Friday 13 December 2013

(104) placek

Na Sanżilu pogoda prawdziwie alpejska, twierdzi Ana Martin; górska, w słownictwie ogólnoeuropejskim, bo chodzi jej o błękit nieba, lazurowy azur właściwie, słońce, mrozik. Czysta przyjemność! I to wszystko na wysokości stu metrów, bo tyle ma w najwyższym swoim szczycie altityd100, zwana tu są. Nisko, ale zawsze to góra lub górka. Nie leży co prawda już na Sanżilu, tylko w Foreście, ale zakładam, że z wierzchołka widać i nas. A z wieży kościoła, co tam króluje na środku - to już pewniak, że nawet Anderlecht się dojrzy, z fabryką audików na pierwszym planie, ale nie tych prawdziwych, tylko takich małych wymysłów.
Chodzimy więc w tej aurze, jak mawia się u nas wte i wewte w dół i pod górę Alsembergiem, bom nadal wózkowa, a Iwonek - wwózkowy. Wdychamy trochę spalin, a trochę alpejskiego powietrza, co wpadnie akurat do płuc. Trzeba chodzić. Wczoraj się nawet tak rozpędziliśmy, że zeszliśmy pierwszy raz od dawna na parwisa. Z Alberta samego na dół żeśmy normalnie się doturlali. 
Ana nie była by sobą, gdyby nie poczyniła kilku interesujących obserwacji. Tak na boku i niezobowiązujacych zupełnie. Milej się szło, jak tak we dwoje szczebiotali niby do siebie, Iwonek w wózku, ona w kapturze. Najpierw przeszliśmy przez strefę biało-belgijską - to koło baru; potem przez polską - to w połowie, koło Marzeny, Adriana i nowej Agnes, co przejęła lokal po obcych z Portugalii i nic nie zmieniła, nawet w tiwi programu nie przestawiła z meczu ich tam na nasze; Ksenia, nie przestawiła, bo nie ma na co przestawić, Roman ma rację, coś cienko z polską piłką. Potem Brazylia, to już inny kontynent i potęga w piłce notabene mówiąc; wreszcie zaczęło się na dobre robić egzotycznie, ale za to sanżilowsko, chwialami już nawet myślę, że to jest ta moja swojskość teraz: czyli chuściarsko - afrykańsko - dzieciato. 
Na parwisie na małej marży - niespodziana! Nowe wozy. Ani chybi na nowy rok, idzie nowe, nie ma dwóch zdań, będzie zmiana, tylko jaka? W jednym jakiś wenexjanin, przez x, owszem, w drugim wręcz przeciwnie - bretańczyk. Nie ma napisane po polsku, ale Ana tłumaczyła na gorąco, choć zima alpejska. Obaj biali, ale niepodobni. Z innych regionów widać. Jeden z pulpecikami, drugi z naleśnikami. Który z czym - hmm. W każdym razie ze światowej, lecz uprzejmej konserwacji Any w obcych językach wynika, że jeden działa na zasadzie zrób to sam, u drugiego gotuje mama. Mamma, jak mówił, a za nim Iwonek, bardzo lubiący wdzięczne dźwięki. Nie pamiętam, kto u kogo, jedno spamiętałam - że obaj pytali Any o jakiś placek. To było jedyne polskie słowo oprócz ma(m)my.
Ana, to ty na znawczynię tematu wyrosłaś, cha cha, podchwytuje Roman. No, może wyrosłaś to za dużo powiedziane...O jakim placku mowa? Nie o placku, skąd wam się wziął placek jakiś, to nie u mnie w końcu, macie swoje cha cha; Ksenia, to było chyba plaser. Włoch to był, to może i placer mówił. Placeur napisz. O-o, mówią zgodnie Roman z Iwonkiem, bo to nowe słowo w naszym domu, Ana, ma(m)ma, co to? Ha, to nawet słowo tygodnia powoli, placeur, że powtórzę, to bowiem władca targów. I jarmarków świątecznych. 
Placeur od placu, który to plac lokalnie oznacza także miejsce. I to on to miejsca przydziela. Losuje, daje i odbiera. Pan placu. Jakby był kobietą, to bym go sobie nazwała miejscówką po polsku, tak nazwijmy go miejscownikiem. Albo zgrabniej: miejszczuchem. Ana mi wszystko wyjaśniła. 
Każdy plac ma swojego miejszczucha i z miny nowych sprzedawców na parwisie zrozumiałam wnet w lot, że lepiej go znać. Bez niego nic nie idzie, sprzedaż głównie, bo nie można jej prowadzić, chyba że na nielegalu lub ilegalu, ale to podobno już zupełnie oznacza koniec widoków na stałkę. Ana mówi, że jak miejszczuch łaskawy, a wóz karnie podjeżdża co tydzień, po jakimś czasie miejszczuch może się nawet ugiąć i przyznać wozowi i zawartości abonament. Tak jak pjadiny już mają, i taj, i koza afrykańska. Nowi jeszcze nie, dlatego pytali Any, a ona masz babo placek, co tu może? 

