Thursday 31 October 2013

(84) gangi

180 km kabli trakcyjnych. Ładna nazwa. I ładny wynik. Tyle ukradli w zeszłym roku złodzieje w Belgii, a może i na Sanżilu, bo w końcu dworzec na midach to u nas, choć ci z południa kłócą się, że na Anderlechcie. Wielkie mi co. 180. Czyli km co dwa dni, albo pół kilometra na co dzień. To niby tak dużo? Na tyle pociągów i szyn, co ja tu widzę, koło Wielsa na przykład? Nawet nikt nie zauważy, no chyba że akurat siedzi w pociągu, który stanie w szczerym polu, gdyż torów brak. pech to pech, choć w Belgii i tak mniejszy, bo tu przecież ciężko o szczere pole, wszędzie widać domy na horyzoncie, a szczere to w tym przysłowiu puste, jakby ktoś nie zrozumiał, wiadomo, co emigracja robi z językiem.
W Polsce to się kradnie! Mogliby się czegoś od nas nauczyć, ci Belgowie. 62 km szyn w zeszłym roku. Ciekawe, czy w Belgii w ogóle ktoś o tym pomyślał, że szyny też kradną? Bo jakoś nie widzę tu wielkiej tradycji złomowniczej, jeszcze ani razu nie uświadczyłam wzrokowo wózka jakiegoś, nie słyszałam tez, by komuś z klatki zwinęli na pojazd do złomu wózek dziecięcy. A w Polsce nie raz widziałam złomiarzy z wózkami dla dzieci bez dzieci, szczególnie takimi dla bliźniaków, wiadomo, szersze, to i poręczniej wieźć skaradziony materiał, nawet te szyny od biedy można jakoś przywiązać
Stoją te wózki buzki bezpańsko, niepozapinane. Ana Martin też tak zostawia bezmyślnie, dobrze że mamy Romana i on zawsze zapobiegliwie sprawdzi, czy drzwi zamknięte. Widać wózek mu w Polsce B ukradli i odtąd przezorny zawsze ubezpieczony. 
Ksenia, to raczej nie Belgowie kradną, lecz gangi ze wschodu. Policja to wykryła. Wschodu czego, Europy czy świata? To względne, śmieje się Roman. Względne, czyli od nas przyjeżdżają kraść? O dziwo nie, albo przynajmniej ci od nas nie dają się złapać. Albo nie przechwalają, że to ich sprawka. Czyli czyja? Policyjne źródła, używając profesjonalengo języka tiwi, twierdzą, że Serbów i Rumunów, Eksjugosłowian czyli, ale jakie czyli? Skąd pochodzą? Jak to Ksenia, Jugosławia to już za twojego życia się rozpadła przecież, karci mnie Ana, nie słyszałaś o takim kraju? Trochę na wschodzie, a trochę na południu, jak sama nazwa wskazuje? Jaka nazwa wskazuje, nie słyszę tu nawet skrawka południa, oprócz ł oczywiście. Jug to południe by było, nie po polsku wprost, ale że po słowiańsku, to przynajmniej po siostrzanemu lub bratersku. 
No dobra, a gdzie oni teraz są, ci Eksjugosłowiacy? Częściowo tu. Na Sanżilu? No tak, sama widzisz, kto w piaskownicy siedzi i po jakiemu mówi, to często dzieci Eksjugosłowian, bo tak się odmienia. Prawie że po polsku. Rumuni też? No nie, to inny kraj, dziewczyno! Ale kradną razem? Ojej Ksenia, przecież to tylko gangi, wyrzutki społeczeństwa takie, jak w Polsce. 
Hmm, to ci nowość. Jeszcze nie zdarzyło mi się, bym spotkała złomiarza, który nie mówił po polsku. Nawet nie tyle mówił, co mamrotał lub przeklinał, że nie ma tzw. tego jak załadować. Fakt, zrozumieć się tego nie dało, myślałam głupio, że to dlatego, że może pijani, a oni po prostu mówili po jugosłowiańsku! Patrzcie no, byłam przekonana, że niektóre zawody są na stałe przywiązane do kraju pochodzenia, i że przykładowo tacy Flamandzi nie mieliby szans wejść na rynek polskiego złomu ze swoją ofertą, że monopol na tory, studzienki i kable w Polsce A i B mają odpowiednio Polacy A i B, a tu się okazuje, że rządzą obcy! I do tego z gangu z kraju, którego nie ma! Nic dziwnego, że policja jest bezradna, sięgając raz jeszcze do tiwi, bo jak tu złapać coś lub kogoś, kto nie istnieje? 

