Thursday 26 September 2013

(73) kobiety do pociągów

Mieszkanie pod jednym dachem z Aną Martin pozwala niejednego się nauczyć, szczególnie, jak się jest kobietą. To znaczy normalną kobietą, która zna swoje miejsce. To znaczy normalną kobietą, którą się by było, jakby się nie dowiedziało tych wszystkich mądrości od Any Martin, ogólnie sprowadzających się do tego, że tego miejsca wcale nie ma, a przynajmniej nie jest ono przypisane z racji bycia kobietą, dziewczynką czy staruszką. Że należy mi się tyle samo, co mężczyznom, chłopakom i starcom, czyli słynne 50% Any.
Ksenia, ależ od mnie mogą się uczyć wszyscy, właśnie w myśl równości i sprawiedliwości, śmieje się Ana, każdego chętnie przeszkolę! A tak na serio, to uczyć się powinni wszyscy, którzy mają jeszcze jakieś wątpliwości, albo im wmawiają, że coś muszą albo czegoś nie mogą, bo tak mówi tradycja. Tradycja to piękne imię dla dziewczynki, cytuje Roman jakiegoś misia, nigdy nie wiem, o co chodzi, ale to chyba coś głupawego musi być, skoro takie brednie plotą o tradycji, która nie jest przecież imienieniem, tylko zazwyczaj zwyczajem. Uświęconym mądrością wieków
Nie ma nic uświęconego Ksenia, spójrz do gazety, wszystko się zmienia. Patrzę więc, trochę rozumiem, trochę nie, ale widzę, że w tytule napis ten sam, co na pociągach, czyli sncb, na nasze esencebe, ciężko wymówić, a na belgijski jak? Esensebe, z akcentem na e. Co to znaczy? Krajowa spółka kolei żelaznych? Czyli jakich? Co jakich, pyta Roman? Pociągów przecież, takie pekape, którego juz zresztą w Polsce A i B też chyba nie uświadczysz, tak to się kiedyś nazywało ładnie. Czytam dalej więc, i okazuje się, że esencebe to nie tylko stare koleje żelazne, ale znacznie więcej, tak modne obecnie połączenie starego z nowym, nadaje się na dyzajn. A nowe w kolejach jest to, że mimo iż to chyba ciężki zawód, prowadzić taką rozpędzoną lokomotywę, nie ma zmiłuj się, muszą do nich wpuścić kobiety. Te, które chcą, tylko czy któraś chce, rodzi się moje pytanie, na które Ana odpowiada od razu, że spokojna głowa, ona też prowadzić kolejki żelaznej by nie chciała, ale dlatego, że to jej cecha osobowa, lub osobnicza, nawet Ana się waha tu, a nie to, że Ana niby przynależy do płci pięknej. Niby dodała ona, dla porządku dodam, by nie było na mnie.
Ale dziewczyny, czytajcie dokładnie, zamiast się rozmieniać na drobne, studzi nas Roman. Tu piszą coś więcej, że jest już w Belgii ustawa, w myśl której w zarządach muszą zasiadać kobiety. Bali się rewolucji, by ktoś zawału nie dostał, że w radzie jakieś niemęskie imiona, co to będzie, zaraza i zmora, to zrobili taką nibyrówność, czyli jedna babka na trzech facetów; na początek dobre i to, dobrotliwie cieszy się Ana, podkreślam, że na początek. No, ale oni znów się wybrali między sobą, czyta Roman, czyli faceci facetów. No i co, jest problem państwowy, już nawet nie francusko-flamancki, dz Ksenia, dzzzz, to przecież od flamandów, z dodaj do d i dz wyjdzie, w lekturze c, to prawda; problem jest jednak, premier musi się zwijać jak w ukropie i na szybko wyszukać trzy kobiety. I to nie na konduktorki, biletowe takie specjalne czyli, czy maszynistki, Ksenia, nie myśl sobie, nie! One pójdą na samą górę, ho ho, przeskoczą szklany dach czy sufit, nie odbiją się od niego! Ale super, no to pierwszy krok zrobiony, raduje się Ana, teraz pora na resztę Europy, wyeksportujemy rewolucję do Polski A i B też! Z twoją pomocą Ksenia!

