Thursday 27 December 2012

(39) aldik

Ana Martin mówi, że nie ma to jak Niemcy, a raczej - niemieckie podukty spożywcze. Tanie, dobre, sensownie opisane, niepoudziwniane. Zdrowe też. Łatwo jej to twierdzić, mowę nienawiści chwyta w lot, sama gada po niemiecku, albo godo, jak się podśmiewa Stefan, ten z kolei ze Śląska, więc ma jakieś skrzywienie akcentowe. W ich Polsce A jeszcze całkiem niedawno były Niemcy, ale nie wiem, czy A, B czy C, bo to było chyba jednak przed wojną, i wtedy pisali tam innym alfabetem, więc nawet jakbym wiedziała, gdzie sprawdzić, to i tak bym nie odczytała. Ana i Stefan to inna para kaloszy (ale nie do pary), niemczyznę wyssali chyba z mlekiem matki, a teraz to samo czeka Iwonka, o ile już się nie stało, bo maluch równo zajada, więc pewnie już jest polityglotą. Na razie musimy poczekać, by to potwierdzić, mimo że dzidek jest bardzo zdolny, to jednak jeszcze nie mówi nawet po polsku.
Ana na złość Polakom to o Niemcach mówi, czyli samej sobie też, bo nie wyobrażam sobie, by prawdziwy Polak i Polka, w jej przypadku, mogli coś takiego naprawdę mysleć. Niemcy to jak Rosjanie, tylko z drugiej strony mapy, zachodniej, trochę lepszej niby, ale czy to naprawdę coś zmienia? Wróg to wróg w końcu, trzeba być czujnym i nie ufać za nic, nigdy nie wiadomo, wojny nie ma, ale zaszkodzić nam zawsze mogą. Na przykład złym jedzeniem właśnie. 
Śmiałam się więc w cichości ducha z gastronomicznej naiwności Any Martin, i Roman też, ale żarty się skończyły, od kiedy nie możemy już do woli chodzić do Araba, lecz dostaliśmy zlecenie na Aldiego, czyli sklep z niebieskim szyldem, wśród Polaków w Niemczech znany pod nazwą Aldik. Chodziliśmy tam ze wstydem w oczach całą wiosnę, oszukać się nie dało, bo Ana doskonale zna owe podobno świetne produkty i od razu by były wymówki, dlaczego się wstydzimy kupować nie w karfurze albo czempionie. Roman mówił, że to nie ma nic wspólnego ze wstydem, po prostu nie lubi brudnych sklepów, ale Ana, jak się uprze...wiadomo. 
Potem Aldik zamknęli. Ana była niepocieszona, skończyło się tanie jedzenie! Roman zacierał ręce, ja nawiązałam znajomości w nowym polskim sklepie. 
Ale tym tygodniu okazało się, że widać interesa Niemców szły gorzej i oto Aldik podpatrzył styl u konkurencji i wypiękniał! Chyba na nas się nawet wzorowali, Polakach znaczy. Naprawdę, lśni prawie tak samo, jak galerie handlowe w kraju, bo te tu to dziadostwo, jak mówi Roman, a więc: kafelki, piec do wypieku sztucznych bułek, czyste wózki, przestronne alejki, światło, aż razi! Kamery w każdym rogu! Nowe kasy z komputerkami! Nie ma co prawda sztucznych kwiatów, ale miejsca dość, więc może jeszcze dostawią.  
W Aldiku zawsze tłum, bo dużo Sanżilaków się widać nie wstydzi i chyłkiem tam przemyka, z torbami z innych sklepów co prawda, by nie wyszło, że obciach. Swoją drogą nie wiem, jaki stosunek do niemieckich produktów mają lokalni, wychodzi na to, że też chyba z lekka lekceważący, ale co zrobić, skoro gospodarka niemiecka narzuca im swoje reguły gry? Albo i Unia, czasami nie wiadomo. Chodzą w każdym razie na wyścigi, i to prawdziwi Belgowie, nie tylko Polacy i Marokańcy, Marokańczycy się mówi, powtarzam po raz setny, poprawia Ana.
Głupio, bo głupio, ale miałam pisać prawdę i tylko prawdę, więc się przyznam: aż chce mi się chodzić do tego Aldika. Można wziąć wózek, albo pchać Iwonka po prostu, jeździć sobie alejkami, marząc o lepszym życiu, oglądać półki, i nawet zakupy nie bolą tak, jak dawniej. Czasami kogoś spotkam i grzecznie się ukłonię po zagranicznemu, to nic nie kosztuje w końcu. Nawet Roman przyznał, że to chyba najpiękniejszy Aldik świata, a Ana Martin puchnie z dumy, bo ona to już dawno przewidziała.

