. W czasie i przestrzeni oraz w atmoblogosferze. Coś odchodzi, coś wraca, cóż, wieczny los przyrody, i wcale nie mam zamiaru tego kątestować.
Ja za to kontestuję ortografię kątestować, wynocha mi z tym ą, ale już! zmienia mi kątekst Ana Martin. Ksenia, no tu też, nie widzisz, że oba słowa z łaciny, podobnie wyglądają, to i podobnie piszemy? Kwestię znaczenia pomińmy milczeniem, zżyma się Ana, o, i to jest dopiero wyzwanie dla tych, co chcą być na bakier z ortografią i znaczeniem, że tak sobie pozwolę użyć nowoczesnej polszczyzny. Ach Ksenia, to już lepiej zdradź, co cię tak naszło na kontekst czasowy z rana? Bo uświadomiłam sobie, że wszystko wraca. Pantareji, no tak - z zadumą chyba wtrąca Roman. Panta co? Reji. Rei, nie reji. Wszystko płynie. Gdzie płynie? W czasie właśnie. Aha. Mądre nawet, to chyba powiedział jakiś pisarz lub artysta, nie brzmi to w każdym razie codziennie. Pasuje mi też do kontekstu przez on. Na Sanżilu takim przykładowo, i w całej Belgii już niedługo też, choć wcześniej jeszcze w Brukseli, wróciły/wracają/wrócą, bo to akurat było niedokreślone, w szarej strefie znaczeń, dwa produkty: soleks i pastador. Wiem, te nazwy nic nie mówią, ale jak mają mówić, skoro zniknęły jeszcze, zanim się urodziłam? To znaczy wcześniej się pojawiły też, zanim się urodziłam, a o ile mnie pamięć nie myli, Ana i Roman też. Oznacza to, że wszystko działo się w pełni w XX wieku, przed granicą nowego tysiąclecia.
Co to soleksipastador, dopytuje Ana Martin? Nie soleksipastador, tylko soleks i pastador. 
Solex przez iks, wtrąca Roman, to akurat znam. Rowery i to nie byle jakie i nie byle tanie. A dlaczego przez iks, pytam, przecież Ana uczyła, że po polsku nie ma iks? Ależ to nie są polskie rowery, skąd ten pomysł? Z brzmienia głosek i liter. Nie, z Francji chyba, tuż za miedzą. Fakt, faktycznie ich coś ostatnio nie można było w Belgii kupić, a co, mają się pojawić? Aż siadam z wrażenia, bo rzadko zdarza się, by Roman mnie o coś pytał, więc daję z siebie wszystko: owszem, pojawiły się. Tak donoszą z salonu. Jakiego salonu? Welofoli. A, velofollies, a co, znów jest? zainteresowanie Romana wzrasta. Jest. No proszę, pokaż no. 
Patrz Ana, fajny ten soleks czy solex, soleksx piszmy ruskim targiem, będzie jak edimerckx, więc czysta krew i rodowód belgijski. Soleksx kiedyś smrodził na potęgę, pamiętam, ale od 2006 roku montują w nich silniki elektryczne, więc soleksx sunie sobie elegancko, cichutko, po zachodniemu, a nie jak za przeproszeniem, po polskich wertepach i bezdrożach. Taka jazda to czysta przyjemność, entuzjamzuje...entuzajzuje...no, entuzjazmuje się Roman. Ana, co ty na to, byśmy sobie coś takiego sprawili? Toć to nawet Iwonka można z tyłu posadzić, jak się uprzeć. Albo pomiędzy.
Pomiędzy? Znaczy się, kim a kim, kim a czym? Nami. Chyba sobie żartujesz, Ana nie jest jednak w nastroju do żartów, ale jak to zapisać? - że ja, a jeszcze bardziej MY, na to wsiądziemy. Ale to nie jest motor wcale, tylko rower, nie bój się! I się nie namęczysz, samo jedzie i tylko bzyczy. Iwonkowi sie spodoba.
E tam, wolę normalność, krzywi się Ana. Proszę, ale tradycjonalistka się z ciebie robi, że strach! A żebyś wiedział. Nawet tu piszą, proszę, że soleksx to lubie de bobos. Lubię, przepraszam. Tak piszą po polsku znów w gazecie brukselskiej? coś mi nie pasuje. To nie po polsku. Znów! Lubie bez ę, zauważ, to taka lala zachcianka. A la, nie lala. Jeszcze akcent. Nie mam. Trudno, zostaw. A bobo? Jak bebe, znów bez akcentów? Nie, to z kolei skrot od boemburżłaz, oj nie, pisz za mną, literuję powoli: boheme bourgeoise, czyli trochę tacy artyści-nieroby-niebieskie ptaki. Ojej, tyle znaczeń kryje się w 4 literach, do tego 2x2, czyli dwóch parkach? Serio Ana?
Serio. A my też jesteśmy bobo? Mam nadzieję, że nie! Roman? Jezu, nie wiem Ana, ty to chyba jesteś? Nie nabijaj się ze mnie, mów mi od razu! Nie, póki nie masz soleksxu...to nie do wymówienia zupełnie. Ale bobo dużo się widuje, to prawda. Dlatego piszą, że taki nibyrower odpowiada na prawdziwe zapotrzebowanie mobilności urbańskiej, czyli miejskiej, które się manifestuje. 
W ponowoczesnym społeczeństwie bobo to możliwe, że są takie potrzeby, nie wiem, nie znam. Co mnie martwi natomiast, to że nawet w ponowoczesności nie da się całkowicie wyeliminować starych problemów. Taki soleksx, kilka lat tylko nieobecny na rynku, a nadal jest elektryczny, zamiast powrócić od razu w formie elektronicznej. Dla ponowoczesnych ludzi jak ja, którzy nie mają przy sobie gniazdka, by ładować cokolwiek elektrycznością, ale elektronicznością już mogą, np. z samsunga lub ajfona. A tak to co? Znów po staremu zostanie. Niby pantarej, ale nie wiadomo gdzie.