(83) łoterlo

To ci dopiero, wyrwało się dziś Anie Martin w czasie lektury, no proszę! Czy wy wiecie, że Waloni nie są szowinistami? Walonowie, znaczy się? Wyszło to zdanie z ust przewodniczącego izby turystyki, oczywiście walońskiej. Jest też chyba izba flamancka, dz, przeprzaszam, flamandzka, i brukselska, sanżilowskiej chyba na razie nie ma, ale to pewnie tylko kwestia czasu, albo pieniędzy. W każdym razie zaczęło się od tego, że jakiś międzynarodowy przwodnik, książka, nie człowiek, od razu rozjaśniam w umysłach, uznał, że Belgia, jako cały kraj, bo przecież za granicą nie mogą wiedzieć, że taki kraj jak Belgia nie istnieje dla Belgów, mimo że istnieje w polityce, ma króla, polską królową, prezydenta unii i premiera z Włoch, o ile mnie wiedza nie myli, a więc w tym przewodniku o angielskiej nazwie uznano, że tu warto jechać. Do tego kraju bez kraju, można by napisać.
Nie dziwi mnie to, nie raz słyszałam, że na Zachodzie ludzie są ograniczeni bardziej niż u nas w Polsce i Łapach, bo nie kończyli polskich szkół, nawet jeśli by to miało oznaczać, że poszli do szkoły jako sześciolatki. Ludzie na Zachodzie potrzebują skrótów, tak jak my w gimnazjum i na maturze, dlatego Belgia to dla nich Belgia i już. To znaczy tę nazwę wymawia się inaczej, bo tak to chyba tylko na Sanżilu i obok, gdzie głównie nasi. Ci bardziej douczeni, znaczy się. Ale książka się sprzedaje głównie wśród tych, co wiedzą mniej, dlatego napisano w niej, że Belgia jest kul, i wstawiono do szeregu najlepszych krajów-niekrajów, trochę za Brazylią, Mazylią i kilkoma innymi, znanymi głównie turystom, bo przecież nie zwykłym ludziom, którzy muszą gdzieś żyć i zarabiać na chleb.
Za Malezją, widać, żeś w gimnazjum skrótowo się uczyła, geografii na przykład, zgryźliwie wtrąca Ana. To co, za to siedem lat miałam, jak do szkoły poszłam!
Roman poszedł do internetu i faktycznie, stoi jak wół, że Belgia modna. Ale jest już skarga. Bo oto piszą głównie o tych drugich. Flamakach, jak ostatnio podsłuchałam. Ładne i kreatywnie, Polacy to jednak potrafią. Flamaki to ci, co mają drugi akcent. Bogatsi i brzydsi, ale że pieniądze rządzą, to pewnie podkupili przewodnika i napisał, co napisał. A Walonowie, Waloni, Walonki te nasze, nie potrafią, a może nie mają tyle, co trzeba. Ksenia, nie są szowinistami po prostu, mówiłam z rana, strofuje mnie Ana. Szowinistami od szow? Szoł po amerykańsku? Nie, to znaczy, że nie są narodowcami. Patriotami nie są, ojczyzny nie kochają? Nie do końca. Chodzi o to, że nie chwalą się sobą jako kimś wyjątkowym, tak jak Polacy na przykład. A Flamaki? Flamandowie, nie mów Flamaki i innych oducz, to przykre, Walonki śmieszne, zostaw jak chcesz: jedni i drudzy pod względem patriotyzmu przy Polakach wysiadają, obawiam się, obawia się Roman.
Ale przecież ładna ta Walonia, co oni chcą? Owszem, są piękniejsze kraje na ojczyznę, w rodzaju Polska na przykład, a Łapy to już w ogóle, lepsze niż Polska A, ale i Walonka zielona, bo mokra, tu pagórek, tu las, tu dom z kamienia, nie jest źle. Tak też mówi pan z izby turystycznej. Jego celem jest przyciągnąć Anglika, mówi w liczbie pojedynczej, ale chodzi mu chyba o liczbę mnogą, bo co komu po jednym Angolu, nawet jeśli bogaty jak bitels? Angliku Ksenia. Dobra, zwał jak zwał, ale co mu po jednym? Nie starczy. Dlatego pan będzie się starał przyciągnąć też Polaka, oczywiście znów nie tego jednego bogacza z pierwszej setki polityki czy wprost, tylko ogólnego, biedniejszego może, za to licznie występującego. Ten przysłowiowy Polak i Polka powinni dać się złapać na łaterlo, waterloo w piśmie, od wody, deszczu pewnie. Na przysłowiowy angielski deszcz mieliby się złapać? Nie mam pojęcia, czemu akurat Polka i Polak mieliby przyjeżdżać na Sanżil oglądać angielskie miasta, ale jeśli się uda tak wypromować Walonkę - trzymam kciuki. To by było dopiero łoterlo, twierdzi Roman nie wiadomo co.

Wednesday 30 October 2013

(82) wespół zespół

Wespół zespół czy zepsuł? Zepsół? Zebsół? Polskie dykcja i gramatyka też potrafią dać w kość, głowę sobie połamię kiedyś. Bo że nie wepsuł ani websuł, to jestem pewna, nikt mi nie wmówi, że w erze łeb20, łeb dwa zero, nie dwadzieścia, w której podobno żyjemy, istnieje takie słowo, po polsku oczywiście, w innych dialektach wolna amerykanka. Ha, i to mimo że łeb pisze się po amerykańsku właśnie web, proszę, następni, którzy mają swoje zasady wymowy-pisowni, kto by to spamiętał? Wespół zespół, dobrze napisałaś, podgląda przez ramię Ana Martin, tylko że w piosence było w zespół, co sensu większego nie ma, moim zdaniem przynajmniej, mądrzy się dalej Ana. W jakiej piosence, kto to by dał radę wyśpiewać, takie karkołomne łamańce? Polak, śmieje się Ana, zwykły Polak z kabaretu. Starszych panów. To ewentualnie, przytakuję, w starych czasach może dało się tak wyćwiczyć język, by giętki był, bo dzisiejsza młodzież, w tym ja, rady byśmy nie dali, czy to śpiewem, czy mózgiem objąć tych zawijasów. 
Bo co to zespół w wespół ma znaczyć? Razem. Społem czyli kiedyś. Kiedyś, w komunie? Nie, wcześniej jeszcze, całe stulecia temu, wcześniej niż druga i pierwsza wojna światowa razem wzięte, znaczy się społem. Za komuny, bo tak się utarło Ksenia, poprawia z nauczycielskim zacięciem Ana, to już się tak nie mówiło o grupie, tylko o bułkach. Społemowskich. Innych zresztą nie było, ale jak się dziś zastanowić, to czy inne były nam potrzebne? Te nowe mają tylko więcej glutenu i mniej żyta, a na tamte się krzywiliśmy, mimo że zdrowsze były i dziś na pewno więcej by kosztowały. Ach, wespół zespół podśpiewuje Ana, to senewrati, dodaje z rosyjska.
Jak to ne? Właśnie, że tak! I to na Sanżilu, kto by pomyślał, że młyny historii zatoczą takie koło, że dojadą aż tu. Dojadą dosłownie, i to nawet kołem i społem, wespół w zespół. Roman mówi, że teraz tak trzeba będzie jeździć autem. Społem. Na spółkę. Powstaną takie społeczności, małe społeczeństwa internetowe, w łebie20, na których będzie się zapisywać na społemowską jazdę razem. 
Chodzi o to, że na Sanżilu i w całej Belgii wogle, nie wiedzą już, jak się odpędzić od samochodów. To głównie dotyczy Brukseli jednak, Ksenia, prostuje Roman. Codziennie wjeżdża do Brukseli 190 tysięcy aut. W nich siedzi i złorzeczy na korki 240 tysięcy tych, co klną w drugim dialekcie, i 132 tysiące tych, co po francusku. Dwa języki, ale na autostradzie wspólny smutny los stacza. 
Czyli jednak zjednoczona Belgia, co? Jak za komuny, wszyscy stoją społem, tylko że wtedy w kolejce na nogach, a teraz wyliczyli w gazecie, że daje to 1,22 osoby na auto. Nie wiem, jak to możliwe, taka jedna osoba i trochę, chyba głowa sama? A głowa głowie nie równa, a co widać u nas chociażby? To tylko statystyka, spokojnie, łagodzi moją wyobraźnię Roman. Policzyli tak, by ludzie pomyśleli i zaczęli się nawzajem podwozić. Od 2016 r. mają nawet zrobić nowe pasy na autostradzie. Nie nowe, Ana, ach ten Roman , co on z nami ma, nie nowe, gdzie by się pomieściły, pomyśl! Z tych, co już są, dziurawe te, zamkną jeden dla aut, w których siedzi jedna osoba, i będą wpuszczać tylko samochody, gdzie co najmniej trójka. 
Po czesku i słowacku nazywa się to spółjizda nawet, zamyka kwestię Ana, która ma za sobą epizod mówienia w tym języku, językach, no dobra, było to w innym kraju i stało się coś, że Ana nie chce teraz za bardzo o tym mówić, choć rozumieć-rozumie, i to jak! Spuljizda  - z kółkiem nomenomen samochody się kłaniają, z kółkiem nad u piszą więc ci czechosłowacy; by było krócej, wsadzam ich do jednego kociołka, takiego tygla językowego (Ana tak mawia, na uniwersytecie takich słów używają, pardą: słownictwa), w którym będziemy teraz jeździć po Sanżilu. Popieram! 