Wednesday 11 December 2013

(103) zmienna niezmienna

Koniec roku, wszystko się podlicza i zlicza, na Sanżilu też. Ale drożej wychodzi, niż u nas, nawet bez przeliczenia na nasze. Złote lub peelen, to podobno to samo. Tu królują euro ojro, ale ostatnio to są sumy, że ho ho, idą w grubie tysiące, miliony i jeszcze powyżej skali.
Przykładowo tacy wielcy szefowie. Tak się ich zwie, nie z powodu wzrostu, ale portfela. Grubego, nie wysokiego, no ale wszerz to też w końcu jakaś miara, nie będe tu nikogo dyskryminować ze względu na rozmiar, jakikolwiek by nie był lub był. Rozmair i on lub ona. Zresztą pieniądze gotówkowe trzyma się teraz na kontach, nie to co kiedyś, w zamrażalniku chwilowo. Taką historię słyszała kiedyś Ana Martin w poczekalni u lekarza, tak jej pan umilał czas opowieściami ze sfer rekinów finansowych. W zamrażarce to było Ana, czy w lodówce? W zamrażarce, potwierdza Ana,a na moje pytanie, dlaczego akurat tam, pan powiedział: no a gdzie miałem schować?
Co prawda, to prawda. Zamrożone pieniądze to chyba nawet to samo co zamrożone fundusze, coś mi świta, że to jakieś syniny. Synonimy Ksenia! poucza Ana, ale to nie całkiem to. A pensje? Hmm, też nie, ale ewentualnie w jakimś kątekście, kontekście napisz mi tylko, ale o co chodzi? No, o tych zamrożonych tysiącach chciałam napisać. Tzn. zamrożonych fikcyjnie, bo przecież pieniędze z budżetu są jeszcze mniej widoczne, niż pieniądze na koncie. A kto je zamroził? Rząd, ale nie ten nasz na Sanżilu, tylko ogólny belgijski. Komu? Rekinom finansowym chyba, tak, Roman?
Ano, piszą coś tu o tym, wytyka nos z fotela Roman. Zza właściwie, bo Iwonek trzyma gazetę, jak to ostatnio, a Roman czyta. Może, bo na pierwszej stronie o tym piszą, znaczy: ważne. Ale sumy, o! O-o, podchwytuje Iwonek, i ma rację, dwa o potrzebne, takie to niewyobrażalne pieniądze. A mianowicie 290 tysięcy. Tyle rząd chce dać najwięcej szefom wielkich firm, jak belgakom czy bepost, telefonistom i listonoszom czyli. Miesięcznie co prawda nie, rocznie, ale zawsze nieźle, co? Jakby było mało, to nie wszystko, bo na to nakłada się, mówiąc po gospodarczemu, zmienna. Czyli wariabla., rodzaj paraboli. W wysokości zmiennej do 30 tysięcy, też ojro. Zmiennej w zależności od czego? Od wyników tak zwanych. A kto to sprawdza? Rynek. Weryfikuje, nie sprawdza. Tak się pisze, jak nie wiadomo, o co chodzi.
No właśnie, zmienna, jaka zmienna, dobrze Ksenia myślisz, to znaczy, że zmienna jest niezmienna, bo kto by chciał dostać mniej, jak może więcej? A tym, co dają, też nie zależy, by dać mniej, i tak się to toczy. Poczekaj Ana, wcale nie tylko tak, bo to nie wszystko, czyta dalej Roman. Bo oto wielcy magnaci i inni oligarsi, oligarchowie poprawnie, się zezłościli i zgodnie powiedzieli, że za tyle to oni pracować nie będą. Znaczy się, za mało, czy za dużo, bo już straciłam orientację? Oczywiście, że za mało Ksenia, gdzie ty żyjesz, co to, akcja charytatywna z okazji świąt? Więcej chcą. I całkiem nieźle więcej, bo od 900 tysięcy - co skromniejsi - do miliona sto, ci nieco bardziej chciwi. Plus nakładająca się na to zmienna niezmienna, ale to już chyba naprawdę nieważne, ile, w końcu.
Ale po co im tyle pieniędzy, pytam? Ach, bo to są tacy ludzie, co uważają, że mają wysoki profil. Hmm, nos długi? Nie, profil zawodowy. Kolejne słowa, by powiedzieć nic, a raczej : nic nie powiedzieć. Wszystko można pod to podpiąć, a głównie duże pieniądze. Miliony, miliardy, coraz więcej i więcej.
Problem powstał w Belgii, podsumowuje Ana. W Polsce jest już od dawna, ale tam to w ogóle wolna amerykanka, nierówności jak w Ameryce czyli. Ale tu niby demokracja, i co powiedzieć teraz narodowi w kryzysie? Że są tacy, co nie chcą się dać zatrudnić łaskawie za 290 tysięcy, a i na milion kręcą nosem? I to wszystko w imieniu ludu, bo to spółki państwowe. Ha, to ci zagwostka w roku wyborów. Oby do maja.