Friday 24 January 2014

(113) zegarki

Mieszkanie koło więzienia na pewno ma swoje zalety. Powtarzam to za Aną Martin z taką pewną niepewnością w głosie, bo to na pewno nie jest to, co prosiaczki lubią najbardziej, że pozwole sobie zacytować na dobry początek klasyka. Taaa, no cóż, sąsiadów, jak rodziny, się nie wybiera.
Na Sanżilu trafiło się na sąsiada więzienie, a nawet dwa, i to różnego gender, bo jedno dla nich, a drugie dla nich męskich. Jedno nasze, sanżilowskie, a drugie ich, tych z Forestu. Ichniejsze bym napisała, gdyby nie nadzór policyjny Any, która waruje tu jak pies owczarek, a ichniejszego jako słowa nie lubi. Nie wiem w każdym razie, czy kobiety siedzą u nich, czy u nas, jedno pewne w tej fali niepewności z pierwszego paragrafu: że lokatorzy jednego budynku wołają tych z drugiego i wicewersa, są w końcu naprzeciw, choć niekoniecznie w wice, raczej w wece, bo wuce to było i zostało w życiu w Polsce A i B.
Ksenia, może nie najprzyjemniej, za to jak bezpiecznie, powtarzał zawsze Roman. Ale teraz przyszła kryska na matyska i moja racja górą. Jakie bezpiecznie, skoro właśnie wypuścili kolejnych więźniów. Już nieraz Roman mówił z okazji spaceru, że tylko patrzeć, jak zaczną wypuszczać (tych, co sami nie uciekli), bo komuś tam w górze zarządu kraju nie podoba się, że na Sanżilu w szczególe za dużo więźniów w celach. Tylko patrzeć, wieszczył, a ja drżałam. No i się dodrżałam. Będą biegać po wolności. Z zegarkami na nogach.
Pierwsze jaskółki tego typu, choć do wiosny daleko, wypuszczono z klatek już w ubiegłym roku, w skrócie ub.r., ale rozpisałam, byście nie musieli sami przeprowadzać analizy gramatycznej, właśnie z takimi obrożami. Ptaki i psy mają je na szyjach, a więźniowie - na nogach, kostkach, u dołu. Tam, gdzie Iwonek pokazuje stopy. Wyglądają jak czarne, plastikowe zegarki, ale hoho, jest to pomyłka z mojej strony, ale bym się zbłaźniła naprawdę, chcąc tam sprawdzić godzinę, gdyż tak naprawdę jest to gie-pe-es we własnej osobie, albo we własnej obudowie. Giepies w skrócie, choć do psa niepodobny, bo elektroniczny, a pies, jak każdy widzi, żyw. 
Może zresztą z wiosną uda mi się dojrzeć na własne oczy, jak działa to to, bo słyszałam, jak Ana się z rana śmiała z gazety i znad niej, że dziennikarze nie wiedzą już, co wymyślać, i oto napisali, że zegarki będą kwitnąć na kostkach więźniów. Ładne kwiatki! Znaczy, że będzie ich więcej, znam się na tych pięknych słówkach, co skrywają bolesną prawdę. Zegarków na więźniach przybędzie, a więźniów? Oby i aby nie! 
Ksenia, będzie ich więcej na wolności, tak, bo do tego służą zegarki, by te osoby nie siedziały w pace, tylko chodziły wolno; zegarek wysyła sygnał, gdzie ten ktoś ukwiecony zegarkiem wychodzi. Strażnik go odbiera i kontroluje. No, z tą kontrolą pewnie różnie bywa, na to Roman, nocą wszystkich ozegarkowanych więźniów podobno tylko jedna osoba. Co? I teraz mi to mówicie, mam chyba prawo mieć gorzkie żale, po tym, jak wczoraj wracałam o 23, a całość w zegarkach miała nad sobą tylko jeden bicz prawa? Sama mówiłaś Ana, że to z milion sygnałów, przecież jedna osoba może od tego łatwo oszaleć.
Postraszę cię bardziej, bawi się Roman, podobno czasami sygnał zanika! O nie, jak mówi Józiu. Oooo nie! Wracam do Łap i noga moja na Sanżilu nie postanie. Spokojnie, spokojnie. Zanika na chwilę, jak więzień-niewięzień jedzie pociagiem np. Potem wraca. A na pocieszenie ci powiem, że zegarki są skuteczne. Tylko 2 % ukwieconych popełnia znów jakieś wykroczenie. To nie do nich stoją te kolejki pod bramą. To już chyba jest więcej ucieczek, co? Ijoijoijo Iwonek śpiewa wszak co dzień.