Wednesday 19 December 2012

(38) (nie)użyci

Nadziwić się nie mogę, że gdzie bym nie mieszkała, tam spotykam nieużytych. W Polsce A i B, w Brukseli, na Sanżilu, a nawet w autobusie pomiędzy tymi dwoma miejscami. W Łapach wiadomo było od urodzenia, od kogo można coś pożyczyć, a do kogo lepiej nie zwracać się o przysłowiową szklankę herbaty na starość, chociaż stara nie byłam jeszcze, ale matuś mówiła od razu, że nawet lepiej, bo nie muszę sprawdzać, że tacy i owacy nie dadzą, nawet jeśli tej mojej starości dożyją. Gadania było o tym tyle, że myślałam już, że to tylko Polacy tak potrafią, a tu dziś kolejna niespodzianka: Belgowie też! I to nie tylko ci z Sanżila, gdzie czasami łatwiej o obcokrajowca, np. Polaka, co by mogło tylko potwierdzać to, co opisałam, i cała pisanina by była na nic, lecz nawet ci z innych dzielnic, jak np. z Forestu, czyli lasu dla ułatwienia.
Przyszedł Stefan i mówi, że chodził dziś po sąsiadach, by usunęli auto z miejsca parkingowego pod blokiem, gdyby tam stało oczywiście, bo zazwyczaj nie stoi. Stefan jest estetą, mieszka bogato na swoim i zamówił sobie nową bibliotekę. A że chciał, by chłopakom od noszenia mebli było łatwiej, to przeszedł się po sąsiadach, podobno sympatycznych, że hej, nawet do tego stopnia, że mają sympatyczne psy. Ale psy to tylko zmyłka, bo sąsiedzi, mimo że auta akurat odjechały w siną dal, wcale ale to wcale nie okazali się wyrozumiali dla pleców chłopaków z Romanii (którzy stosują doping cenowy i są tańsi pod względem przeprowadzek od Polaków B nawet) i zaczęli kręcić, że miejsca są im potrzebne, bo co, jeśli nagle przyjedzie tatuś? Papa, czytaj: pa-pa? W końcu święta za pasem, proszę, jacy rodzinni...Stefan patrzył na nich jak na wariatów,  w końcu chodziło o zwykłe ludzkie użyczenie na pięć minut, ojce mogą poczekać, ale nie wyszło. Nieużyczenie wyszło za to, jak w Łapach zupełnie, mimo że sąsiedzi jak najbardziej niepolscy. I to mnie dziwi bardzo, ale potwierdza też, że Polska od dawna jest w Europie, a nawet w awangardzie! Miłe i to.
A potem poszło w drugą stronę, bo Stefan posilił się u Adriana rodzimą strawą i przyniósł kapustę. Ana sceptyczna od razu była, jak zobaczyła, że to w worku, pakowane, konfekcjonowane, jak też słyszałam, ładne słowo;  nic dobrego nie mogło z tego worka kapuścianego jednak wyjść, jej zdaniem i moim od razu też, jak zobaczyłam jej minę. Mimo że Roman prosił, by dała szansę bezbronnej kapuście, Ana Martin zapakowała Iwonka do wózka i wio oddać kapustę do polskiego sklepu, bo nie lubi, gdy marnują się możliwości zrobienia dobrego uczynku, czyli w tym wypadku oddania kapusty potrzebującym na bigos czy pierogi; u nas od razu zostało zapowiedziane, że takie dania się nie pojawią. 
I tu Anę spotkała niespodzianka, bo wchodzimy grzecznie i mówimy, że mamy kapustę, chętnie się podzielimy. Kolejka polska na wskroś patrzy na nas jak na dwie wariatki, tzn. głównie na Anę, bo ja się przezornie schowałam za wózek, czego ta Ana chce, badają wzrokiem, czy to za darmo i czy wypada brać, bo co powie reszta? Moment niezdecydowania, walki wewnętrznej i w końcu jedna z pań wydusza z wydętymi wargami: phi, co nam po napoczętej kapuście! Użytej czyli. Przysięgam, że nie była użyta, a teraz nawet stała się nieużyta wręcz!
Paniom zrobiło się lżej, bo odpadł problem moralny, można było nadal kupować na święta. Ana natomiast obdzieliła blondynę tym swoim rozbawionym wzrokiem, którym patrzy na tych, co niespełna rozumu, niech ma za swoje! I poszłyśmy do domu, gdzie Roman się tylko uśmiał, bo miał dowód, że nadskakiwanie obcym nie ma sensu. Czyli nieużycie wygrywa jednak.