Monday 28 October 2013

(81) strapieni

Życia mi pewnie nie starczy, tego nowego życia zagranicznego, jakie rozpoczęłam na Sanżilu, by odkryć.co nowego w okolicy. Każdy dzień przynosi nowe słowa i wrażenia, głowa boli od nadmiaru, całkiem na odwrót, niż w przysłowiu, widać w Belgii wszystko jest inaczej, nawet mądrości ludowe się nie sprawdzają. Co kraj, to obyczaj. Przykładowo piwny. Już byłam pewna, że wreszcie wiem wszystko o wyższości piw belgijskich nad innymi, a tu masz, nowe wiadomości nadciągnęły i zeelektryzowały Sanżil. Okazuje się, że belgijskie wcale nie jest najlepsze ogólnie, tylko też się dzieli na mniej lub bardziej najlepsze.
Oto będzie nowe piwo trapistowe, wyczytał dziś Roman. Zdziwiłam się, że nowe, bo w ogóle jakoś nie zauważyłam, żeby coś takiego istniało, w Polsce to chyba na pewno nie, czy tylko w Łapach o tym nie słyszeli? Nie, w Polsce całej nie ma czegoś takiego, choć są trapiści. Tak? To znaczy na zachodzie, czy na wschodzie? Bo może chodzi nie o to, żem niedouczona, lecz o prosty fakt, że w Łapach na taką sylabę mamy tylko tra..zaraz...trampki. Trompki. I strapienia, jeśli pójść w zabawy językowe. Tego to akurat nawet w Łapach w nadmiarze.
Ha, ładne połączenie, trapiści i strapienia, strapiści powiedzmy, chwali łaskawie Ana Martin, cieszę się i puszę jak paw, bo przecież na pochwałę Any zasłużyć niełatwo, chyba że się jest Iwonkiem, wtedy owszem, wystarczy trafić łyżeczką do dziurki i już zachwyty w stylu ciuciuciu, ale ja tak łatwo nie mam. Więc pytam, czy naprawdę się łączą, ci trapiści jacyś ze smutkiem? No nie, niestety, ale to nie jest tak, że ja wszystko wiem, wiec sprawdziłam Ksenia, i to pochodzi od nazwy Latrap. La Trappe, napisz poprawnie, jakby ktoś chciał zwiedzić. We Francji, za granicą belgijską i polską też, oczywiście, ale dodam, może to jednak nie dla wszystkich jasne.
I kto to ci trapiści, wiesz Ana? Pytam, bo naprawdę, nigdy się z tej niewiedzy nie wygrzebię, a głupio i niezręcznie byłoby zostać w takim stanie, gdy wkoło wszyscy, może poza Iwonkiem, od dawna rozmawiają o trapistach. Roman wie, to ci powie, Ana na to, mi się wszystko miesza. To klasztor specjalny taki, cysterski. Hmm, czyli jaki? Nasz polski? Katolicki? Nasz polski to raczej już nie, głównie właśnie z okolic Sanżila. Tak jak my czyli, wtrącam. No prawie, bo my piwa nie robimy, nie ważymy, napisz, ale nie tak, przez rz pisz, to przecież od warzenia, gotowania po czesku dziś nawet jeszcze, a nie od wagi. 
W tych klasztorach od tysiąca lat lub dłużej, kto wie, lecz po namyśle myślę, że przed naszą erą byłoby chyba za wcześnie,  warzą więc piwo. Podobno najlepsze w Belgii, to i na świecie, dorzuca Roman; nooo, tego mi nikt nie wmówi, wtrąca się Ana, jeszcze się taki nie znalazł, co by wszystkich piw spróbował świadomie, to tak jak z winem, po kilku kuflach co tu jeszcze sprawdzać? Nie wiem, nie chce się kłócić Roman, tak twierdzą. Oni. Marketing, marketing, kręci głową Ana, no ale mówcie, co z tymi strapistami? Jest njus faktycznie, ciągnie Roman. Będzie nowe piwo strapistów. Chyba ósme w kolejce. Czyli jest miejsce na rynku, tłumaczy na swoje Ana, albo raczej na język gospodarki, jak z tiwi, serio. Od dawna nic w tym temacie się nie działo, zastój w interesie, bo te inne mają po tysiąc lat, a tu taki młodziak nagle. I co, już robią reklamę, tak, krzywi się Ana? Akurat w Belgii piwu nie muszą, nie pamiętasz, jak w kojlorcie lud się rzucił na jakichś specjalnych trapistów, których rzucili na półki jeden jedyny raz? Piwo hicior, 100 na 100 dostało kiedyś. O mało nie stratowali ich, dopytuję zaciekawiona? Kogo? No tych z zakonu. Przecież sami nie przywieźli, mnisi mnichami, warzenia piwa się nie brzydzą ewentualnie, ale żeby wieźć na handel, to co to to nie. Są jakieś granice. W końcu orajelabrador, tak to szło chyba u cystersów, wspomina Roman? Ha, na to tryumfalnie Ana, może i labrador, ale nie oszukujmy się: i strapistom pekuńanonlet, deklamuje pięknie po grecku, zdolniacha.