Wednesday 22 January 2014

(112) biz

Jak się nie ma nic na głowie, na przykład półtorarocznego chłopca do pilnowania, nie to, żebym się skarżyła, wręcz odwrotnie, jeszcze kilku by się takich Iwonków i Józiów przydało, co to za nimi trzeba wszędzie biegać, a więc jakbym ich nie miała, to może i bym się zajęła problematyką innego rodzaju. Rodzaju polskiego, szlachetnego, nie to, bym szerzyła tu potajemnie teraz wśród was, porządnych imięgrantów, szkodliwą ideologię dżender, bo jak tłumaczyła wczoraj Ana, to właśnie znaczy rodzaj. Rodzajników też nie rozpowszechniam, ale to już nie zależy ode mnie, polszczyzna sama z siebie się oczyściła rasowo zawczasu i pod względem ortograficznym naprawdę nie ma się co bać, że tu nagle wyskoczy jakiś trup z szafy. To nie mój styl ideologiczny.
Gdybym jednak miała nieco więcej czasu na myślenie o dziwactwach, zastanowiłabym się na przykład nad bizem. I nie chodzi mi tu bynajmnej i przyjemnie-przynajmniej o biznes, taki przemysł, tylko o międzynarodowej nazwie, co można by przecież wywnioskować inteligentnie z tytułu. To zupełnie inna bajka, niż te moje myśli, bo one dotyczą bizu na powitanie. No wiecie, takie cmok cmok w policzek. Okazuje się, że to na Sanżilu wielki zwyczaj i tradycja, a coś wielkiego zazwyczaj zwiastuje kłopoty. I tak się stało, naprawdę czasami niewiele trzeba, by z małej iskry był ogień. Ale rozumiem co nieco, bo każdemu mogą popuścić nerwy, jak zacznie liczyć, ile to ma razy ucałować stojących naprzeciw. Obojętnie, czy znajomi, czy nieznajomi, biz się należy z automatu.
Wydawało się, że lokalnym biznesmenom i menkom bizowanie przychodzi naturalnie, z taką łatwością się mianowicie rzucają na kogo bądź. Tak to wygląda z pozycji obserwatorki ruchu ulicznego z pasażerem w wózku. A jednak nie, co po raz kolejny pokazuje, że nie sądź ognia po iskrze i nie bierz nąszalancji za normę, że polecę Aną.
Leć Aną, leć, pozwala Ana Martin, ale popraw błędy, czyli wyrzuć polskie litery w imigrantach, zamień i na e, no i daj szansę nonszalancji przez on, to już ci się uda. Ale problem jest, i sama nie wiem, jak się zachować, zastanawia się Ana; ostatnio usłyszałam, że biz, jak go zwiesz, zanika we Flandrii. Nawet się tam nie pojawił, w gruncie rzeczy, jako element walki kulturowej pewnie. To było nawet bardzo śmieszne zdanie, od razu sobie wyobraziłam minę mówiącego z flamandzką wyższością: biz, kom wu le pratike du kote frankofon du peji, set un bizarerie en flądr. Włala, z uszu spisałam, chwalę się Anie, nawet mi się udało uchwycić dwa r w bizareri, i wnet usłużnie służę tłumaczeniem: biz, jak to praktykujecie we francuskim brzegu kraju, to we Flandrii...co, no właśnie? Bizareri,czyli dużo bizów na raz? Nie, to nie ma o dziwo nic wspólnego, oznacza mianowicie dziwactwo. A więc co, nie bizują się we Flandrii? Nie, a przynajmniej nie w biurze, bo tego dotyczy to zdanie. Że jak, powtarzam, nie wierząc własnym uszom, to u nas na Sanżilu całują się w pracy? Wszyscy? I to jest na legalu?
Tak, kobiety mężczyzn, kobiety kobiety, mężczyźni mężczyzn i mężczyźni kobiety. Jak jeden mąż, kto przyjdzie do pracy, od razu rzuca się do cmokania. Serio? pytam Romana, bo nie wierzę Anie jednak. Serio, potwierdza Roman. I ty też? nie wierzę jeszcze bardziej. No, jak muszę, to tak. Bo Roman jest bardziej po stronie germańskiej, jak to słyszałam kiedyś - nie lubi się całować z facetami, choć z Włochami to już musowo musi. Otóż to, biz jest u latino.
Jezusie, koniec świata, tego to się naprawdę po Martinach nie spodziewałam. Fuj! I do tego jeszcze na dokładkę cmok cmok w wersji latino! Jakaś absolutna ohyda, w miejscu pracy, gdzie przecież garnitur i odpowiednie kolory mają służyć urzędniczo zmienianiu świata na lepsze. Tak tak Ksenia, oni się tak tylko stroją w szare piórka, ci urzędnicy belż i UE też, a tak naprawdę mają dusze w kolorze tęczy, pęka ze śmiechu Ana.
Swoją drogą warto by zbadać statystycznie pocałunek w pracy, zastanawia się Roman. O nie, tego się nie tykam, co to to nie, nawet, zacytuję samą z siebie z początku, nawet jeśli bym miała nieograniczone możliwości czasowe i imaginacyjne, to się tego nie podejmę. Ana się śmieje na to, mówiąc: a wiesz, jak Flamandowie mówią o Francuzach, taki prawdziwych, z zagranicy?
salut- smak- tu-smak-vas - smak- bien?
Smak? O Boże, dalej słuchać nie chcę nawet. Żeby na domiar złego jeszcze te ohydne bizy smakować. Spokojnie, smak przez ck to po tutejszemu cmok bez ck. Ale największa bomba dopiero wybuchnie w kraju, wieszczy Roman. Bo już są groźby, że biz będzie wszędzie. Nawet w policji. Bo odkryli, że ręka to źródło zarazków, gniazdo ich dosłownie. A co, w bizie ich nie ma, drwię sobie z głupoty lokalsów? Język, ślina i co tam jeszcze, aż wstyd pisać. Ha, napisz manifest Ksenia. Co mi tam manifest. Do pracy nie chodzę, bo sama do mnie przychodzi na dwóch nóżkach, to i nie całuję Flamandów a tych drugich i już. Żadne bonżur, lecz orewłar bizu!

Sunday 19 January 2014

(111) prenom

Uwaga, literuję, bez akcentów: Asia, Blanche-Fleur, Boateng, Chanel, Cezanne, Grace Kelly, Gifty, Inca, Sourire d'Ange, Sky Angel. To z tych najdziwniejszych w skali Belgii, choć i w Polsce też by wydawały się jakieś takie nieswoje, nazwijmy po ludzku: niechrześcijańskie.
Lea, Lucie, Emma, Zoe, Loise - to z tych najpopularniejszych w Walonkach. Poszło łatwiej, bo i krótsze i bardziej ludzkie.
Aya, Yasmine, Lina, Sara, Sarah - te królują u nas na Sanżilu, choć chyba jeszcze bardziej na Sanżosie i Anderlechcie, sądząc po nie całkiem chrześcijańskim pniu zawartym w tym słownictwie. Aj aj aj.
Emma, Marie, Elise, Julie, Louise - to już Flandria, piszę w wersji oficjalnej, bo Ana stoi i nadzoruje, by nie napisać po sanżilowsku.
Ha, i co to było? Otóż to - pojawiła się lista najpopularniejszych imion, po tutejszemu prenomów. Zachwyciła mnie, ale mucha nie siada co? Szczególnie jak się rzuci okiem na te najciekawsze. Dziewczęce już dałam radę spisać/sklikać. Pora na męski, to mi dopiero wyzwanie: 
Zidane, Ayrton, Bonheur, Courage, Ecclesiaste, Eden, Ronaldo, Joel-Lajoie, Thorgan Hazard  - nie wiem, czy wszystko to tylko imiona, czy też może jednak jakieś niki do komputera, bo brzmią nieprawdpodobnie. Ana Martin twierdzi, że w Polsce A by nie przeszły; na ile znam Łapy i tamtejszych obywateli, dziwiących się nawet niewinnej Julii, to w Polsce B też nie. A tu tak! I to jeszcze to są imiona, które wybrało więcej niż 1 para rodziców, bo tymi pojedynczo nadawanymi nikt by sobie głowy ani komputera nie zaprzątał.
Ana, a w Polsce jest ponad 20 Izaur, wyobraź sobie, więc wszędzie dochodzi do absurdów, przypomina Roman. No tak, ale to było dawniej, podobno kiedyś leciał taki serial. Z męskich imion wybijał się tam tylko Leonjo, brzmi prawie że jak zwykły człowiek. Teraz co innego na fali. W Walonkach: Nathan, Hugo, Louis, Theo, Ethan. Powiem nieskromnie, że ładnie. Sama znam przedstawicieli niektórych prenomów, z tym że starszych, to nie wiem, czy ich ująć w tej kalsyfikacji końcowej, czy jednak zakwalifikować do innej grupy. Póki co, rzucam Brukselą - tu rządzi