Monday 17 December 2012

(37) afryka

Jakby na Sanżilu było mało afrykańskich wpływów w postaci arabskich sklepów, kuskusu, wózków z doczepionym pięciorgiem dzieci, wyjazdów na Wyspy Kanadyjskie - do tego całego galimatiasu międzykontynentalnego dołożył się znienacka i mały Iwonek. Nie wiedząc o tym nawet. Lubią go wszyscy, bo się wdzięcznie uśmiecha, tak więc ma swoje grono lajkujące go od czterech miesięcy. Ana i Roman chodzą z nim tu i ówdzie, w miejsca, w które ja się w ogóle nie zapuszczam, jak Midy, ulica Ot, ale tylko w wymowie, w piśmie przez H, słowem - tam, gdzie swojego nie uświadczysz, chyba że wraca z kościoła, bo właśnie przez Hot wiedzie najkrótsza trasa. Może Włoch czasami jakoś przejdzie, ale jaśniejszych włosów prawie w ogóle nie widać.
Bredzisz Ksenia, podgląda Roman, sama masz kruczoczarne włosy, jak na moje oko, a Roman ma jak na faceta całkiem niezłe oko do kolorów, przyznaje Ana, co odnotowuję, bo rzadko jej się zdarza komuś przytaknąć, zazwyczaj jest protest. Przyznaj, żeś farbowana nie wiadomo ile razy, ciągnie Roman z miną, jakby w ogóle sam kiedyś się farbował; też mi ekspert. Dobrze, że jak to facet nie zdaje sobie sprawy, że nie wiadomo też, jaki mam kolor włosów, ale to już moje i matusi zmartwienie będzie, jak przyjdzie się wysztafirować na ślub kiedyś. Oby!
W sumie muszę sprostować: to nie Roman chce wszędzie chodzić, gdzie brudnawo, Ana go ciąga, a ponieważ lubi trafiać tam, gdzie chce, to zawsze skończą na kawie w najdziwniejszej kawiarni na Midach: prowadzi ją brodacz z Islandii, obsługuje dziewczyna z Sanżila, a kawę robi wielki, przystojny murzyn lub czarny, jak mi pisać kazali, z kraju o nazwie bliźniaczej do naszej dzielnicy, Sangal się nazywa. To nie koniec: wszyscy mówią w obcym języku, i żeby to przynajmniej był angielski, który dla wielu ludzi jest oficjalnym obcym językiem! Nie - nie zgadniecie: po włosku, jakby Włochy miały coś wspólnego z kawą! A espreso to po jakiemu niby, pyta Roman. Jak po jakiemu? Po tutejszemu przecież, belgijsku i francusku chyba też, patrzę na niego z politowaniem, co jak co, ale tego to się akurat zdążyłam nauczyć. A nie! tryumfuje Roman, po włosku właśnie! Dobra, odpuszczam mu, niech ma, w końcu ma z Aną ciężkie życie, może mu się pomylić ze zmęczenia.
Ale kawę robią dobrą, przyznam im, autentyczny fakt. Podobno ziarna są prosto z Afryki, ale nie z Sangalu, tylko Atopii. Ana mówi, że kawa stamtąd pochodzi, ale w to już się na pewno nie dam wkręcić, wszyscy wiedzą, że turecka i pod Wiedniem przez Polaków przejęta, przez samych huzarów. W kawiarni mili są, mimo że tak dziwni. I od słowa do słowa powstał właśnie ten afrykański pomysł, bo ten o dwóch nazwach, nie będę się powtarzać jakich, tak lubi Iwonka, że powiedział, że mu sprowadzi z Sangalu ubranko w kolorach Afryki, by mu było weselej pod szarym sanżilowskim niebem. Nie chciałam wtrącać, że Iwonkowi jest bardzo wesoło i bez egzotycznych łaszków, siedzę przy nim, to wiem, ile się nawierzga, ale potem pomyślałam: to dopiero będzie coś! Mały Polak w Belgii w ubraniu z Sangalu. Mam nadzieję, że nie będzie jednak końca świata i że zrobię zdjęcie, bo bez dowodu na fejsie nikt mi przecież w Łapach w takie coś nie uwierzy!