Friday 25 October 2013

(80) wołki

Coraz ciekawiej robi się na Sanżilu w temacie jedzenia. W tym aspekcie naprawdę niedługo zabraknie mi miejsca w mózgu na magazynowanie nowych doznań, bo po prostu przekroczę wszelkie granice dopuszczalności różnych produktów do żołądka. Jadalnych i niejadalnych na pozór, które jednak też, jak się okazuje, można zjeść. Na razie nie wiem, co z tego będzie, znajduje się toto w moim środku dopiero od 24 godzin, może jeszcze się nie zadomowi, zobaczymy, a jak zadomowi - tym lepiej, w ten sposób mogę być przynajmniej pewna, że z głodu nie padnę, bo robaka zawsze jakiegoś mi Iwonek znajdzie.
Zaczęło się od wycieczki na targ ekobjo na albercie, tam gdzie zawsze wieje tak, że głowę może urwać. Ana Martin, która ma dość duże doświadczenie życiowe, nie omieszka nigdy wspomnieć, że podobnie wiało na osiedlu o śmiesznej nazwie pepeer, gdzie wyrosła (choć nie za bardzo) w ubiegłym wieku. Widać są konteksty, w których Zachód wygląda zupełnie jak Wschód, choć u Any to przecież żaden wschód, zachód całą gębą, bo co o Łapach wtedy powiedzieć? Jak je umieścić w aspekcie europejskim? 
W każdym razie na Albercie wiało, więc Ana mówi: chodź na targ pod plandekę, zjemy se coś bjo. Na targu stoi nowa przyczepa, nigdy nikt tam nic nie kupuje, sprawdźmy dlaczego i wesprzyjmy lokalną inicjatywę. Idziemy. Przyczepa fajna, stara, taka bombka, jakby odkupiona z Polski, z demobilu, mówi Ana, z demo czego? Chyba chodzi o demokrację mobilną, albo demonstrację, tak w Belgii mówią na manify, demo. Przyczepa więc solidna, na przyczepie napis, cytuję, co powiedziała Ana: eskeżewuserą/ęwer? Jak dla mnie oznacza to: czy mogę coś podać do picia? Alkoholowego w domyśle. Ana chwali, mówi, że widać, żem wyuczalna, z uśmiechem to mówi, więc przełykam gładko; ale Ksenia nie, tu wietrzę (pasuje nawet do pogody) jakiś podstęp. Patrz, jak wer zapisali. Ver, a nie verre, tak to już po belgijsku bywa, nie raz pisałam, że nie jest łatwo się połapać, litery sobie, a język sobie. 
Ksenia, wer to robak, co ci będę kłamać, tłumaczy Ana z nietęgą miną i pyta: to jak? Jemy?
Co jak co, ale przed Aną na pewno nie stchórzę, więc idę w zaparte i z entuzjazmem przytakuję. Raz kozie śmierć. Hmm. Zbliżamy się. Na stoliku trochę produktów ekobjo i słoik. W słoiku - jakieś takie suche zawijaski. Wylinki, mówi Ana. Znaczy się to, w czym kiedyś mieszkały te robaki. Puste w środku, leciuteńkie. I tym mamy się najeść? Kto pierwszy? Sięgam ja. Nooo, pyszne. Taką robię minę znaczy się, bo tak naprawdę nie wiem, co powiedzieć. Suche i smak spalonego. 
Ana też próbuje i nawiązuje elegancką korespondencję ze sprzedawczynią. Oj, konwersację, okej, podobne. Sprzedawczyni bardzo miła, tłumaczy cierpliwie, że tak, oto w Holandii, gdzie mówią też po belgijsku, ale w tym innym dialekcie, stworzyli farmę, gdzie hodują te robaki. Mają wszystkie potrzebne certyfikaty, bo to robaki w pełni unijne. Zdrowe, czyste i pełne białek oraz innych cudów, czego  - to nie zrozumiałam już, bo jakoś ciężko mi uwierzyć, żeby taki suchuteńki kawałeczek pancerzyka coś mi dał. 
Sprzedawczyni widzi chyba, żem niezbyt przekonana, więc proponuje robaki dla początkujących, czyli pastę z jakimś zagranicznym serem i zielskiem. Tapenad po tutejszemu. Rikota i bazylia to były, przypomina Ana. No i smakowało jak rikota i bazylia, to po co te robaki? Nie wiem, przyznaje Ana, chyba żeby pokazać, że można. Ale my nie musimy, co?
Nie musicie, potwierdza wieczorem Roman. A to, co jadłyście, to chyba wołki zbożowe. Czasy się zmieniają, kiedyś by je do śmieci wyrzucono, nawet w Polsce A i B, a teraz na fermach hodują...Mam pomysł: może by nam Stefan upiekł chleb z mąki z wołkami? Wołki zamaist glutenu? A ja za tydzień spróbuję coś większego, ciągnie Roman, bo z karty wynika, że mają też świerszcze i szarańcze chyba. Ja jedno wiem: wołka to jeszcze przełknę, w końcu nasz, polski, ale azjatyckiej szarańczy to już nie, chyba by mnie już do Łap nie wpuścili.