Tuesday 10 December 2013

(102) dyskrecja

Roman uprzedził mnie, że Ana Martin krzywi się od rana. Wszystko przez dyskrecję. Nie lubi jej ani co rusz, nie mam pojęcia, co tu jest do lubienia co prawda, ale ta nasza Ana, nigdy z nią nie wiadomo, co będzie. Oj, ale wy jesteście, oprotestowuje nasz bunt i zimową rewolucję domową Ana, wszystko przeciwko mnie; chodzi mi o to, jak ktoś mówi o kimś albo o czymś, że jest dyskretne. I nie dyskretne nawet, ale diskret. Bo po polsku to mi wcale, ale to wcale nie przeszkadza, jak ktoś jest dyskretny. Nie to, bym sama była taka przesadnie; o proszę, Ana składa samokrytykę, co ja pierwsze słyszę. Ha, zdarza się nawet najlepszym, docina Roman, kto jak kto, ale ty Ana słyniesz z dyskrecji, tej polskiej, to fakt...
Ani z polskiej, ani z belgijskiej nie słynę, to znaczy francuskiej, po francusku właściwie, bo mi się źle kojrzy z przebiegłością, knuciem czegoś na boku albo w zanadrzu ducha, brrr. Bo też zawsze, jak słyszałam, że ktoś jest diskret, to znaczyło, że sam siedzi i coś tam kombinuje. I nagle było! Na jego lub jej wychodziło. Załatwione szast prast tak właśnie dyskretnie, bez rozgłosu, za plecami, a proszę, dziwnym trafem zawsze z korzyścią dla diskret. To i nie lubię. I rację mam, bo patrzcie oto, co wyszło z tej belgijskiej dyskrecji na planie międzynarodowym. Chyłkiem osiągnęli, co chcieli. Dla nas, samych swoich, tylko kłopot, istny galimatias taki i wichry historii.
Zaczęło się jednak zupełnie od czegoś innego, a mianowicie od sektora rzeźni. I to nawet nie u nas na Sanżilu, bo tu mięso halal i zwykłe tylko sprzedają, natomiast na Anderlechcie, nieco za nami, tam te biedne zwierzaki tłuką w abatłarach. Kiedyś znaczy się, póki ich emigranci nie wykończyli. Ekonomicznie i gospodarczo. Bo oto okazuje się, że na Anderlechcie to się normalnie już nawet nie opłaca zabijać. Bo za drogo wychodzi, gdyż taniej jest w Niemczech. Nie no naprawdę, czy ja dobrze słyszę? Ale też nie dlatego, że Niemcy tak tanio biją, choć pewnie by potrafili. O nie - w Unii nawet w Niemczech bezkarnie mogą zabijać obcokrajowcy, w tym Polacy. Jak biją taniej, to Niemiec sprzedaje taniej do Belgii, gdzie wszak mieści się Anderlecht. No i wychodzi na to, że w abatłarze nagle się nie zabija. Tak dłużej być nie mogło. 
Belgia wzięła się więc do dyskretnej roboty i dyskretnie porozumiała się z innymi krajami, gdzie nagle też zrobiło się za drogo. Nie tylko przez krowy i świnie, ale także przez ciężarówki oraz hydraulika, ale nie byle jakiego, tylko słynnego hydraulika z Polski. Tego z plakatów sprzed lat, pamiętasz Roman? Taki blondyn, model tak naprawdę. No, coś tam było, skrobie się w głowę, bo przecież nie we włosy Roman, no i co z nim? To, że z kolei we Francji za drogo im wychodzi, jak Polak grzebie w rurze. Albo Rumun, albo Bułgar nie daj Boże, tu jeszcze dochodzi problem wiary. Oczywiście jakby za darmo grzebał, to by było lepiej, ale oni chcą ubezpieczeń i socjalu! To się w zachodzniej głowie nie mieści. 
Hiszpan z kolei, też katolik, nie lubi za to, jak mu nasi prowadzą kabotaż. Co to, pytam? Też nie wiedziałam do wczoraj, przyznaje się Ana. Transport, bardziej po ludzku tłumacząc. Znów Polak za tani wychodzi, nic to, że zmordowany po takiej trasie z Przemyśla musi być, że hej. Ważne, że nie swój. Nie będę już nawet mówiła o budowlańcach, bo to jeden wielki problem. No i konieczne było dyskretne rozwiązanie. Wybory idą w końcu.
I co, dopytuję? Koniec, bratku. I siostro. Nie będzie już wolnego przepływu. Gdzie? Na granicach. A był, pytam? Pracowników, chodzi mi. To taka metafora. Prawna. Że niby jest równość i można se pracować, gdzie się chce, bo wszyscy tylko na nas czekają. A nie? Nie. Dyskretnie to sobie na nowo spisali i rozwiązali. Idzie nowe, Ksenia, że zdradzę ci sekret. A to ci sakre sekre, niech ich, dodaje po namyśle, a ja wolno przepływam przez granicę pokoju po słownik.