Saturday 15 December 2012

(36) rezydencja

Jak tak dalej pójdzie, to zajdę naprawdę daleko, dalej i wyżej nawet niż ten Polak, co w najnowszej historii wykonał skok przez płot i teraz uczą o nim podobno w całej Europie, a może nawet świecie? Ja, Ksenia z łapskiej Polski B jak Białoruś, która leży tuż za lasem, choć kłócą się po piwku, czy to nie Łotwa, która gdzieś też tam podobno powstała w międzyczasie w pobliżu, tak więc ja, Ksenia, trafiłam na polityczne salony. Więcej: zostałam na nie wręcz wciągnięta - ręką Any Martin, nie historii, ale to jeszcze przyjdzie.
Wszystko znowu przez kobiety. Ach, ten feminizm to mnie do grobu wpędzi, dziwi mnie, że Ana Martin jeszcze się jakoś trzyma, ba! - wręcz twierdzi, że lepiej, niż tam, gdzie kiedyś mieszkała, w prowansji luksemburskiej. Feminizm każe Polkom w Sanżilu (i chodzą słuchy, że gdzie indziej w Brukseli też) nie tylko pracować cały dzień na równi z facetami, potem użerać się w domu z rodziną i jeszcze wieczorem instruować na przykład mnie, jak przeżyć w zdominowanym przez mężczyzn świecie, ale dodatkowo zajmować sobie wszystkie weekendy działalnością. Taką dobroczynną, czytaj: zadatkiem na zbawienie, na wszelki wypadek, strzeżonego Pan Bóg strzeże. 
I działają: tu książki poczytają i omówią (tak jakby uszy nie więdły już od słuchania opowieści Romana i Any o tym, co czytają, zupełnie, jakby telewizji nie można sobie w spokoju pooglądać, której zresztą nie mają, sobie nawzajem po inteligencku opowiadają! też mi hoby...), to pomalują pisanki, to kogoś zaproszą i sobie pospijają nawzajem miód z dzióbków, wreszcie - raz do roku organizują Mikołajki dla dzieciarni. Niepolski zwyczaj, jak wyczytałam, ale w międzyczasie już nawet na Wschodzie w Rumunii i Bułgarii obchodzony, sama widziałam u Araba, że sprzedaje czekoladowe aniołki, tak więc zakładam, że i on świętuje, a dzieci na pewno, w końcu w sanżilowskiej szkole chowane, tak więc się nie oburzyłam, że się nie godzi, i niebacznie powiedziałam Anie, że wspomogę feminizm. Ana na to z radością, że każda para rąk do pracy się przyda, widzę Ksenia, że idziesz w dobrą stronę, i od razu mnie zapisała do robienia sałatki warzywnej, tu zwanej rus; nawet się ucieszyłam, bo u nas na Sanżilu jej w domu nie uświadczysz, Ana nie znosi majonezu i zapachu gotowanego selera, a Roman, który znosi, i to bardzo chętnie nawet, nie ma w tym względzie wystarczającej siły przebicia. 