Thursday 24 October 2013

(79) manifa

Wyrwałam się wreszcie do miasta, choć Roman mówi, że w Brukseli centrum jest gorsze nawet od Sanżila i naprawdę, nie ma po co tam jeździć, bo kebaba można zjeść lepszego u nas na dzielnicy, a w centrum głównie fryty, sekszopy, brud spory i niezbyt miło. Ale to Roman tak ma, czyścioszek. My z Aną widać jakieś jesteśmy zdziwaczałe, to znaczy ja taka nie byłam, chyba przeszło na mnie, tfu na psa urok, jaka pani, taka sługa, to i nic dziwnego, że z czasem mi się w głowie przewróciło. W każdym razie obie lubimy podskoczyć do miasta, wyjść na miasto, jak mówią w Łapach, i do miasta, jak mawia Ana, wzorem swojej mamy tak mówi, podkreśla, choć wcale nie jest pewna (co jeszcze rzadsze), czy czasem nie można i nie wypada wręcz mówić ostatnio na miasto, tak to się łapskie zwyczaje rozpanoszyły w polszczyźnie ojczyźnie, łapszczyźnie, można by napisać, bo przeczytać to już ciężej, szczególnie, jak się jest Belgiem z Sanżila i na oczy takich liter nie widziało.
I Ana, i ja, zaliczamy więc wypady do centrum, Ana ubrana byle jak, jak to ma w niezdrowym zwyczaju, ja nieco bardziej z miejska, odświętnie, jak mnie nauczyli. Wczoraj na wycieczkę miałam na sobie więc żakiecik, ten bożonarodzeniowy, i żałuję! Bo gdzie to ja trafiłam, w oko cyklopu, jak podsumował Roman moje przygody, to była metafera  taka, dodał, widząc, że coś mi się to nie łączy z cyklopem, wiatrem? Cyklonu, to jest wiatr, cyklop to taki bożek grecki, z jednym okiem, tłumaczy Ana, nic nie łapię, ale dobra; chodzi o to, że byłam na manifie. Żakiecik też, co przypłacił obrzuceniem jajkiem. Zbukiem zwanym, zapachu wyprać się nie da, za to mnie uratował.
Ja, spokojna Ksenia, na manifie, jak nie obrażając nikogo, Ana czy inna feministka. Ale i Anę przebiłam, bo to była manifa z policją w roli głównej. Policji było kilka tysięcy, i tym razem nikogo nie pałowali, ani nie chronili, bo do tego też służy przecież policja, tylko sami maszerowali skuleni. Żalili się czyli na życie policjanta, tzw. funkcjonariusza, jak w tiwi mawiają.
Stałam więc w żakieciku i głową kręciłam, aż oberwałam. Nie mogłam zupelnie zrozumieć, o co chodzi. Z mojej wiedzy wynika, że policja i milicja stoi w maskach i z plastikową tarczą, a na gwizdek - rusza do bicia. A tu nic z tego, odwrotnie całkiem. Policjanci wydawali mi się biedni i smutni. Szli w krótkich rękawkach, zimno im nie było co prawda, bo i ciepło, i emocje grzeją, ale chyba za to niewesoło. Czego oni chcą, spytałam jednego gapia. A on, że idą, bo ciężko i groźnie. W pracy. W Belgii. Na Zachodzie ma to miejsce. To ich biją ostatnio częściej chyba nawet, niż oni kogoś. Że mało ochrony mają, że tylko skargi słyszą, jacy to nieudolni.
To był mundurowy w cywilu, odgadłam od razu. Znam go, stoi z takimi jak on u nas na Sanżilu przed komendą w grupce, jak jakieś uczniaki. Wydawali mi się raczej młodzi i mili. Palą owszem, ale klną nieco tylko, dlatego w życiu by mi nie przyszło na myśl, że są nieszczęśliwi. W Łapach, że wspomnę, każdy chłopak chciał iść na mundurowego i jeszcze przed 40tką na emeryturę, by zacząć godziwie zarabiać na boku. Roman twierdzi jednak, że w Belgii jest inaczej i nikt emerytury młodym nie daje. Nooo, to trzeba było od razu mówić, żakiet by ocalał! Równości chcą,  protestują, bo pewnie się zwiedzieli, jak to w Unii szybko można, że koledzy po fachu w Polsce lepiej mają. I chcą do Polski A lub B, a nie mogą, języka nie znają, jak ja zupełnie kiedyś. I opowieści o równości można między akta włożyć.