Wednesday 25 September 2013

(72) poezja

Ana Martin jest ostatnio wysoce uduchowiona, a wszystko za sprawą stibu. Wcale nie ostatnio, protestuje Ana, zawsze jestem uduchowiona cha cha, Ksenia, jak możesz? I mruga okiem, i sama nie wiem, czy na plus, czy na minus. Róbmy swoje. Piszmy.
Stib to miejscowy empeka - zdaniem Any, i emzetka - zdaniem Romana. Czyli na nasze autobusy i tramwaje; jak w piosence tilaw, przypomina sobie Ana. Pamiętasz Roman? Sto lat temu to chyba było, zebrało się jej na wspomnienia, no tak, kolejne rocznice ślubu mijają. Ale tilaw co to? Hmm, brzmi znajomo...ach, te love! Grupa starszych facetów, no fakt, jak Martinowie byli młodzi, to oni też już chyba grali? Czy też oni byli młodzi jeszcze wcześniej? Albo tamci? W każdym razie kiedyś śpiewali podobno o komunikacji, też mi temat faktycznie, jakby już naprawdę zabrakło pięknych przedmiotów, o których by warto wspomnieć śpiewem. A ci o empeka albo emzetka, nie o stibie, co to to nie, bo to polska grupa, choć nazwa już nie, jak widać. 
Dodam, że to niechlujstwo  w tłumaczeniu słowa stib na nasze wynika stąd, że każda/każdy, choć najzgrabniej byłoby napisać: każde, a więc każde z Martinów pochodzi z innej części Polski A, takiej, gdzie są tramwaje. W Łapach nie było, szkoda, no ale literka B za Polską wiele tłumaczy. W ogóle fajnie się jeździ tramwajem, ale ostatnio jest dodatkowa atrakcja, właśnie w formie uduchowienia. Bo jest jak co roku dzień języków, nie słyszałam dotąd o takim święcie w żadnym języku, ale jest. I z tej okazji stib się podpiął pod poezję. Podpiął, przypinając w transporcie wiersze. Ana zapaliła się, przybiegła z kilkoma. Czytamy, czytamy, najintensywniej kartkuje je Iwonek, bo co jak co, ale papier i słowo drukowane to on lubi, a więc czytamy, wczytujemy się raczej na całego w znaczenia, bo nie wszystko rozumiemy, więc intrepretacji i interpelacji brak, wiersze długi i krótkie, nagle patrzymy, a tu niespodzianka! Wiersz po polsku. W sam raz na Sanżil, znaczy się. 
Wierszyk nawet i właściwie. Autor mi nieznany, Romanowi też, przyznał bez bicia, i nawet Anie też! Co dziwi, ale punkt za szczerość się jej należy, w końcu może znać się najlepiej na prawie wszystkim, to małe coś musi zostać dla innych. 
Trzy linijki, poezja w sam raz dla Iwonka. Za to treść skomplikowana, czyli dla Any. Chyba coś o technice, to może i Roman by pomógł. Ja się nawet nie biorę za tłumaczenie. Za młodam widać. Uwaga, idzie cytat z całości treści. Jak na języku polskim onegdaj i niegdyś. 

neodymowa bryłko u spodu puszki spraju
śpij słodko w dzień i zwalniaj
przebieg liczników prądu