Pogratulowałam więc sobie nawet w duchu, że przynajmniej raz zjem po polsku, choć sałatka w tłumaczeniu rosyjska, wsiadam z Aną do auta, myśląc, że jedziemy do nas do polskiej parafii, że będzie jak u siebie, tylko więcej dzieci, nagle patrzę - a Ana już na Montgomerach i zatrzymuje się przed prezydencją! Rezydencją, śmieje się Roman, obojętnie czym, w każdym razie - przed wielkim domiskiem! O nie, zaparłam się, tam to ja nie wejdę! Za nic w świecie, poza tym nie mam paszportu nawet! Ana na to, że w kuchni już na nas czekają i autentycznie, fakt, wciągnęła mnie do środka w ten wielki świat przez drzwi automatyczne, łatwo jej poszło, same się rozstąpiły, bo automatyczne właśnie.
W środku od razu w oczy buch! wielki obraz, ciężko się połapać, o co chodzi, ale to algebra. Algebra, nie rozumie Roman? No tak, taka metafaza...Metafora! połapał się biedak, co on czyta w tych książkach, słownik by przekartkował...I nie algebra, tylko alegoria, poucza Roman, dlatego tak się nazywa, by każdy widział w nim, co chce, łącznie z malarzem, już zmarł, że uzupełnię. Ja tam dojrzałam granatowo-szare zawijasy, ale to nic, bo już znów dech mi zaparło, pokoi w domisku nie wiem ile, na każdych drzwiach tabliczka z nazwą funkcji, mieni się przed oczyma od tych sekretarek, asystentów, radców, ach, wspaniały świat! Piękny po prostu! I jakie piękne błyszczące kafelki, nawet w łazience tam, gdzie odpada nieco umywalka!
Popodziwiałam, ile się dało, i wzięłam się do roboty. Feministki nawet całkiem całkiem, nie za brzydkie wcale, i o dziwo mają mężów, a dzieci jeszcze więcej. Nie rozumiem, bo w Polsce i tu na kazaniu mówili, że to zaraza bezdzietna jakaś, a tu wszystkie miłe i normalne jak ja prawie...Zabawa wyszła cacy, było polskie jadło, polskie tak zwane akcenty i niepolskie też, zagraniczni mężowie, hałas i harmider, że aż się o Iwonka bałam, że się polskości przestraszy, ale nie trzeba było - niemowlaki, starszaki i uczniowie wydawali się bardzo zadowoleni, nikt się nie zatruł ani nie upił, ze starych też nie, tak więc pełen sukces, jak na mój gust, i na pewno poważniej pomyślę o feminizmie, bo widzę, że to prosta droga do kariery dyplomatycznej, o jakiej się w Łapach nikomu nie śniło.