Monday 9 December 2013

(101) polka kulturalna

Doszło do mnie, że taka jedna, co się samowolnie i samodzielnie obowołała kulturalną, Polką do tego, dzięki temu chodzeniu po teatrach wypatrzyła coś niezwykłego. Spektakl czyli, jak to zwykle w teatrze bywa. Po belgijsku, ale w tej łatwiejszej, mniej stresującej dla użytkownika wersji, zbliżonej do francuskiego. A w tym spektaklu - kogoś. I to całkiem całkiem.
Ten ktoś nie wygląda zbyt lokalnie, czarny i przystojny, włos kręcony, a o imieniu i nazwisku to się nawet nie będę wypowiadać, skąd pochodzą. Jedno od Dawida, a ten to już żadna tajemnica, gdzie się narodził. Drugie od Murdżi. Albo Murdżii. Choć brzmi, jak nie przymierzając z wchodzniej baśniztysiącaijednejnocy, tak to sobie wyobrażam bynajmniej, sprawdziłam na wszelki wypadek, by nauka nie poszła w las, i okazało się, że to takie miasto w Hiszpanii, pisze się nieco inaczej, ale wymawia tak właśnie. Miasto ładne, ale biedne pewnie ostatnio, kryzys, to i aktor znalazł się tu. Na emigracji, jak my wszyscy, bo nie tylko sztuką i powietrzem człowiek żyje, ale wodą i chlebem też, a że czasami to cięzko zarobiony chleb, to już inna bajka.
Aktor zlądował więc tu, pewnie tanim lotem na Szarlerła, bo jak kryzys, to kryzys, i dobrze trafił, bo na swoje pięć minut. E tam, Ksenia, on się tu urodził, to Belg jest z krwi i kości, co z tego, jeśli z imienia i nazwiska nie? Iwonek też będzie kiedyś Belgiem, a ma imię przez w, czyli teoretycznie nie mieści się tu nawet w alfabecie. A z pochodzenia - pół Włoch, pół Hiszpan. Brzmi jak rasowy koń, wtrąca się Roman, bo chyba widzi, że Anie ten emigrant się całkiem spodobał. Na deskach stał. Teatralnych. Bo Martinowie poczytali wczoraj, co pisze ta samozwańcza Polka kulturalna i poszli na spektakl. Ana chyżo i rączo, bo Dawid przystojniak, dla Romana chyba nie odgrywało to aż takiej roli. Ja nie, bawiłam urodzonego na miejscu emigrantka Iwonka. 
Najpierw myślałam, że Martinowie idą na przedstawienie dla dzieci, bo poszli na trzecią, Po południu oczywiście, czyli piętnastą, trzecia w nocy to by już naprawdę było za dużo! Okazuje się, że tu organizują tego typu rozrywki. I dobrze, matki, ojcowie i tego typu członkowie społeczeństwa mają okazję poobcować ze sztuką. Sam na sam to już nie, nie mozna mieć wszystkiego, ale nawet w zachuchanej sali to już pewna odmiana. Od zimna za oknem. I to jaka, żebyś wiedziała Ksenia! Zresztą sama pójdź, możesz wieczorem, po służbie, śmieje się Roman. O tym zresztą jest ta sztuka. O stosunkach międzyludzkich. 
No nie, to to ja mam akurat na co dzień, protestuję, trochę na wyrost, ale boję się tego teatru. Bo co będzie, jak wsiąknę na dobre, i potem będę jak druga Ana Martin, co rozpacza, jak coś jej umyka? Może przesadzam, ale żałować -  żałuje. Ksenia, idź, na wszytko jest czas. Warto. A jaki tytuł? Poczekaj, to monolog, zaczyna jak zwykle od początku Roman. A, o takiej sztuce już kiedyś słyszałam, o monologu, w Polsce nawet grali. Monolog, bo jedna osoba mówi, śmieje się Ana, a tytuł inny. Przemowa do ludu. Hmm, w tłumaczeniu chyba, pytam? No tak. W oryginale, który nie jest oryginalny, bo oryginał przez y wciąż jest z Włoch, jak połowa tego Murdżii, to diskuralanasją. Słów cztery, ale co za różnica, tak krócej. 
Dyskurs do nacji, skraca do trzech Roman. Tak, czyli przemowa do ludu właśnie, musi wyjść na Anine. Jakiego narodu, pytam, bo po co chodzić, jak nie do mojego, strata czasu. Byle jakiego. Wszelkiego. Wszystkich nas. A zaczyna się od deszczu. Potem jest o politykach. Potem dzwoni telefon. potem jest wstawka gitarowa. Kultura na całego, gratis dodam. A potem - kij i marchewka.
Czy ma to sens, pytam? Ma ma, i to jaki. Ale o co chodzi właściwie, bo z tego, co Roman opowiedział, niewiele wynika. Otóż chodzi o to, że świat się nie zmienia, zmienia się tylko miejsce, w jakim stoisz. O rany. Ale to brzmi. Nieteatralnie. No ale co robić, każdy kij ma dwa końce...