Monday 23 September 2013

(71) bokwa na szampie

Bokwa, bokwa, nie bukwa, jak chciałby Roman. Tak jakby bukwa miało znaczyć coś więcej niż bokwa na przykład. Roman patrzy dziwnie i mruczy, że bukwa to litera, ale chyba chodzi mu o to, że u i o to litery, bo niby po jakiemu to miałoby być bukwa i dla kogo zrozumiałe? Bokwa natomiast już niedługo będzie znana, założę się, to coś całkiem nowego i służy do fitnesu. Tak mówili wczoraj na spotkaniu o tajemniczej nazwie szampan(tr) w centrum Sanżila. Ana Martin już stoi nade mna, czego chce? 
Ksenia, to nie w Sanżilu wcale, zaczyna, tylko przecież pod pałacem królewskim było, a że szliśmy na piechotę jak u siebie na dzielnicy, to tylko dlatego, że był dzień bez samochodu, jak zresztą co niedzielę powinno być, dodaje w swoim stylu; w każdym razie to nie szampantr, tylko szampętr, dowiaduję się, bo nie od szampana, który przecież jest francuski, a wręcz szampański, z takiego minikraju, lecz od szą, pola, szamp w pisowni; i to wydarzenie polne było u królewny polskiej pod oknami, upewniam się? Tak, to już chyba nawet Bruksela Tysiąc, zastanawia się na głos Ana, nie wiem, mruczy dalej Roman, któremu to najwidoczniej obojętne, gdzie ten szampon, szampan czy szą się odbywał, najważniejsze, że było fajnie! I smacznie!
To prawda, najedliśmy się jak dzikie świnie, można by to obrazowo powiedzieć, to znaczy my duzi we troje, bo mały uczestnik jadł tylko chleby przeróżne ekobjo zapewne, ale chyba mu to nie przeszkadzało, bo żuł z wielkim przekonaniem zębami sztuk 6 i 2 kawałki. My natomiast krążyliśmy między stoiskami, to uszczknęliśmy owoców, to kiełbasy, to wpisaliśmy się na listę obrońców pszczół, to nadgryzliśmy śliwkę, to gofra, to sama nie wiem co, bo takie nazwy, że w dawnych czasach powiedziałoby się: można pióro i język połamać, ale teraz już tylko palce na klawiaturze. Można też było własnoręcznie zrobić szejka, a nawet własnonożnie, bo pedałując. Na rowerze, prawdę mówię!
W każdym razie było tam co jeść i pić, i to nie tylko tylko te szejki. Z innych atrakcji były też sceny tańczące i śpiewające, a także lekcja gimnastyki dla tych, co na co dzień mają jednakże dzień z samochodem, czyli nie my, ale większość. No i patrzę, tańczą, więc podchodzę.
Myślałam, że salsa, czy jakaś inna rozrywka dla dziewczyn po 30., bo na tyle mi wyglądały, zagaduję taką jedną fikającą, co jużem słyszała, że nasza, więc na pewno zrozumiem, pytam z miną znawczyni, czy salsa czy samba, a ona, że bokwa! Zdębiałam więc, jak wy teraz, nie dziwię się. Bo co? dukam. Bokwa, czyli taka zumba plus. Zumba? Rumba chyba? Nie no stara, zumba, nie znasz? Znam, znam, a jakże, nadrabiam miną, a czym się różni? Znaczy się bokwa od zumby? Wszystkim, po prostu to inna wizja ciała, tłumaczy ta ćwicząca. 
Hmm, co po tym powiedzieć? Widać, żem z Łap i ominęło mnie po drodze kilka wizji.
E tam Ksenia, nie martw się, dziarsko mówi Roman. Ja też nie wiem, co to zumba, rumba, sambę widziałem sto lat temu w tiwi, a salsę może też, ale nie wiem, co to było, więc może i salsa, ale kto wie, czy nie inna wizja ciała? Cha cha, co za określenie. Wizja pewnie niezła, na to Ana, dodając skromnie: co to bokwa, to nawet ja nie wiem, ale próbowałam zumby, jak jeszcze mogłam się zginać, i ta wizja mi nie odpowiadała. Ciału może i tak, ale duszy nie. Podobnie jak inne wizje, więc nie martw się Ksenia, przeminęła zumba, nawet nie zauważyłaś, że była, przeminie i bokwa, tylko salsa zostanie chyba, bo te dziewczyny po 30. są sprzed fejsa, i jak ja nie potrafią się tak szybko zmieniać.