(78) muk

Wchodzę dziś rano do kuchni, patrzę w dół, jak zawsze, by kogoś nie potrącić, kogoś małego, kto się tam ostatnio mości panie, jaki panie, to nie wiem, ale Roman tak mawia, to i ja zaczęłam używać; ciemno o 7 nadal, a w dole już coś do czytania. Normalnie leży sobie jak na jakimś stole nie przymierzając, a to linoleum tylko, pecefał, też już nie mieli naprawdę czym wyłożyć podłogi ci Martinowie, zupełnie, jakby ich komuna nic nie nauczyła, a jak nie komuna - to bywanie w wielkim świecie w Polsce A. Że kafle albo parkiet elegancki by pasował, a nie taka guma zwykła w kwadratach. Jak w metrze, sama widziałam. 
Ksenia, przynajmniej się nie poślizgniesz, kwituje Ana. A ja przecież jestem uważna, i na parkiecie bym dała rada; od kiedy Iwonek pląta się pod nogami, mało co spoglądam w górę, co ja bym miała zresztą tam wypatrzć? Chmury jesienne jeszcze nie nadciągnęły, wszyscy się wokół dziwią, co to za cudowny pogodowo rok na Sanżilu, że dosłownie, i to nie gołe słowa, chodzi się w letniej sukience z gołymi nogami i ręcami w środku jesieni? Złotawej, lecz nie polskiej, choć tu tylu rodaków, że nawet na siłę mogłaby być nasza własna. Szczerozłota.
Codziennie rano krzywię się na widok porozrzucanych tomów, bo nauczono mnie szacunku do książek, nie dotyka się ich brudnymi łapami na co dzień, lecz delikatnie, od święta czytuje, podobnie jak książeczkę, też od święta, w niedzielę, w końcu też książka. Ale Iwonek nie wie, że to świętość, i że ma brudne łapy, łapki właściwie - też nie, więc wszystko na ziemi. Jak na bruku z wiersza. Co więc robię, to oglądam książki z nim, czytamy zawzięcie, co spadnie z półki. Dziś ciekawostka: jakaś ni to gazeta, ni książka, ni pies, ni wydra, na okładce cyfry 2401, z kropkami, albo i nie, ciężko odcyfrować: rok? urodziny czyjeś? godzina? Żaden zegar w ten sposób nie pokaże, więc bzdura zupełna, ale nie mi oceniać sztukę, szczególnie nowoczesne artdeko. Bo te cyfry piękne, z zawijasami, ozdobne. Okładka kolorowa, to i Iwonek zagustował. 
Co to, pytam Any Martin, a ona, że muk. Co proszę, chrząkamy nawet razem z Iwonkiem, on imitując tygrysa, ja z niewiedzy. Muk, czyli buk i magazyn, słowa takie zagraniczne, połączone w jedno, bo że nie rozchodzi się o drzewo i składzik, to sama już rozumiem własną inteligencją. Buk to książka po angielsku, ale pisana przez 2 o. O-o. Magazyn przez i czytane w lekturze to magazyn, ale magazyn do czytania, czasopismo. Tu coś weźmiesz, tu coś utniesz i już nowe słowo, ciekawe, czy się przyjmie, prycha Ana. Muk, pisane mook, też o-o. To nowość w Belgii, kupiłam wczoraj dla Romana, ciągnie Ana, bo Roman ma dość czytania gazet, a książki z Iwonkiem wiadomo, ograniczone, to może to polubi, takiego muka. Ale jak ma to mu iść łatwiej, skoro grubaśne? Grubaśne, bo to slołriding czy rajding, nie zdążyłam zapisać, wolne czytanie, przetłumaczmy i ujmijmy to tak, pamiętasz, jak jedliśmy wolno, to teraz mamy czytać wolno. I dobrze. To reportaże głównie, można więc czytać kawałkami. I delektować się, bo artykuły długie, tak się już dziś nie pisze, wzdycha Ana. Ale reklam nie ma, wtrącam, bo Iwonek przegląda i przegląda i ani jednego aktora wyszczerzonego, już nie mówię, że polskiej gwiazdy, ale choćby jakiegoś lokalnego; ciekawe, z czego się utrzymają? 
Ha, to będzie problem właśnie, wieszczy Ana, no cóż, póki co, cieszmy się pierwszym mukiem w życiu; i pomyśleć, że tyle lat się bez muków obeszło, a jak już są - nie ma kiedy!

Friday 18 October 2013

(77) bieda

Kończy się rok, a czuję się, jakby to był wręcz koniec świata! Bo co ja wyczytałam dziś, to się w głowie po prostu nie mieści. Oto jest bieda. W Belgii! Dosłownie, bieda jak biedronka, jak to się ostatnio mawia w Polsce B i A nawet, wiem od Any Martin, bo i tam ostatnio biedronki wyrosły jak grzyby po deszczu, śmiesznie, kto by to pomyślał, że biedronki mają coś wspólnego z grzybami, ale w końcu z biedą też kiedyś nie miały wiele do roboty...A może jednak? Pamiętam z lat 80., z końcówki lat 80. uściślę, jak to w Łapach darliśmy się wniebogłosy: biedroneczko leć do nieba, przynieś mi kawałek chleba! A chleb to chyba nie pożywienie bogaczy, oni raczej jedzą jakieś bardziej wyrafinowane gatunki, jak cziabaty, pistolety i tortijony, jak to się słyszy w piekarniach, nawet jeśli Ana jest przekonana, że to i tak wszystko gotowce, tylko że jedne piekarnie mają lepsze gotowce niż inne; Roman wkurza się, bo on uważa, że warto jednak w coś wierzyć, co Ana z kolei krytykuje, by nie napisać: wyśmiewa, i tak w kółko, no ale krłasanta i ona chętnie je, wzdychając jednocześnie, co to ona w ogóle bierze do ust i wogle. I smakuje jej. Musi, bo skoro w nic nie wierzy, to jakim cudem nieba miałyby jej zesłać przysłowiową kromkę chleba właśnie? Tylko piekarnie zostają.
Biedronka biedronką, a bieda biedą. W Belgii, jak tłumaczy zawsze i cierpliwie Roman, wszystko się dzieli na trzy, czy po krakowsku, to i biedy mamy różne: flamancką, ups, flamandzką, już się nauczyłam, która tak naprawdę wcale nie jest biedą, tylko bogatką, prawie taka bogatką, jak Luksemburg, ten poniżej na mapie. Drugą biedę lokalną: walońską. Walońska, czyli mówiąca po francusku. I tu szok wielki: podobno bieda walońska równa się biedzie polskiej. A i B dodanej razem i podzielonej na 2 chyba, na mój rozum, Polski nie da się podzielić na wdziecznie brzmiące regiony, więc wszystkich Polaków trzeba podliczyć do kupy, nawet jeśli celebrytom mogłoby się nie spodobać takie spoufalanie z ludem biedronkowym. Belgom też mogłoby się nie spodobać, dlatego w gazecie napisali to z wykrzyknikiem, by sobie czytelnicy nie myśleli, że redaktorzy się na to zgadzają.
Tak piszą jednak, a że to tabela, to dobrze i wyraźnie widzę cyfry nad linijką, przyłożyłam dla jasności. Ja tam w coś wierzę, nie jestem Ana. I z tej wiary w prasę i wpływowe media, mówiąc jak w tiwi, szok największy: że u nas za rogiem, w Brukseli, jest biedniej niż w Łapach. Tak! Tak wychodzi z wyliczeń, a ja siedzę od godziny i zachodzę w głowę, jak oni w tej prasie na to wpadli. 
To nie w prasie, wtrąca się Ana, to światowy dzień walki z ubóstwem, to taka metafora biedy, by się nie powtarzać, i tak wyszło ekspertom, że oto na Sanżilu i nie tylko na osobę jest mniej pieniędzy niż u nas. Hmm. Chyba dlatego, że tu niektórzy mają tyle dzieci? Ósemka to wcale nie przypadek, sama nie raz widziałam. Nie wiem, Roman na to, tu są wysokie podatki, wiele kobiet w innych kulturach nie pracuje, to może to i tak wychodzi, że wcale nie jest bogato? Że nie wszystko zachód, co się świeci?