Friday 6 December 2013

(100) chatynka

Przezorny zawsze zabezpieczony, a niepozorny też! I to na bogato! Takie skojarzenie ciśnie mi się na usta po wizycie na jarmarku. Świątecznym, miejscowym, w centrum samiuteńkim Brukseli tysiąc, bo święta idą nie tylko w Polsce, o czym obficie informuje tiwi i inne wpływowe media, ale także poza, w całej Europie, świecie i dalej. Forest i Ukle już przyozdobione, świeci się równo na ulicach, kto i co żyw, Sanżil jak zwykle w tyle, ale da radę. Musi, bo jakby nie?
Święty, świąty czas kupowania, czy piątek, czy świątek, nie ma zmiłuj się i wydać trzeba, co nasze. Ile - to już obliczą eksperci z agencji rejtanowej pewnie, między jednym pogrążeniem kraju w kryzysie a drugim. Ot, takie ćwiczenie między jednym kęsem kanapki a drugim, co kęs, to kraj upada; wyobrażam sobie, że to pogrążanie gospodarek jednak zabiera dużo cennego czasu, który można by poświęcić rodzinie lub na kupowanie chociażby. Za pensje i premiery. Premie, Ksenia, poprawia Ana. Niewiele to zmienia, i tak to nie ma nawet jak wydać ciężko zarobionych pieniędzy.
Pierwsze obliczenia już są. W gazetach. Prezent na dziś, na Mikołajki, kosztował więc głównie poniżej 50 ojro. ale są i tacy, co wydali ponad 100. Sto w rozpisce. 100 to mój nr bez kropki na końcu koniecznie na dziś zresztą, że też tak daleko zaszłam, ale zdecydowanie nie numer na prezent, bo nic nie dostałam. I dobrze, i tak by to nie było od Mikołaja, tylko od Any Martin, M jak Mikołaj też, ale Ana to inny kaliber zdecydowanie i tylko Iwonka obdarowała. Całusem. 
Jakby tak wszyscy dawali tylko buzi, to kto by coś ze świąt miał? Ciężko się więc dziwić, że ci, którzy na takich świętach mogliby zarobić, boją się zawczasu, no i zabezpieczają się przezornie. I ubezpieczają pewnie też, dlatego powstają koszty. Nawet, jeśli są zupełnie niepozorni, jak te chatynki pod Bursą. Idę se tam wczoraj, bo miałam fajrant wieczorem, patrzę, a tu się świeci. Norma, w końcu mamy tu też stolicę w tej Brukseli, co? Musi być widoczna. Patrzę, co to, a to chatynki. Niektóre tylko świecą, inne dodatkowo płoną. Od palenisk. Jarmarkowych. Tu ruszt, tu kocioł, tu patelnia, tu frytura, tu naleśnik. Jak to na Sanżilu, mimo że to Bruksela tysiąc.
Idę i patrzę, a tu znajome Any i Romana też w międzyczasie, choć to głównie Ana włazi ludziom na głowę i zapoznaje, kogo wlezie. Na głowę w przenośni. Nasze Włoszki z busika od piadin. Normalnie sobie stoją i sprzedają te piadiny, jakby nigdy nic, a przecież noc głęboka, przedświąteczna, ale przynajmniej nie cicha. Podchodzę więc, a one już zadowolone krzyczą ciał ciał czał czał! I wciskają do ręki jadło, na migi nieco migając, bo wiedzą, że u nas jest tak, że na targu konserwuje Ana, ewentualnie Iwonek, a ja zgodnie milczę. Ale dobrze na tym wychodzę, bo patrzcie, poznają mnie nawet ci zagraniczni. I chcą rozmawiać. 
Nawijają więc te Włoszki w tej swojej konserwacji, ile wlezie, a ja stoję i jem. Trochę kiwam albo kręcę głową dla podtrzymania rozmowy, no i tak mimo woli coś mi wpada. A mianowicie, że ta chatynka, w której teraz się mieszczą, to wynajęta na miesiąc. 12 godzin dziennie za ladą. Nieźle. A wszystko z tych przezornych ubezpieczeń dla niepozornych. Bo też ta chatynka to takie byle co pożal się Boże na święta, naprędce zbite deski, cud jakiś wielkanocny, że wczoraj jej nie porwało, jak wiało na całego w skali Richtera. Mały może jednak więcej, a mianowicie kosztować. Nie przejdzie mi przez gardło, a z gardła do palców, ile, ale dużo! W tysiącach się to już liczy. Tyle to zrozumiem nawet ja, jak na palcach pokażą, po włosku to tak, jak po naszemu. Dobrzze, że palców u rąk nie zabrakło i butów nie trzeba było zdejmować! Tak to się pięknie właściciel zabezpieczył przed stratą, byle wycisnąć ze świąt, co się da. Widać mu ci z agencji, co sami nie wydają, bo czasu nie mają, doradzili. Tak jak rządom, z tym że one to potężne, a on niepozorny. Lecz przezorny. 
Więc siedzą ludzie po chatynkach i gotują, by trochę te tysiaki odrobić. Jest klyjent, dobrze idzie chyba. No i wesoło, jak to na wsi, którą Bursa obecnie udaje. Tu ktoś napadnie i wyrwie torebkę, tu ktoś kogoś obrazi, szturchnie - jak to w mieście. Tematów do konserwacji nie zabraknie do Nowego Roku, kiedy to jarmark świąteczny zamieni się w noworoczny.