Sunday 22 September 2013

(70) panda

Wydawałoby się, że misie panda, te czarno-białe, nie te brunatne ani polarne, nie pochodzą z Brukseli ani jej okolic, w rodzaju Lież albo Luksemburg, a jednak! Niezłe zamieszanie przez nie powstało, i to wszystko w kraju, gdzie właściwie nie powinny się w ogóle znaleźć, bo przecież tu nigdzie się nie uświadczy dzikiej puszczy czy innej dżungli, za las uchodzi park bładekambr, a tak w ogóle gdzie nie spojrzeć, to wszędzie zabudowa, ani jednej luki, gdzie by się wcisnęło zwierzę, nawet małe, o wielkim niedźwiedziu nie wspominając. Ale pandy znalazły inny sposób i weszły do przestrzeni publicznej, jak to ładnie wyczytałam w prasie, tylnymi drzwiami. 
Po bajbusie weszły, śmieje się Roman. Po jakim bajbusie? Od bejbi angielskiego, Iwonka takiego jakby? Bambusie, a nie bajbusie cha cha, kwiczy mi tu Ana Martin, nie na darmo córka biolożki, choć w domu żadnego zwierzęcia nie ma, a pluszowe nie wywołują entuzjazmu nawet u Iwonka; po bambusie Ksenia, bo pandy jedzą bambusy. Jak to, to co u nas próbuje rosnąć w doniczce? I to im starcza? Takim wielkim, ciężkim? Chyba że to włos im tyle waży? E nie, tam, skąd pochodzą, czyli z Chin, nie z żadnej puszczy, bambusy to drzewa, tłumaczy Roman, który z kolei na roślinach moim zdaniem naprawdę się nie zna, nawet ich by nie jadł, gdyby nie przymus Any; choć ciężko mi to sobe wyobrazić bez internetu, w Azji bambusy są wielgachne jak dęby, to nie rachityczne gałązki związane sznurowadłem, by się nie złamały w przeciągu, jak u Martinów, cha cha, mszczę się nieco za te bajbusy, choć nieładnie, a przy niedzieli podwójnie nieładnie nawet, za to można szybko i łatwo załatwić sobie odpuszczenie. 

Bajbus czy bambus, afera z pandami polega na tym, że w Belgii, nie w Brukseli jednak, jak doczytałam, pojawił się prezent w postaci pand. I zaczęły się kłótnie. Wszyscy je chcieli, bo takie ładne misie, to zawsze warto mieć: i Belgowie A, i B, i ci, co mówią po belgijsku, i ci drudzy, w tym nacjonaliści z miasta na A. Problem w tym, że w tym mieście zoo jest stare, takie jak w Polsce A Any Martin, czyli jeszcze sprzed 100 albo 200 lat, dawno przed narodzinami moimi i pand też. Czyli ciasne i niefajne, dla pand szczególnie, które przecież są przyzwyczajone do tych wielkich bambusów, a nie ciasnych klatek. Ktoś się ulitował i zabrał pandy do innego zoo, jakiegoś prywatnego i nowoczesnego, bilety drogie tam bardzo, mówią, no ale przynajmniej nazwa przypomina słowo raj, tak więc chyba i zwierzynie tam nieco lepiej. Powtarzam, nie tak, jak na bambusie wielkim w Japonii, ale lepiej, niż w mieście na A, zapomniałam nazwy doprawdy. Jednak Ci z miasta nie chcą o tym słyszeć, by pandy słuchały komend po belgijsku francusku, woleliby je szkolić w tym innym dialekcie. I powstał problem, prawie że ponadpaństwowy, podobno piszą o tym nawet w Azji, w tym dzwinym alfabecie. Co robić? Póki co, pandy chyba nie rozumieją, że waży się ich los i przynależność państwowa, spokojnie żują bambusy i gapią się na gości zoo aksamitnymi oczyma. Obiecałam Iwonkowi, że pojedziemy je pogłaskać, bo w końcu to takie duże psy bał bał.