Thursday 3 October 2013

(76) luksle

Mleko to mleko, wydawałoby się, że wiele tu zdziałać nie można, a jednak! Okazało się, że mleko mleku nierówne, i to nie tylko dlatego, że niektóre krowy jedzą trawę na Zachodzie, gdzie do gleby już dawno Amerykańcy powstrzykiwali strzykawką obce geny, zmodyfikowane do tego nie wiadomo czym, a niektóre na Wschodzie, jak w Polsce A, lub jeszcze bardziej na Wschodzie, jak w Polsce B. Od matuś wiedziałam też, że kiedyś mleko nie występowało w kartonach, tylko w formie płynnej w wiadrze, potem, w czasach nieco nowszych, w butelce, a jak się komuna kończyła i prawie zaczęły nowe czasy - to w worku foliowym. Nie, nie w reklamówce, tylko w takich zespawanym, brzydkim, grubym, foliowym z napisem mleko.
Po polsku pisali na workach w Polsce, bo tu w Belgii pewnie lait. Czytamy to le. Łatwo, jak na belgijski, nawet Iwonek umie to wymówić, i to od najpierwszych dni życia, w takim rytmie lelele płakał, jak był głodny. Ale jak ja dobiłam na Sanżil, to mleka w worku już dano nie było, tylko w kartonie. I to nie w jednym, tylko każda mleczarnia ma własne, kolorowe, ukwiecone, w wielu językach, bo tu tak trzeba. Myślę, że chyba niedługo każda krowa będzie miała własne kartony, można by sie pokusić o taką diagnozę społeczną na przyszłość mleczarni. Naprawdę myślałam, że taki będzie kolejny krok w przemyśle mleka. A tu - niepodzianka!
Pisałam ostatnio o tym innym Luksemburgu, nie naszym, bardziej na południe od belgijskiego. I oto jest tam okazuje się fabryka luksle. Luxlait, spisałam z serka, bo takie towary też wytwarzają. I oni niby inaczej to mleko robią. To znaczy mleko nadal pochodzi ze środka krów, mam taką nadzieję przynajmniej, kartony - dodam, że wyjątkowo nudne, naprawdę niewesoło tam krowy mają - z jakiegoś luksemburskiego studio dizajnu, na co Ana by powiedziała z pewnością, że dizajn luksemburski nie istnieje, za to paseryzacja - z rewolucji.
Nie paseryzacja, pasteryzacja! Tak to się nazywa, bo od Pastera. Pasteura, u dopisz, poprawia Ana. Wiesz, kto to był? Chyba nie, ale może jakiś chemik, skoro chodzi o czystość? Prawie. Pasteryzacja, pisz bez u Ksenia, bo po polsku bez u tym razem, nawet nie chcę wiedzieć, skąd ta zmiana, to taki proces oczyszczania mleka, powiedzmy. Nawet Ana myślała, że zawsze wygląda tak samo. A tu nie. W Luksemburgu, lukslemburgu, powiem tak, podobno poprawili proces i teraz krowy z  Belgii wolą tam dawać mleko, wyczytał Roman. Ksenia, nie krowy mleko dawać, tylko mleczarze oddawać. Kroowom to objętne, póki co. 
I jest problem. Bo mleko ma być belgijskie, by było lokalnie i modnie ekobjo, a jednocześnie nowocześnie, bo estetycznie i nowocześnie, bez mikrobów i genetyki znaczy się. Do tego fer, fair jak w sporcie, nie pytajcie, jak to się przekłada na mleczarnie, jedno wiem: dodatkowy kłopot.
Co tu zrobić? Belgowie mleczarze, a wraz z nimi krowy, zacisnęli na razie szczęki, i wożą mleko do luksle. Daleko. Choć dla tych z Luksemburga górnego chyba nie, więc głównie chodzi, że za granicę jednak, nawet jeśli jej nie ma. I duma się budzi. Wychodzi na to, że mleko to sprawa narodowa. A tyle lat głupia, myślałam, że mleko białe, i tu i tam, i starczy. Co z nami robi ta nowoczesność, naprawdę słów brak.