Thursday 6 December 2012

(35) piotrusie

Nie wiem, czy to dobry znak, czy zły, to jeszcze w kwestii końca świata, ale jak bumcykcyk widziałam dzisiaj Mikołaja w płaszczu takim jak ten nasz, kokakolowy, znany od lat każdemu dziecku, a z nim...no nie wiem, czy zabrzmię jakoś niefer całkowicie wobec ludzi z innego kontynentu, wiecie którego, tego pod Europą i na A, wielkie A, uczyli, ale wraz z nim szło dwóch czarnych. Czy Czarnych? A może Murzynów? Albo Małrów, podpowiada Ana, to od tego się wszystko wzięło. Maurów, Ksenia, krzyczy Ana Martin. Więc jak napisać, pytam, a ona, że po polsku Czarni brzmi nie bardzo, jeśli chodzi o gramatykę i historię, że u nas, znaczy się stare u nas, w Polsce A i B, niewolnictwa nie było, więc teoretycznie nie ma  powodów, by eliminować z języka słowo Murzyn, no ale że skoro ktoś nie chce być nazywany jakimś słowem, to nie ma na niego siły, i musi być Czarny. Ktoś teoretyczny oczywiście, bo chodzi o wszystkich ktosiów ciemnoskórych ogólnie. Aha, profesor medialny, choć brzydki, z telewizji też to powiedział, że język polski lubi Murzyna i go nie dyskryminuje, ale że jak się ktoś źle z tym czuje, to niech będzie Czarny. Brzmi źle, krzywi się Ana, ale to kalka z amerykańskiego, gdzie oni się nazywają blek. Kalka nie wiem jakim cudem, skoro to słowo zwykłe, i do tego inne niż blek, bo na 'cz' się zaczyna, ale Roman mówi, że Ana ma rację. Nie mruga nawet porozumiewawczo, co oznaczałoby: nie ma racji, ale dajmy spokój, więc wnoszę z tego, że trzeba napisać Czarny i każdy będzie szczęśliwy: Ana, Czarni, profesor, a nawet Roman, bo konfliktu brak.
Szli sobie więc sobie jak gdyby nigdy nic po Sanżilu i rozdawali prezenty. Mikołaj zwykły, najzwyklejszy, z brzydką, włochatą brodą, w czerwonym płaszczu i cerą z solarium, a z nim dwóch pomalowano na czarno Białych. Po rysach poznałam. Na czarno napisałam z małej, chyba wolno? Mieli peruki i stroje klaunów, ogólnie wszyscy byli nie za bardzo skoncentrowani na rozdawaniu prezentów, ale jak mieli być, skoro rozmawiali właśnie przez komórki zwane tu żeesemami? Zła byłam, bo Iwonek akurat nie spał, może by mu się trafiła jakaś darmowa czekoladka, to bym ją zjadła, bo Iwonek nie może, a zresztą się jeszcze naje, skoro na Sanżilu będzie mieszkał; dobre są te czekoladki belgijskie, inne niż wedlowskie katbury zupełnie, ale też niczego sobie, całkiem nieźle im wyszły.
Opowiedziałam wszystko w domu, a Roman na to, że oni czarni, bo to czarni piotrusiowie. Czy piotrusie? Przed tym to serio nikt mnie nie przestrzegał przed przyjazdem do Belgii, że taki szok mnie w grudniu czeka. Ana się wtrąca, na kurs belgijskiego chodziła w końcu, nie belgijskiego, tylko niderlanckiego, poprawia, i jeszcze znajduje, że przez 'dz' się pisze, a nie 'c'. I na tym kursie, odnoszącym się do Holandii, mętlik zupełny, potem się połapię może, uczyli, że w tej części świata nie ma tak dobrze, jak u nas, by tylko Mikołaj prezenty rozdawał, oj nie. Częściej ma się szansę spotkać właśnie czarnych piotrusiów, w końcu i na Sanżilu stosunek do Mikołaja wyniósl 2:1, banda łysego, a oni potrafią dokładnie wypytać o zachowanie, nie dać nic, albo co najwyżej nieobraną pomarańczę, a nawet - zdzielić rózgą.
Ana mówi, że i w Polsce, jak ona była mała, prywaciarze produkowali posrebrzane rózgi. Roman był wtedy nieco większy, ale pamięć ma gorszą, to nie pamięta. Ana mówi, że to na sto procent prawda, ale teraz nikt rózg nie chce, nie opłaca się produkcja, bo wszystko musi być cacy i wszyscy są niby grzeczni, bo jak inaczej sprzedać te masy prezentów? Dlatego może za rok znajdę fuchę jako Czarny albo Czarna, bo robota spokojna, Czarni spokojnie mogą gadać przez ajfony, bo nikt się ich nie boi, nawet niderlandzkie dzieci przez 'dz'.