Adam. Za nim Mohamed, spadł po trzech latach górowania czy ilu nie wiem. Potem dziwny Rayan, Gabriel, Anas - bardzo ładne to ostatnie, męska wersja Any. Cha cha, słyszysz Ana, to meska wersja Any, ale masz rację Ksenia, dobrze kojarzysz w sumie, co Ana? Ana jakaś niezbyt zadowolona, może przez to, że nie chce mieć wersji męskiej, jak to feministka; inny powód naprawdę mi nie przychodzi na myśl. 
Lecę dalej: we Flandrii rodzi się głównie mały Lucas, Liam, Louis, Wout, Mathis - chyba się nie obrażą, że tak ich ujęłam w liczbie pojedynczej, choć wielu ich, więc są liczbą mnogą. Uff, dobrze, że poszło gładkoi bez akcentów, czyli i bezbłędnie. 
Ciekawy ten Adam, zastanawia się na głos Ana. Chyba nie tylko dzięki Polakom, tym się tu nie wygrywa...pewnie przez Polaków i tym podobnych, co najeżdżają Sanżil i okolice. Ale przecież to imię nie tylko hebrajskie, mądrzy się Roman. Jakie znów hebrajskie, oburzam się? Polskie przecież, jak wół stoi. Ilu to ja znam Adamów, to nawet nie zliczę. Adasiów jeszcze więcej, to niech mi nikt tu z jakimś hebrajskim, czyli wiadomo jakim tak w ogóle, nie wyskakuje.
Cieszę się, pasuje do Ayi, ignoruje moje uwagi Roman. Ai chyba, śmieje się Ana. Patrz Ksenia, odnieśliśmy wspólne zwycięstwo razem z Marokanami, jak to mówisz. Kto by pomyślał? No nie wiem, dobre może w tym to, że nasi górą, ale z reszty - z czego się tu cieszyć? Żeśmy nie tacy wyjątkowi? Przecież na nasyzm placu zabaw biega już w międzyczasie Archibald, Achilles i Maria Anżelina. Za nią Andżelina z Kirgizji chyba, to takie państwo, dopytałam Any. One to mogą się chwalić, że niecodzienne, a nie jakiś tam Adaś.
Naprawdę wyjątkowi to byśmy byli, jakby można nazwać maluchy jak w Ameryce: google, burger, hashtag. Z małej czy dużej, obojętne. A w Belgii dopuszczono ostatnio takie cuda jak w Marvelous, Rembrandt, Brooklyn, Catleya i Rihanna, dodaje Ana. Całkiem całkiem. Niektóre nawet mi coś przypominają.