(75) chude lata

Nie załapałam się na teleranki, ani na pięćdziewięćpiętnaście, ani na inne poranne wieczorynki z czasów komuny, ale wiem, że to był żelażny punkt programu każdego dzieciaka, to znaczy tych, u których w domu była tiwi. Ciężko sobie w sumie wyobrazić świat, w którym tiwi nie stoją we wszystkich domach, ale tak podobno było, już w Łapach o tym słyszałam; i nawet jest, podpowiada Roman, bo przecież już nawet pisałam nie raz oburzona, że u Martinów też się tiwi nie uświadczy. Ale za komuny mieli, owszem, rodzice ich czyli posiadali odbiornik, i oglądali wszystko ciurkiem pewnie, Roman nawet w kolorze, a Ana nie, za to u niej obudowa była kolorowa, żrąco pomarańczowa, a nazwa jeszcze lepsza, Jowita albo Wanda, nie pamiętam, skarży się Ana, co było czym, czy tiwi Wandą, czy radio Jowitą, czy też na odwrót, co niewiele zmienia, radość była z Wandy lub Jowity i tak wielka, zwłaszcza, jak puścili wieczorynkę w niedzielę lub sobotę rano.
Oj Ksenia, wieczorynka to bajka na dobranoc, a za komuny w sobotę była sobótka, Roman, tak to się nazywało? Teleranek w niedzielę, i rano, jak sama nazwa wskazuje, to skąd ci przyszła na myśl wieczorynka? Bo mówią, że w komunie tiwi kłamała. 
Ale dzieciom nie kłamali aż tak, Ksenia. Za to pamiętasz Roman, cały czas pokazywali bicie rekordów do księgi Ginesa. To był jakiś narodowy sport chyba, sport dosłownie, przypomina Roman, Ana, choć Ano powinno być w wołaczu, wtrącam, i Romani w danym przypadku, a więc Ana/Ano, pamiętasz takiego chłopaka ze Śląska, od Stefana znaczy się, dopytuję się? Tak, ze Ślunska, Chrobotek się nazywał, czy jakoś tak podobnie? Nazywał się nie wiem jak, ale wyglądał chrobotkowato, to fakt, śmieje się Ana. A co zrobił, pytam o szczegóły, bo przecież jestem od nich o tyle młodsza, że mogę nie wiedzieć. Podbijał piłkę głową. Jak? Wolne żarty...po co? Po to, by pobić rekord i znaleźć się w księdze rekordów. Ginesa znaczy się? Tak. A po co mu to? Nie wiem też, krzywi się Ana, chyba po to, by mieć problemy z mózgiem kiedyś. 
No Ana, nie bądź tak surowa, dzięki temu w te chude lata Polska była przez pół sekundy sławna, łagodzi Anę Roman. Też mi sława, prycha Ana. To i Stefan ze Śląska załapał się na chrobotkową sławę ogólnoświatową, dopytuję się? Nie, on nie, a mógł, racja Ksenia, powiem mu, że źle wybrał, cha cha, bo nigdy o nim w teleranku nie mówili.
A ja sobie przypominam właśnie coś w temacie, co widziałam kiedyś w tiwi lokalnej, a mianowicie że chude lata to nie za komuny, tylko teraz! I też z tego są rekordy. Chudości, nie Ginesa. Na wybiegu w Paryżu, ale z pochodzenia z Belgii. I to tuż za rogiem! Namur zwane Namen. To stąd pochodzi najchudsza modelka paryska obecnie, po nazwisku można by ją nawet w Paryżu wziąć za swoją. Weronika ma na imię, we francuskiej pisowni oczywiście, i waży chyba tyle, co Ana, która też nie grzeszy nadwagą, z tym że rekordzistka jest wyższa, co nie jest trudne, jak się patrzy na Anę. No ale w ten sposób to Ana jej rekordu nie pobije i do żadnej księgi nie trafi...bo poodbijać piłki głową też nie potrafi, sama widziałam, że ani razu nie dała rady, nie mówiąc o kilku tysiącach, by choćby zamarzyć o pobiciu Chrobotka. Biedna dziewczyna, głodzi się dla zdjęć, na to Ana, ale myślę, że to przez zazdrość, bo w jej wieku ciężko będzie urosnąć czy nauczyć się główkować. Słowem, ze sławy nici.

Tuesday 1 October 2013

(74) seler

Powstał problem po drugiej stronie granicy, tym razem nie Sanżila, tylko o wiele dalej, bardziej na północ chyba, tam gdzie się kończy Belgia, a zaczyna Luksemburg. Ksenia, można powiedzieć nawet dokładniej, tam gdzie się kończy Luksemburg i zaczyna Luksemburg, ale to nie na północy, znaczy się owszem, na pólnoc od tego drugiego Luksemburga z poprzedniej linijki, ale na południu tego pierwszego, bardziej naszego. W jakim sensie, pytam Romana, bo to on wprowadza to całe zamieszanie. No bo sama popatrz, otwiera atlas, Luksemburg to prowincja w Belgii, a jednocześnie kraj. Mały kraik. Krajik. Krajina. Kraina. Och, Ukraina nawet, ale Ukraina to wielka akurat, pamiętam, no i w naszych stronach, a nie Zachodzie.
Luksemburgi oba leżą za to jak najbardziej na Zachodzie, do tego jeden bardziej na południe od drugiego, i to w tym bardziej południowym jest tańsza benzyna, to pamiętam, papierosy i alkohol też, dorzuca Ana Martin, ale to nas akurat nie interesuje, kwituje sama siebie. W każdym razie nie oznacza to przynajmniej, że tańsze jest wszytko. Weźmy taki seler. Przeczytaliśmy dziś, że tam na południu żądają za niego nawet 5 ojro, zupełnie jakby to nie był seler, tylko jakiś alkohol co najmniej. Do tego jest to seler wielki, jakiś taki zmieniony sztucznie strzykawką z genami, a nie taki brzydki, jak u nas zawsze w warzywniaku, taki, co to mi nigdy nie smakowal. Do tego, skoro wielki, to trzeba go kupić w dużej ilości, no bo jest w jednej sztuce, co automatycznie podwyższa cenę. Stąd cały problem i zmartwienie na południu, bo jak to wypada, by cena jednego składnika zupy przewyższała całą zupę? Na mój rozum to przeciwko ekonomii i gospodarce.
Ledwo o tym przeczytaliśmy, Ana Martin już miała rozwiązanie. Jak to ona. A mianowicie, że trzeba by przewieźć seler z Sanżila. Od razu zastrzegła, że nie musi być arabski, czego to mogliby się wystraszyć co delikatniejsi rasowo amatorzy warzyw na południu, lecz może być jak najbardzej polski, czyli najbardziej rdzenny z rdzennych. Sklepów z naszymi produktami najlepszymi w świecie w końcu na Sanżilu nie brakuje. 
Anie zamarzył się nawet od razu taki biznes warzywny, przykładowo busik krążący między Brukselą i tymi dwoma Luksemburgami na południu i rozwożący selery i inne dobra wśród spragnionych taniej, solidnej polskości Polaków i innych, którzy przecież także mogliby skorzystać zdrowotnie, finansowo i patriotycznie z naszych produktów. Hmm, pomysł jest, Ana zna nawet takiego jednego kierowcę w tym niższym Luksemburgu właśnie, teraz pozostaje już tylko skrzyknięcie naszych na listę na fejsie, załadować skrzynię ziemniaków i już można ruszać przez Brukselę A, B i Luksemburg na Luksemburg.