Monday 3 December 2012

(34) pastylka

Ani chybi koniec świata, już teraz nie mam wątpliwości. Wiem, że to za kilka dni dopiero, jeszcze jest trochę czasu, by zadośćuczyczynić za wyrządzone krzywdy, albo przynajmniej z nich wyspowiadać, szybciej i higienicznej, raz dwa, szast prast się zmówi zdrowaśki i ojcównaszych i po sprawie, nie trzeba sobie nic przypominać, latać po ludziach z wywieszonym językiem, a nie daj Boże robić listę, którą można zgubić i dopiero jest strach, kto znajdzie; tak więc ja skłaniam się ku tej opcji, a póki co przyglądam się zmianom, jakie widmo końca wywołuje w otoczeniu. Bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że Ana Martin poszła na drugą lekcję gotowania? Tak, niegotująca Ana, a tak. Ale to jeszcze nic! Bo gdzie ona poszła? Na Sanżosa pojechała, serio, przyrzekam jak bum cyk cyk, że się nie bała do Turków i Arabów i nie wiadomo kogo jeszcze, kto tam mieszka albo pomieszkuje. Sama pojechała tramwajem, jakby to była normalna europejska dzielnica, a nie jakieś zatłoczone Marokanami miejsce. I wróciła, tak sobie, jakby nigdy nic, cała i zdrowa.
Ksenia, po raz setny powtarzam, nie odmienia się Marokanie, tylko Marokańczycy! Skąd wzięłaś taką odmianę w ogóle, toż to nawet niełatwo wymyślić? zżyma się Ana. Ana nic nie pamięta widać, przecież nie dalej niż w sobotę obie byłyśmy w jednym luksusowym polskim sklepie, który polską ma tylko sprzedającą, z tej samej Polski A co Ana, a nawet z tego samego miasta, choć Ana mówi, że dzielnica to już zdecydowanie nie A, lecz psia. I ta pani sprzedająca same zagraniczne produkty w wysmakowanych opakowaniach i gustownych cenach, ładniejsze niż to, co znamy z Adriana i Małego Księcia na Ikselu, i z Łap też, i tu i tam jedziemy na jednym, polskim wózku, lub raczej: z jednym polskim wózkiem towarów, a więc ta pani mówiła właśnie o nieznośnych Marokanach, że jeden jej nawet szyby myje i też mówi, że Marokanie tu, a w Maroku, to dwie różne grupy. Pani chodziła do szkoły językowej na Portdenamir, więc po polsku chyba umie, skoro nawet francuskiego liznęła? Ana uśmiechała się jednak jakoś tak krzywo i nic nie mówiła, tylko potem o tej dzielnicy pod psem wspomniała, więc może jednak coś z tą odmianą było nie tak, dobra, będę pisać, jak Ana każe, a pewnie dobrze na tym wyjdę.
Ana była więc na lekcji. Nie na całej, bo Iwonek ma jednak swoje mleczne prawa, ale zdążyła być na najważniejszym, czyli przygotowaniach. Teoretycznie nauczyła się czegoś nowego, a owszem, przypomina sobie, że cebulę można szybciej przygotować, wsadzając ją w worku do mikrofali. Romana to nie przekonuje, ciekawe, co na to ojciec Any, chemik chyba? Wracając do lekcji, to znając Martinów, dla nich ważniejsza byłaby część jedzeniowa, ale według mnie, fanki masterszefa, ważniejsze jest na przykład dokładne pokrojenie warzyw w idealną kosteczkę, bo jak nie, to zgroza, może nie wyjść; Martinom natomiast jest to raczej obojętne, nawet jeśli Roman się kształci w domu na kucharza, jak pisałam. 
Danie gotowane na Sanżosie przyrządza się około pięciu godzin, choć to podobno prosta pastylka. Tak Ana mówiła, jak jedzenie w końcu do nas dotarło, koleżanka przywiozła. I wcale to nie była pastylka, tylko zwykły przekładaniec. No dobra, trochę może skomplikowany bardziej. Żałosna nazwa, pastylka, co? Od razu widać, że Marokańczycy nie są całkiem normalni, jak my, Polacy, a nawet Belgowie, bo kto by poświęcał tyle czasu na przygotowanie pastylki, która potem okazuje się przekładańcem? Pastylką w końcu to nawet Araby by się nie najedli. I po co to nazywać po polsku, skoro po arabsku oryginalniej i lepiej pod względem marketingowym? Jak to po polsku? pyta Ana i wychodzi, by nie krytykować chyba, znam ją. Oho, Ksenia, widzę, że nauki nie idą w las, podśmiewa się Roman z dyskrecji o marketingu, ale tak naprawdę to lepiej by mi powiedział, co się dzieje z Aną Martin i czy my będziemy teraz jeść już zupełnie nie po polsku?