Friday 17 January 2014

(110) zuchy

Ciągłe zmiany klimakterium w nowym milenium, że też tak inteligentnie połączę dyskurs ekologiczny z historycznym oraz literackim, dają nam w kość, oj dają. Ile to się nasłuchałam w Łapach jeszcze, że kości łamie (coś), w kościach łamie (samo z siebie chyba), tu strzyka, tu kłuje, tu wilk, a tu korzonki. Wszystko z pogody.
Daje nam więc aurora do myślenia. Nawet Ana Martin się zgadza, bo czy to normalne, by w styczniu niemowlakowi ani razu nie włożyć rajtuzek? Roman się tylko cieszy zresztą, to piękny młyn na jego wodę, bo on nie lubi takich strojów dżender. Tolerancja tolerancją, ale jakieś granice w końcu trzeba sobie wyznaczać, inaczej by się człowiek łatwo zagubił w tej cywilizacji. Życia i śmierci, bo i tak może być, kilmat jest dziwny, jakiś taki milenijny doprawdy.
Tolerancja tolerancją, podpatruje Ana przez ramię, ale zdecydowane nie dla cywilizacji błędów i nonsensów. Co za aurora, co za klimakterium? Aurorę to ty może i ujrzysz w lutym, bo w styczniu na Sanżilu nie ma szans. A klimakterium jeszcze długo nie, chrząka Roman, trochę nawet zaczerwienia się przy tym, chyba z tego krztuszenia się. A aura to pogoda. A Aurora to imię. Albo jutrzenka. Msza taka? Skąd, dziewczyno. Wschód słońca prawie, no a teraz sama widzisz, że słońce wschodzi późno. Ale też wschodzi, wtrąca Roman, już bez kasłania. Nawet w obliczu zmian klimakteryjnych, dodaję mądrze. Klimatycznych, poprawia Ana i wraca do nowych, milenijnych zadań. Ładny ten nowy przysłówek, to i się nim dziś posługuję intensywnie. Dźwięczne i wieloznaczne. Aż dziw, że w związku z nowym rokiem prasa się tak rzadko tym słowem rozpisuje.
Bo milenium to tysiąc moja Kseniu, pretensjonalnie mówi Ana. Milenium nowe czy nie, ale fakt, naprawdę nie wiadomo, jak się ubierać, czy półnago, czy jednak pół ubrania, co na to samo wychodzi. Ach, przypomniało mi się, co widziałam, ma olśnienie Ana. Grupki facetów w majtkach. Gdzie? W metrze. W niedzielę chodzili. Hmm, ciekawe, akurat to był ten jeden jedyny zimowy dzień. Rodzynek albo rodzynka. Ciekawe, jakaś akcja? analizuje Roman, od razu widać chłonny, męski umysł. Ciekawski inaczej. Mam - już znalazł. Zdolniacha. Była akcja. Ogólnoświatowa, choć zapoczątkowana w Ameryce. By chodzić w slipach cały dzień. 
Ale w której Ameryce to wymyślili, dopytuje Ana, też ciekawa, od razu widać, że dżender ma coś na rzeczy, że to męskie hormony w tych ferministkach. Chyba Południowej? bo na Północy zima w tym roku okrutna, klimakterium totalne. Nie, Północnej, potwierdza Roman sam swoje słowa. Co za fantastyczny pomysł, raduje się Ana, ale chyba jakoś tak jej się to wydaje głupie. Roman, a po co w slipach? Dopytuję. To przecież nie od dziś wiaodomo, że stawy można sobie przeziębić. Jak Ana, o właśnie. I kolana też. Boli, a po co? A na co?
Nie wiadomo, rozkłada ręce Roman. W Brukseli naliczyli 400 uczestników. W środę pewnie by było więcej, wtrącam, było z 15 stopni. Źle datę wybrali. I to w Ameryce? Naprawdę cuda się dzieją w tym milenium
Zresztą gołe kolana to na Sanżilu żadna nowość. Owszem, grupa wiekowa się nie zgadza, bo w metrze to była grupa docelowa dorosłych. A ja, jak chodzę z wózkiem, to co rusz widzę dziecinnych harcerzy o lokalnej nazwie skauci. Zawsze w kótkich spodenkach i nigdy nie marzną. Dziewczynki skautko-harcerki tak samo. Zuchy urodzone! Zadowoleni z życia i ganiania. Zimny chów, co chcecie. Czasami aż strach patrzeć na te fioletowe nogi, ale dzieciarni to chyba o dziwo wcale nie przeszkadza. Ganiają szczęśliwi po śniegu nawet, sama widziałam, jak przysypało rok temu. Coś mi się wydaje, że Iwonka Martinowie też pewnie zapiszą, bo jak dalej tak bez rajtek pobiega, to nagość będzie dla niego naturalna. Jak i ten drugi dialekt lokalny, którym głównie się posługują w harcerstwie. Zdobędzie odznakę tłumacza i będzie skaucik jak się patrzy. W zdrowym ciele zdrowy zuch!

Wednesday 15 January 2014

(109) czynnik

Doczekaliście się od wczoraj! Tytuł przekładowi nadałam mądry, ale chodzi o pozostające struktury stibu, zwanego też mobibem, jak dla mnie: moimbibem pisanym osobno lub razem. Wiecie, bilety takie. Okazuje się, że jeszcze niedawno było 19 kiosków, a teraz będzie 5 mniej. Kiosków i butików. Ostaną się zwykłe shopy, szopy, ale nawet jesli wam podpowiem, że po angielsku, z którego aktualnie nie tłumaczę, bo to leci z belgijskiego, podpowiem, a więc po angielsku znaczy to sklep, i tak to niewiele pomoże, bo chodzi po prostu o miejsce, gdzie można kupić bilet lub naładować kartę. 
Kiosków itd. ma być mniej, ale kłóci się to z następnym zdaniem, w kórym to pan ze stibu tłumaczy, ale w swojej własnej mowie, bo na polski to już ja jako Ana przekładam, a więc wyjaśnia, może tak zgrabniej, że to nieprawda, że może się wydawać, że mniej kiosków oznacza mniej, bo wręcz przeciwnie - więcej. Bliżej. Politik de proksimite, czyta mi Ana, bo jednak mi pomaga na głos, do tego rozwijana cały czas. Kolejnym jej punktem jest realizacja zakupów w automatach. Widać, że zamiary były większe, ale niestety potknęli się o roboty, których nie ma, no i w rezultacie w moimbibie nie udało się jeszcze wyeliminować czynnika ludzkiego z serwisu posprzedaży i rozwożenia, czyli aprewąt i deliwransu. Pan mówi to ze smutkiem  i nie dziwię mu się, bo w końcu już 21. wiek na całego, 22. blisko i coraz bliżej, a tu taki zastój. Zacofanie prawie! Na ludziach trzeba nadal polegać, zwykłym ludzie.
Zauważ Ksenia, mówi do mnie Ana, widać nie potrafi zrobić ze mnie Any, pewnie, bo wtedy by mówiła sama do siebie i chyba by zgłupiała, zauważ, że on tu o ludziach ani razu nie wspomina. jako takich wyrażonych słowem. Mówi tylko o czynniku ludzkim, a najczęściej o personnelu. Przez jedno n po polsku, popraw. Aha, no widzę. Że zbadali wszystko w transzach godzinowych, odcinkach takich. Kto zbadał? Ludzie ani chybi. Pracownicy pewnikiem. Wyszło im jednak z tego, że za mało. Wolum jest za słaby. Nic nie usprawiedliwia utrzymania tego stanu rzeczy i dlatego, by zracjonalizować dalej, zmieniono plaże działalności. Czyli - czytaj między wierszami, tłumaczka niejedno może przemycić w tekście, uczy Ana - będzie mniej i krócej.
Ależ skąd, oburza się pan z wywiadu, Jego zdaniem te działania pozwoliły zreafektować ten tak przeszkadzający personel, czytaj: przesunąć go tam, gdzie diabeł mówi dobranoc, tłumaczy dalej Ana, pewnie dalej od domu, nawet jeśli jadą zniżkowo stibem za pomocą karty mobib, która automatycznie staje się ichbibem. Jest z tych podróży czynnika ludzkiego dobra nowina dla Sanżila - a to taka, że jeden czynnik ludzki został przesunięty na Midy. Czyli u nas będzie więcej. Nieładnie się tak cieszyć może za cudzymi plecami, ale jestem tylko człowiekiem. Żeńskim, ale to też brzmi dumnie. Jak w życiu, powiedziałby filozof i filozofka, ktoś musi pracować, aby spać mógł ktoś.
Uff, jużem prawie doszła do końca. Niełatwo ma Ana Martin, przyznaję, ale się naużera z tymi wszystkimi osobami w tekście, każdemu dać dojść do słowa! A tu jeszcze jeden się wypowiedział ktoś, a mianowicie, by nikt nie pomyślał, że stib utracił na czynniku ludzkim występującym kiedyś w postaci siedzącej, domyślam się, w kioskach. Wcale a wcale nie, ten czynnik tam jest, głównie w postaci kontaktu. Z osobami, nawet jeśli to słowo nie pada. To szopy zapewniają sprzedaż titrów transportu i kontakt ludzki. Tylko z kim, skoro nikogo tam nie ma?
Stib jako ten pan mówiący jednak coś czuje, bo uprzedził kolejną krytykę, że nastąpi brak kontroli socjalno-społecznej na niektórych stacjach. Alez skąd! Sprecyzujmy, że dawniej personel struktur sprzedaży prawie nie wychodzil z kabin, czyli tych budek, no. Teraz za to stib zadziałał na plus i rozmieścił czynnik ludzki inaczej, to jest nadal w terenie, ale już nie pod daszkiem, mutualizując siły. Tak napisali, jak bumcykcyk. Co to znaczy - nie wie nawet Ana. Rozkłada ręce jak Iwonek, gdy mówi: ma! TAkich to tłumaczy mamy w tej Unii, pięknie doprawdy! Nic dzinwego, że Unia kłamie potem. 
Przez niewiedzę mój tekst taki niedokończony się wam może wydawać, wręcz źle przetłumaczony, a to tylko przez te słowa zagraniczne. Nowomowa, wzrusza ramionami Ana. Tak powiedzieć, by nic nie powiedzieć. I w rezultacie wiem tylko tyle, co i wy zaraz, czyli że ostatnio mamy więcej czynnika ludzkiego i personalnego w terenie, czy to na per(s)onach, czy na powierzchni.