Thursday 5 December 2013

(99) piza

Pisa. Piza. Pica i picca. Pizza, spisane z pudełka. Z jakim językiem to się może kojarzyć? I krajem? Włochy przecież, to stamtąd pochodzi pizza. Z Pizy znaczy się, tak się wymawia po włosku też, ale pisze już po swojemu, ich swojemu, czyli przez s, by było trudniej spamiętać. Trudno.
Dotąd myślałam, że to tylko miasto, we Włoszech, niedaleko Rzymu, czyli i Watykanu. Wiem, bo przejeżdżałam. Lata temu. W drodze do świętego Piotra. Piszę o tym dopiero teraz, bo koleżankom opowiedziałam, że na piechotę doszłam, a nieprawda. Może zapomniały, ząb czasu wszystko zatarł. Że skłamałam czyli. Nieładnie, ale się nie odstanie. Grzechy młodości się to nazywa literacko.
Pisa pizą i pizzą, ale teraz słynie z czego innego. Z badań mianowicie. Przeprowadzanych na uczniach w całej Europie, Unii i poza nią, w świecie można by więc powiedzieć. Nie wiem, jak to się odbywa, do szkół idą i przepytują pod pseudonimem czy jak? Czy też anonimowo? Tych uczniów znaczy się. Czy to się odbywa pod przymusem, czy z własnej woli? Ciekawam tego wszystkiego, bo badania pisy są słynne. Wszyscy o nich mówią i piszą, a głównie gazety. Można się było tego zresztą spodziewać, bo przecież z taką nazwą, gdzie wystarczyło dodać z do s, żeby wyszło pisać, piszać w niektórych osobach, naprawdę nie trzeba było wyobraźni, by wyszło szydło z worka; w dawnych czasach byłoby to pióro z worka, ale dziś? Komputer z worka? Z etuji prędzej, ale czy to jeszcze się nadaje na przysłowie? Chyba nie, brzmieniowo przynajmniej.
We wszechświecie zapanowało w każdym razie wczoraj niezłe poruszenie, wzrósł ruch na łączach internetowych i podwodnych, bo oto okazało się, że najmocniejsi w gębie nie są wcale najmocniejsi w pisie, że ostatni już są pierwszymi, a gdzie ci pierwsi? No właśnie. Pierwsi w pisie, czyli nauce, są daleko stąd. Nie napiszę, że siedzą właśnie w ławce w Makale czy innym Szang coś tam, bo pewnie śpią. Tam jest inny czas. Czas nauki. 
Ksenia, można by w sumie napisać, że oni siedzą właśnie i zakuwają, te biedne dzieci, najlepsze w pisie, jak pisiesz, zakuwają całymi dniami i nocami, mądrzy się Ana. Może nie wszyscy, ale presja jest. Społeczna i rodzicielska. Straszne! No ale Ana, co myślisz o tym, że Polska poszybowała w górę w rankingach i sondażach, pyta Roman? Masz swoje zdanie pewnie? Pewnie, że mam, chodzi o to, że w Polsce uczy się teraz głównie do testów, więc w końcu są efekty, na to Ana. Ale dobre i to, w morzu narzekań to dobra wiadomość. Cieszę się! Fajnie!
Co natomiast mają zrobić rodzice belgijscy, którzy nie mówią po polsku wcale a wcale, pytam? Ano, tu jest ciekawie, analizuje głosowo Roman. Patrzcie, jak się mówi po niderlandzko-flamandzku, to jest się w średniej nawet powyżej Polski, czyli zaraz za Azją. Jak się umie po niemiecku, to jest szansa na szkołę też nie najgorszą. Ale walonki, moje kochane słodkie małe walonki z placu zabaw na Sanżilu, zaczynam ubolewać, bo już widzę, że nie za dobrze, No cóż, wieści z pisy płyną dla nich nie za dobre. Poniżej średniej światowej. Pisowej. Ksenia, mów do dzieci po polsku, może się jeszcze nauczą i dojdzie do historycznej emigracji w drugą stronę, śmieje się Ana. Z ziemi belgisjkiej do Polski.
Bo fakt, dziwnie to brzmi, by takie Łapy były przed Sanżilem, nie mówiąc o całej Brukseli. Cud jakiś. Święta się zbliżają, cuda cuda ogłaszają, ale to już by była chyba lekka przesada. Nawet, jakby w Watykanie zapomniano o moim kłamstwie z pierwszego wiersza. Wczytam się w tę pisę dokładniej. Jakiś tu musi być trik pisowy, że tak im wychodzi. O, PiS-owy? Co ja słyszę? Piszę, przepraszam? Spisek jakiś niechybnie! Jest odpowiedź. Żaden popis, spisek zwykły. Jak zawsze.