Sunday 2 December 2012

(33) zima

Sypało pół nocy i Roman miał ubaw z rana, bo co spadnie śnieg, to podobno cieszą się amatorzy białego szaleństwa, a martwią kierowcy, o czym wie każdy chyba? Ale Roman twierdzi, że cała zabawa polega właśnie na tym, by od razu powiedzieć na głos, jak co roku w telewizji polskiej, że oto spadł śnieg, zima zaskoczyła drogowców, za to cieszą się amatorzy białego szaleństwa. Nie wiem, co w tym śmiesznego, przecież wiadomo, że co roku najprzystojniejszy respirant z komendy milicji mówi do kamery, że na dzień dzisiejszy, ewentualnie chwilę obecną, mają tyle a tyle zgłoszeń o wypadkach, że na drogi kategorii pierwszej wyjechało tyle a tyle piaskarek i pługów śnieżnych, że na drogi dalszych kategorii właściwie nie wyjechało nic i że w związku z tym zalecają wzmożoną uwagę. Aha, no i oczywiście, że służby były doskonale przygotowane do zimy, ale że tegoroczna zima jednak dała radę zaskoczyć drogowców. 
Ja tam nie rozumiem czasami, z czego Roman się śmieje, on jest taki inteligentny naprawdę i wykształcony, też mógłby występować w telewizji albo nawet być gwiazdą na pudelku. I to w takim lepszym, zagranicznym, belgijskim, z Zachodu! Ana Martin by siłą rzeczy została celebrytką i może by się zaczęła wreszcie malować. Do zdjęć trzeba, nie mówiąc o tym, że do fryzjera by się przydało pójść; do kosmetyczki to by ją chyba siłą z tej telewizji albo internetu ciągnęli, bo dumna jak paw, że nigdy nie była, ale tak między nami, to jestem pewna, że by się opłaciło, bo cóż, lata lecą...Z drugiej strony znam ją, jakby się dowiedziała, że Roman sławny, to by wszystko zrobiła, by udowodnić, że nie upiększając się, ba! - obnosząc się z tym publicznie, też można trafić do sieci i w szeroki świat. Może by jakąś modę nawet wylansowała, a ja mogłabym zostać stylistką? Albo przynajmniej wizażystką i osobistym szoperem (ups! szoperką, ale Ana mi da za tę męską formę).
Wracając do zimy, to na Sanżilu zaskoczyła ona chyba jeszcze bardziej, niż w Polsce A i B, chyba dlatego, że oni nie oglądają tefałpe albo tivipi, jak też słyszałam. A mogliby, języki bogactwem narodu! To i by wiedzieli, że najstarsi górale już dawno podali prognozę długoterminową, według której śnieg mógł spaść, lub nie; w ten sposób można by się przygotować na obie wersje grudnia, a nie tylko na jedną, bezsnieżną. Belgowie nie pozmieniali opon, to i w zimnych domach teraz siedzą, w końcu tu grzanie nie w modzie. Nie mówiąc o Marokanach i innych Włochach z południa, u których śniegu nie uświadczysz, chyba że w Alpach tylko.
O 10 rano na naszej ulicy nie było ani jednego samochodu, cisza jak makiem zasiał, tylko śnieg padał, a Iwonek dziwnie spokojny rozkoszował się białym światłem zza okna. Potem poszliśmy do parku, wypatrując amatorów białego szaleństwa, i trafił się niezawodny Stefan, z którym Roman tworzył parę amatorów w czasach przediwonkowych. Dziś chłopaki wykazały się za to pchaniem wózka po śniegu, co im szło całkiem całkiem, od razu widać, że zima ich nie zaskoczyła, ale kierowcami są w końcu nie od dziś.