Tuesday 14 January 2014

(108) być jak ana martin

Dziś napiszę tylko wstęp do tego, co będzie resztą i jutro. Zamarzyło mi się bowiem, by być jak Ana Martin. Nie to, by było to jakieś wielkie marzenie, ale głupio mi napisać, żeby mi się chciało zabawić Aną lub w Anę, to i ściągnęłam pomysł z pudełka filmowego, co to u nas walaja się po pólkach w tysiącach tuzinami, resztki 20. wieku takie, jak nie było jeszcze jutjuba, no a poza tym szacunek do starszych (to już we mnie, nie na półce), tak matuś uczyli. No i jest Ana jak marzenie. Z marzeń utkana po prostu. Taka piękna.
W skrócie telegrafowym: po prostu wskoczyć w skórę Any na godzinkę z grubsza mi się zachciało, nie to, by Ana w zamian od razu miała się stać Ksenią, o nie, to byłoby chyba wręcz za trudne i dla mnie, i dla niej, taki spadek jakościowy, bo ilościowy w kilogramach to już raczej nie, na tym odcinku mogłaby nawet odnotować jakiś wzrost. Pytam więc Any, co ona na to, powiedzmy otwarcie: małopowanie jej osobowości, czy osobistości? nie wiem, co gorsze, a ona: zacznij od tłumaczeń. Wtedy zobaczysz, co robię na co dzień, i jak działa mój mózg.
O rany, od razu się przestraszyłam, bo jak działa mózg Any, trochę się już zdążyłam zorientować, a jego możliwości są na pewno większe, o rany, w co ja się pakuję. Ale dobra, raz Kseni śmierć. Zaznaczam z góry, że tłumaczę pierwszy raz, oprócz niewielkich uprzejmości w polskim czy arabskim sklepiku, spełnianych z potrzeby duszy i chwili i to raczej na użytek własny. W duchu znaczy się, taka cicha posługa. Tu za to wpływam na szerokie wody, ale że nadarza się okazja...sami zobaczycie jutro, co to nam prasa przyniosła. To znaczy już nie zobaczycie, bo będzie w nowym języku. W nowym języku w nowy rok zarazem. 
Ani mniej, ani więcej, ani mrumru, tylko raptem zjawiła się jakaś miła historyjka o stibie. To i się (za)wzięłam i w jedno przedpołudnie machnęłam. Iwonek do piachu, a ludzie pracy do pracy! Nawet coś dopisać zdołam, by takie suche się nie wydawało i bez serca. Jutro zobaczycie, najpierw niech Ana rzuci okiem i oceni. Fachowo, jak majster lub miszczu co najmniej. Na razie na gorąco notuję to, co już zupełnie ale to zupełnie nie weszło do tekstu głównego, myślę na przykład, żeby to jakoś ładnie i zgrabnie zakończyć płetwą, tylko jak? 
Co to jest, wskazuje palcem Ana, od razu dostrzega płetwę i każe poprawić na puentę. Nie wiem, co to, i mam tylko nadzieję, że czytelnicy będą wiedzieć. Ale kończę na dziś takim to frazesem: nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. I tu wkracza polska polityka, i już naprawdę trzeba zakończyć, bo oni wiedzą i widzą wszystko, a nie chcę, by zus wiedział, że ja teraz na czarno w tłumaczeniach robię.