Wednesday 4 December 2013

(98) finlandyzacja

To słowo jest obecnie popularne w Polsce. Mówili w tiwi. Nie raz i nie dwa. Nie wiem dlaczego, bo brzmi w sumie nie tylko bardzo zagranicznie i niezrozumiale, ale w dodatku odlegle geograficznie, a mentalnie - całe lata świetlne; to już Ana Martin dokończyła, która zna się na narodach, jak jakaś sprawiedliwa wśród narodów świata doprawdy. Nie wiem, nie znam Finlandów, żadnego chyba, nie mieszkają w moich rejonach, ani w starych, łapskich, ani nowych, sanżilowskich. Belgijskich ogólnych też chyba nie, sprawdziłam, daleko...zimno...a język jaki mają, ho ho!, cytując Iwonka; jakbyś tylko wiedziała Ksenia, Ana na to, ci Finowie, bo tak się zwą po polsku. Odrębność zupełna, Filo się uczy, nawet Anę opisała. Po fińsku właśnie. Ana to Ana, nawet u nich! No, spróbowaliby zmienić bez jej wiedzy, już coś o tym wiem. 
A kraj w Europie jednak leży, choć by się wydawało, że na biegunie południowym, taki lód; jednak u nas, w naszej Unii blisko obywatela, sprawdziłam, to i ktoś na tej Komisji, gdzie Filo robi, musi się uczyć po tamtejszemu. By zrozumieć. Bo wspólne korzenie kulturowe i tego rodzaju gadanie. Nikogo nie elemenujemy...menelujemy...jemy, niech będzie w skrócie, za język, naprawdę to byłoby nie fair. Fer w wymowie ogólnoświatowej.
Co do Polski to nie wiem, czy nas obejmuje finlandyzacja, owszem, śnieg u nas bywa, ale tam większy; korzenie mają jednak Finowie na pewno wspólne z Flamandią. Nawet nazwa podobna, nie po naszemu i nie po belgijsku, i to jest zdecydowane nie! w każdym z miejscowych trudnych jak fińskie dialektów, bo wiadomo, że to przecież Flandria. A jednak nawet we Flandrii mówią o finlandyzacji. Serio Ksenia? nadziwić się nie może Ana. Niech patrzy, mówię. Aaa, dziewczyno, nie mów w trzeciej osobie. Niech patrz więc. Piszą. Tu. Czarno na białym i okraszone zdjęciami. Finlandyzacja armii postępuje w Belgii. I co, miała rację, aż mam ochotę podkreślić ważność trzecią formą? Wszak z wojskiem nie ma żartów.
Miałaś i nie miałaś. O flamandyzację chodzi, podobne, fakt, zaczyna Roman. Już słyszałem w zapowiedziach na ten sezon, że szykują się zmiany w armii. Manewry personalne, śmieje się Ana. No tak, chcieli nowego. Walonowie. I co, doczekali się? Nie, stare flamandzkie lisy wojskowe znów postawiły na swoim. I swoich wciągnęły na listy generałów. Widać bardziej bojowi. To znaczy trochę nieswoich też dorzucili, musieli, ale za mało, by był parytet, nawet jeśli miałby to być parytet nierówny, jak w polskim sejmie. Bo z rachunków i skomplikowanych obliczeń wychodzi, że w armii jest 62% generałów flamandzkich, a reszta procentów musi obsłużyć Francuzów i Niemców. To jest tylko 38% według mnie, a jak podzielić na pół, to jeszcze mniej. Złoszczą się więc co poniektórzy, że tak dalej być nie może. 
Rozumiem świetnie, bo jak tak może być, by generałem nie być w całości, tylko w procentach? Jakich? Których? Z góry? Z dołu? Z prawej czy lewej? Z czapką czy bez? To naprawdę woła o pomstę do nieba. Ale zdaje się, że chodzi głównie o język. Nie jako część ciała, tylko część komend. Wstań, spocznij i w ten deseń. Aha, padnij jeszcze. 
Padnie to prędzej Belgia, bo gotowi się pokłócić, czarnowidzi Ana. Czym to grozi, pytam? Finlandyzacją, jak w Polsce straszą? Ja nie wiem, co to finlandyzacja, na to Roman. No, wychodzą skutki nieoglądania tiwi. To może rewolucją? E tam, rozejdzie się po kościach, myślę, znajdą na to jakieś belgijskie rozwiązanie, mówi Ana. Ale wiecie, co jest najlepsze, i to dopiero jest zagadka? Dlaczego w gazecie piszą, że po tych zmianach w armii, flamandyzacji postępującej znaczy się, armia belgijska to nie Meksyk!