Wednesday 4 September 2013

(69) patronka

Ana Martin wie podobno wszystko, a jeśli nie wszystko, to przynajmniej najlepiej, ale czasami naprawdę można ją złapać na tak podstawowych brakach, że po prostu ze wstydu mogłaby schować głowę w piasek, i to na dłużej. A czasami zdarza się wręcz tak, że to ja, Ksenia, muszę jej pokazać świat. Wiem, dziwnie to wygląda może na papierze, jak tak daje wyraz swojej wyższości nad starszymi i jeszcze ją utrwalam na dowód, że mnie źle wychowano, można by zastanowić się, gdzie w tym wszystkim szacunek dla siwych włosów, których Ana miała dwa, ale wyrwała, a Roman miałby może więcej, ale wiecie, jak jest; w każdym razie dziś rano to już nawet nie wiedziałam, co zrobić z żenu, ręce opadają na taką niewiedzę, bo czy zdajecie sobie sprawę, że Ana Martin, lat 30 i dobrych kilka co najmniej, nie wiedziała, że jest patronką?
Muszę powiedzieć, że aż mi się przykro zrobiło, jak jej mówię, że z niej dobra patronka, nie wszystkie dziewczyny tak mają, słyszy się to i owo na placu zabaw i pod sklepem. Bo naprawdę nie ma się na co skarżyć i jest niczego sobie, tłumaczę, podając Iwonkowi okruszki bułki. Ana na to dziwnie patrzy, widzę, że nie rozumie, więc brnę dalej, że co, przecież i mieszkać mam gdzie, i jem, co chcę, i kiedy chcę w sumie też, albo i nie jem, bo Ana jest z tych, którzy uznają, że można nie jeść, jak się nie chce albo nie lubi czegoś, co jest pewną nowością w moim życiu, bo w Łapach nie szło wydziwiać, oj nie, zawsze był wóz albo przewóz, tak mówili ojce, ale w rezultacie zawsze wypadało na wóz, czyli zjedzenie wszystkiego do końca, nawet jeśli był to bób albo mortadela. A u Any nie trzeba, kolejny punkt dla patronki.
To już i tak kilka plusów Ana ma, a przecież sam fakt, że u Martinów mam stałkę, a odkąd jest Iwonek, to nawet stałkę niańkową, też się liczy. Dobra patronka z Any, bo wiem, że nie przypadnie mi w udziale czyszczenie stuletnich domów, ostatnio zamiatanych przed wojną; że nie trzeba się będzie tłuc o 6 rano do Szarlerua albo pod Mąs, gdzie dodatkowo powstałby problem językowy. Z belgijkim tym drugim. Że nikt mnie nie oszuka na czekach, ani ich nie podbierze z mojego pokoju, bo przecież mieszkanie dzielę co prawda, ale tylko z patronami, a nie z nie wiadomo kim. Że płacone będzie na czas, a nie po czasie, który jednakże może się rozwlec w nieskończoność, tak mówią.
Tego wszystkiego bym się bała pewnie, a tak, z dobrą patronką, nie mam trosk prawie żadnych, oprócz tych, że nie wiem czasami, czy Sanżil to już u mnie, czy jednak jeszcze nie. 
Więc w końcu pytam Any, co jej przeszkadza, a ona, czy ja wiem, co to patronka. Że jej to święta Anna, teraz Ana i w innych krajach w rodzaju Brazylia też. Że moja to chyba Ksenia. Że Romana to Roman, męski patron co prawda, bez ka na kńcu, a Iwonka - Iwo. Dziwo. Oj.
Dla Any natomiast dziwo to fakt, że jest patronką. Chyba nie chce nią być, coś czuję ósmym zmysłem. Ale wyboru nie ma, bo przecież patronka brzmi bardziej ludzko niż pani, kierowniczka itp. To już tak zostanie. Ale żebym ja, o tyle młodsza, jej unaoczniała, jak świat wygląda, to bym się nie spodziewała.