Thursday 9 January 2014

(107) pipol

Ledwo wylansowałam na tej stronie laaan, lasne, już w kolejce stoją następni. Każdy by chciał być sławny, w przyszłości ma to być pięć minut, mówią, i pomyśleć, że to ja, zwykła Ksenia, to teraz załatwiam. Rządzę w sieci! Od tego wszystkiego, popularności i ciągłych telefonów, aż mi się w głowie kręci, choć podobno od przybytku głowa nie boli. Już nie jestem chyba nawet taką całkiem zwykłą osobą, tylko podchodzę pod pipol? Ana, jak myślisz? 
A co to pipol, zdziwiona pyta Ana, i dlaczego prawie że ci oczy wyjdą na wierzch, jak się krztusisz przy końcowym l? Po polsku to niby czy po jakiemu? Po belgijsku chyba, pipol, mówię przecież wyraźnie. Ludzie tacy na moje oko. Nienormalni, ale nie w ten nieprzyjemny sposób, co by mógł społecznie systematyzować, tylko sławni. Co mają miły czas, jak przeczytałam dziś w komentarzu onlajn, ciągle i w realu, onlajn za to nie zawsze, bo rozmaite bzdury o nich piszą, a wszystko dzięki temu, że ich ochrzcili na pipol. Prasa i tacy tam.
Przechrzcili chyba, łapie wreszcie Ana. Już wiem, co masz na myśli. People się pisze, a ludzi oznacza ogółem, ludzkość naszą. A ostatnio także ploty niestety. Po angielsku, dziewczyno, przyda ci się trochę wiedzy z angielskiego tak a propos, jeśli chcesz nadal rządzić. Greckiego zresztą też, byś nie myliła systematyzowania ze stygmatyzowaniem, segmentowaniem i stalagmitem. Starogreckiego nawet, podpowiada Roman, każdy chce mieć swoje trzy grosze na mpim blogu, jak widać, i sięgnąć gwiazd. Fakt, pipol są wszędzie. Ale ja nie znam się, dodaje skromnie. Zresztą Ana też nie lubi pipol, jak wielu rzeczy, a jej postanowieniem noworocznym jest wręcz to, by za żadne Chiny nie wchodzić już na strony pipol. Bo wstyd podobno.
Nie ma się czym chwalić, czyli! Zacofana będzie, i nawet jej te pojedyncze siwe włosy nie pomogą. Bo pipol dotarli już, jak się okazuje z Anglii do Belgii, i idą dalej. Jest ich coraz więcej  - i coraz głupszych, krzyczy Ana z drugiego konca domu, komentuje jakby. Do Polski dojdą też niedługo, ale chyba nie przejdą. Pewnie, że nie, w ojczyźnie polszczyźnie już mamy nasze własne słowo na pipola w liczbie pojedynczej i mnogiej, to jest celebrytę! Nasze własne, słowiańskie, a nawet pra. E tam, krzywi się kandydat do sławy Roman, to przecież czysta łacina. No na pewno Roman, nawet nie odpowiadam, choć powinnam z łaski podpowiedzieć, że z taką wiedzą, to on daleko nie zajdzie. Ani w realu, ani onlajn, o gronie pipolowym nie wspominając.
Ana natomiast mogłaby by być nieco pipol, ale na to chyba za późno w jej wieku, który uległ zmianie na jeszcze gorsze wraz z nowym rokiem. Już nawet liczyć nie wypada. Ale może jej nieco pomogę i poprawię jej dane. Bo ja nie duszami rządzę, jak kiedyś w czytance w podręczniku do polskiego pisali, lecz tym, co napiszę z własnej głowy. Oj, źle to widzę, uśmiecha się Ana, ale chyba miły czas ma dla mnie, a życzliwy na pewno.
Patrzcie, a tu piszą, że można być sławną i sławnym, sązetrpipol! Takie zdanie wynalazłem, cieszy się Roman po dziecinnemu. Ana, jest dla nas starych nadzieja. Czyli co, ktoś się przebił bez pomocy czyli? Owszem, zdarza się wciąż, potwierdzam. Przykładowo, jak wrzucisz do sieci udanego selfiego. Ha! i tu ich mam, Martinów, głupieją zupełnie, więc podchodzę od tyłu z ajfonem i cykam fotę, i oto rodzi się nowa sława na instagramie.

Tuesday 7 January 2014

(106) lans

Niektóre słowa, te nowe szczególnie, o których w XX wieku się nawet nie śniło filozofom, w tym filozofkom i Anie Martin też nie na dokładkę, mimo że też jest cała w całości z ubiegłego stulecia, mają charakter niezwykle międzynarodowy. Normalnie rozprzestrzeniły się, uff, co to za słowo niefilozoficzne dopiero do zapisania tak na marginesie (elektronicznym), po całej Unii i poza nią pewnie też, i teraz masz babo placek, bądź mądra babo i szukaj wiatru w polu, skąd one pochodzą. 
Taki lans na przykład. Nie tak całkiem dawno nieznany zupełnie, a teraz wszechobecny i wszędobylski. Bardzo widoczny przez to, szczególnie przez tych, co się lansują. Których to w znacznej mierze nie lubi Ana Martin, bo według niej to nic nie warte, takie pokazywanie tego, co normalne, czyli ciuchów, włosów i rzeczy. Na co komu to, rzuca dogłębnie, jak na filozofkę przystało.
Jaką filozofkę Ksenia, filolożkę, jeśli już, a filozofkę to co najwyżej z doskoku i na własnym, nieprzekładalnym dla tłumów poziomie, mówi tajemniczo. Nie łapię, o co jej chodzi. Lansu w tym niewiele w każdym razie. 
Po co mi jakiś lans, protestuje Ana. A chociażby po to, by się wywiedzieć i zrozumieć, o co chodzi w tej aferze o gminie lans. Lans, z dużej się należy, nie tylko dlatego, że po kropce, ale dlatego, że to bardzo specjalna miejscowość, więc z szacunkiem proszę.
Lans? Nie znam, gdzie to? U nas? W Belgii, pewnie że tak, nie aż tak u nas, jak na Sanżilu, ale też niedaleko, więc u nas mówię awansem. Aaaa, Lasne, olśniewa Anę; ale to nie lans przecież, tylko lan się czyta, a nawet laan, takie długaśne a, którego po PL nie ma. Byłem tam rowerem, wtrąca się Roman. Bardzo tam ładnie i spokojnie, takie Ukle w powiększeniu geograficznym. Dużo miejsca i zieleni. No tak, właśnie tu o tym piszą. O Lanie tym zielonym, łanie łąki lub łąki łanie, a przyrównują tę poetycką całość do roweru. Co ty, gdzie? ożywia się Roman. A jest. Ana, cha cha, rzeczywiście piszą tu, że Lan jest tym wśród gmin belgijskich, co Eddie Merckx, Ksenia, przepisz może po literze, bo to jedno z tych niemożliwych do wymówienia francuskich nazwisk, no więc co ten Edek jakiś tam wśród rowerów. Chyba rowerzystów raczej, wtrącam, a o co chodzi? Że mistrz. Miszczu czyli? Niech będzie po chłopacku, dobra, miszczu. Klasa sama dla siebie.
Czyli na mój rozum niefilozoficzny zupełnie Lan jest najlepsze? Nie. Najbogatsze. Czyli najlepsze, bo jak inaczej? Ana, przyznaj Kseni rację, 9 osób na 10 powie ci, że najbogatsze, to najlepsze, droczy się Roman. Dobra, niech wam będzie, dwóch na jednego to banda łysego, rymuje Ana. To mów Roman, co tam mają w tym Lasne, literuje Ana. Mają najwięcej przestrzeni życiowej na mieszkańca. Który to mieszkaniec może czuć się w związku z tym mniej stłoczony i znerwicowany. O wiele mniej niż ktoś z Lież, gdzie tej przestrzeni jest średnio najmniej. I powstają problemy. Społeczne i takie tam.
O, a co ja widzę, radośnie wykrzykuje Ana. To już wszystko jasne, dlaczego im się tak dobrze żyje: rządzi burmistrzyni. Nie żaden burmiszczu, tylko ona, sołtyska taka. No, wiadomo było. Skądś się ten dobrobyt musi brać. Z mądrego rządzenia. Babskiego, przekornie kończy Ana.
A mi się robi smutno. Bo myślałam, że najlepiej jest u nas. Na Sanżilu. Co ja teraz powiem w domu? Że zamieniłam złe na gorsze? Głowa do góry, Ksenia, pociesza mnie Roman. Może u nas na dzielnicy nie najbogaciej, za to najfajniej. Lansiarsko nawet chwilami. Sam nie raz słyszałem, jak to teraz wypada tu mieszkać i bywać. Jeśli gdzieś jest lans, to nie w Lan, lecz na zapuszczonym Sanżilu właśnie.