Tuesday 3 December 2013

(97) 111 furniserów

Doszło do moich uszu, że na dworze u polskiej królewny szykują się zmiany. W sumie już dawno powinna była je zarządzić, tak między nami rodakami napiszę: co to, jakiś Belg ma nam, Polakom, dyktować, jak ma wyglądać nasz dwór? Owszem, rozumiem, że u nas chwilowo bezkrólewie, ale że na bezrybiu i rak ryba, jak mawiamy w takich sytuacjach, to choć zamek w pobliżu Sanżila w niczym nie przypomina dobrego, poczciwego Wawelu - albo Wawlu nawet - w chwilach zwątpienia w politykę pozostaje nam tylko on. Zamek znaczy się tutejszy, a w nim królewna.
To pałac Ksenia, ten zamek Twój, choć swoją drogą mało pałacowy i zamkowy, raczej twierdza z kamienia, śmieje się Ana. No tak, twierdza przybrudzona zębem czasu, spalinami i odpryskami z bruku, po jakim niemiłosiernie prują brumbrum samochody w drodze do czerwonego światła. Byle pierwszy. Takie to ma widoki polska królewna z okna pałacozamku. Dobrze, że widoki na przyszłość wyglądają lepiej. Jedzeniowo i ubraniowo.
Wszystko dlatego, że co wóz, to przewóz, co dwór, to nowe fuchy i fuszki. Nie dla każdego oczywiście, nie to, by każdy z ludu mógł sobie ot tak dostąpić zaszczytów. Co to to nie, szczególnie w perspektywie, że zarządza tym wszystkim jedna z nas i zna cię na rzeczy. Mówią, że to ona rządzi zza pleców...kto wie? Najpierw trzeba więc mieć co zaprezentować na dworze. A konkretnie - firmę. Ta firma musi coś produkować albo sprzedawać. I wtedy ma szansę na to, że efekty jej/swojej pracy trafią pod strzechy, mówiąc po staropolsku, ale nie bylejakie, lecz te najwyższej rangi państwowej - pałacozamkowe. I się zostaje furniserem.
Strzechy to tam nigdy nie było, fakt, raduje się jak dziecko Ana. Jeden szczególik: myślę, że wcale nie jest najważniejsze, czy firma ma co zaprezentować. Ważne jest tylko to, czy jest stąd. Z Sanżila? No jak, Ksenia, wszak król króluje wszystkim Belgom, lebelż w liczbie mnogiej, walonkom i flamingom, jak to zwiesz (żartobliwie, mam nadzieję, grozi palcem Ana), to jak z Sanżila? Z całej prowincji i jeszcze więcej, poza nią, z Belgii czyli. To po prostu musi być coś z Belgii, najlepiej z nazwiskiem belgijskim w tytule, co moim zdaniem oznacza, że większe szanse mają nazwiska flamandzkie, bo te francusko brzmiące zawsze wyglądają podejrzanie na przejęte z sąsiedniego kraju. Którego, pytam? No jak którego, Ksenia? Z Francji? a niby dlaczego? No bo się boją dominacji, co przeradza się w nielubienie. Jak wszystkie małe kraje leżące przy dużych krajach. Polska też? Ha, Polska to dopiero na całego ma kompleksy, widać dziewczyno, że dawno nie byłaś w tzw. starym kraju, pora się przejechać busikiem na święta, to poodychasz trochę narodowym powietrzem.
Wracając z dygresji do Belgii, to może i Ana ma rację, że w konkursie na furnisera trzeba być głównie Belgiem. Wtedy się zostaje jednym z wielu. Tym razem król i królewna nie poskąpili łaski i rozdali 111 patentów. Ładna liczba. Okrągła i magiczna zarazem. Ciekawe tylko, kto w pałacuzamku ma taki spust i przeje te wszystkie darmowe czekoladki i ciastka albo wynosi ciuchy. Hmm, chyba rozdają po służbie.
Urodzeni naturalnie furniserzy, brzmi jak tytuł filmu dosłownie. Dostaje się stempel i słupki sprzedaży od razu szybują w górę, używając sloganu tiwi. Szkoda trochę, że to szczęście dostępnie jest tylko lebelż. Przecież teraz, z polską królewną na czele, można by promować nasz kraj. Najpiękniejszy. Teraz Polska, królewno, Belgia już była!