(105) siatka

To były czasy! Przed komputerem jeszcze, to pewne. Bo jakby były komputery, to po co by na dwór wychodzić? Strata czasu. Czysta do tego, choć się brudnym wracało. Z siaty na przykład, choć z siatą też, ale to głównie dorośli, a tak w ogóle dorosłe, bo przecież są zajęcia damskie i męskie, a bieganie z siatą na zakupy na pewno nie jest męskie. Za zakupami też nie. Tak napisałam w pierwszej wersji, którą dzięki komputerowi mogę bezboleśnie zmienić na czysto na nową wersję, poprawniejszą gramatycznie, politycznie i społecznie w naszym domu. Dżender rządzi czyli. I już wiecie, gdzie byłam ostatnio i gdzie się osłuchałam z opinią publiczną. Drugiej takiej debatodyskusji nie ma w całym kosmosie chyba. Bliżej jest. Podpowiadam - w Europie. Unii. Wystarczy do Polski pojechać na święta i wiadomo od razu, gdzie przebiega linia podziału płci. To teraz w Polsce bardzo ważne, by się seks i dżender nie pomylił. Kraj się modernizuje widać.
Aha, szydzi sobie noworocznie Ana Martin, faktycznie Ksenia, się modernizuje - do tytułu niestety. Jak zwykle po swojemu. W jednym masz racje, to dyskusja iście kosmiczna, choć nie ma o czym dyskutować. Dno dna, a na nim prawa kobiety, w nim właściwie. Wgniecione weń, w to dno czyli, butem. Męskim. Piłkarskim. Prosto z orlika. Zajęli by się lepiej bieganiną, prawnicy od siedmiu boleści, prycha Ana. A tak patrz. Orliki pobudowali sobie, by w piłkę kopać, stadiony oczywiście też, no i na inne sporty nie starczyło. Na siatkę na przykład, siatę, jak twierdzisz. Kobiecą.
Stało się coś? Może nie jakieś wielkie coś, mówi Ana, ale takie małe. Znak. Sympatyczny nawet, że sport kobiecy upada. Czyli o co chodzi? Symptomatyczny napisz Ksenia, to będzie ździebko jaśniej. Niewiele, a nie ździebko, mruczę, ale piszę posłusznie. Bo widzisz, Polki przegrały w siatkosiatę. Ojej, jaka szkoda, martwię się onlajn i w realu twarzą i miną, a z kim? Z nami. Mhm, nie rozumiem; Polki przegrały z Polkami? Nasze kontra swoje? Tak krwiożerco, bratobójczo i siostrobójczo zarazem? Nieprzyjemnie faktycznie i mało symtomatycznie. Symptomatycznie, małe p, a cieszy.
Nie, z nowymi naszymi, z Belgijkami, Polki przegrały. Szkoda i tak, bo w takich chwilach nie wiadomo, komu kibicować, to fakt, biało-czerwone serce, choć teraz ubrane w trzy pionowe pasy, budzi się jednak i wypycha naprzód. Piersi do przodu! Jakby to było pięknie, rozmarza się Ana, jakby obie drużyny wygrały! No ale nie da się tak. Nowe nasze, co to chyba głównie nie są z Sanżila, bo nazwiska mają prawdziwie zachodnie, bliższe sercem i pisownią temu drugiemu dialektowi, same wan van wan, wygrały. I w polskiej gazecie napisali, że to dlatego, że się dobrze znają. Zgrane są. Ćwiczą razem, bo są na to pieniądze. Jakoś ministerstwu w Belgii dżender aż tak nie przeszkadza. I są efekty, bo Belgijki jadą na mistrzostwa świata, a Polki nie. 
W tzw. kraju u nas będzie można za to ponarzekać i znów dofinansowac jakiś stadion do piłki nożnej. Na którym się nie kopie w piłkę nożną, bo piłkarze jeszcze mniej zgrani niż siatkarki, ale to już chyba nie z braku pieniędzy, bo to bogacze jacyś, tylko zdolności. W końcu politycy w nich wierzą. Wiara cudów nie czyni jednakże w tym przypadku, co tylko potwierdza regułę jako wyjątek. Ksenia, może więc stadion u was w Łapach? Bo w Polsce A już postawili i tylko straty przynoszą, to może i by u Was się udało osiągnąć kolejny sportowy sukces. No a co do kibicowania - to już w koszulkach w pionowe pasy lepiej na tym wyjdziemy.