Wednesday 30 September 2015

(332) gadka szmatka

Piszą, że nic nie zastąpi rodzicielstwa bliskości. Ha ha, wiem, że mądrze brzmi, mam was; Rita od ptaków słowa nauczyła. Jeśli nie wiecie, co to jest, oto odpowiedź Any Martin: to udawanie, że usypianie dzieciarni przez dwie godziny, leżąc w jej łóżku, dzieciarni, uszku czyli, to czyste szczęście. Boner pjur. Pur ewentualnie.
Bonheur pure, skrzętnie spisuję ze słownika, póki Ana nie podejrzy i nie skrzyczy. Bo zła to ona zaraz będzie, oj będzie, to na kimś się skupi. Na dzieciach nie, bo w rodzicielstwie bliskości wiadomo, nie można. Te to akurat góra do chusty można se włożyć jescze na noc, jakby za dnia za mało noszenia było. Tak książki każą. O uśmiechu nie zapominając, no i tej świętej cierpliwości.
Której niektórym, jak Ana, nie pokazując nikogo palcem, brak - jak słyszę właśnie jednym uchem. Uszkiem. a dochodzi to do mnie z uszka Iwonka.
Bo co Ana próbuje wstać z jego uszka, to musi coś tłumaczyć. Chciało się zagranicy, to się ma larentre, można by ukuć przysłowie. La rentree.
Bo to o ten francuski się rozchodzi w sumie. To on nam spać nie daje. Nam, czyly Iwonkowi. Tłumaczy i tłumaczy, a Ana odpowiada i odpowiada. Cierpliwie, a potem coraz mniej. Blisko niego, rodzicielsko, bo jakże inaczej, skoro go rodziła, nomenomam się to zwie z angielska chyba, ale o cierpliwości i uśmiechu to już chyba mowy nie ma.
Jest za to gadka szmatka, jak to mawia ciocia Szyszka. Po francusku i polsku.
Mama, a jak po francusku jest rycerze? Szewalje. Śewalje, aha. A po polsku? Rycerze. Mama, nie nie, szewal to jest konik, a nie rycerz! Tak synku, bo rycerze siedzą na konikach, dlatego szewalje. Aha. A jak po francusku jest drzwi? La porte. La porte aha. A pociąg? Letrą albo ę, nie słyszę dobrze. Nie nie, to nie jest pociąg. To jest lemąto. Lemąto to płaszczyk synku. Chociaż teraz to kurtka raczej, wy płaszczy nie nosicie. Płaszcze, a co to? 
Nic synku, śpij. Ale mama, co to jest płaszcze? Taka długa kurtka mamy. Śpij już! Bo mama sobie pójdzie i będziesz sam leżał.
Nie nie, nie idź, już śpię! (10 sekund przerwy)
Ale jak jest pociąg mama? Letrą. Aha, dobrze...letrą/ę. A włatir, co to? Autko? Tak, brawo synku. A jak jest kubek? Lewer chyba pani mówi. Tak, lewer, skąd wiesz? A woda? Aha, delo, mama, delooo. Mama, a gdzie książka?
A po francusku książka to leliwr. Leliwr mama! Moja leliwr gdzie jest? A krejon? Kartka? Mama, śpisz? Tak, śpię. Jak śpisz, jak mówisz? Synku! Krejon to co mama? Kredki. Nie, kartka. Nie, kredki, śpij już! A kartka jak jest? Lafej.
Mamoooo...a szewalje to pirat?
Nie. Szewalje to rycerze.
A jak jest pirat? Lepirat.
Mama, a dlaczego pani jest francuska? Dlaczego ona nie jest polska? Daczego muszę chodzić do szkoły, a ty do pracy?
ŚPIJJJJJJJJ.

Tuesday 29 September 2015

(331) cukier w normie

Cukier wszędzie co to będzie, myślę sobie, jak słucham po placach zabaw o tych ciążach z cukrem i w cukrze.
Cukrzycę każdy może mieć, nie martw się Roman.
Emi-imi też, by posłużyć się modnym jesiennym motywatorem - ale z innych cukrów złożonych niż Polacy tacy przysłowiowi. Tak twierdzi Ana. Polacy z cukru w alkoholu, a emi-imi - z masła w ciastach na ten wam przykład.
Trochę to dziś zawiłe. Chyba za dużo cukru we krwi. A podobno kawa nie wpływa, poranna.
Należałoby jeść inaczej, nawet na Sanżilu, gdzie ekobjo, przypominam. Zgadzam się co do zasady, ale jak tu dać radę być zasadniczą, skoro wszędzie tylko cukiernie, patisernie, tawerny, buldożery, piekarnie? W nich ciacha, ciasta i ciasteczka? Że o czekoladkach nie wspomnę, bo grzech i od razu cukier zdecydowanie nie w normie? Od samego myślenia.
I jak tu nie kochać buldeneży?
Bulanżerii chyba?
I tych, i tych, godzi nas Roman. Zagryzając piwo czekoladką. Fuuu, krzywi się Iwonek.
Ofiar cukrzycy i innych cywilnych coraz więcej, w tym na Sanżilu, tymczasem zapisów do największej szkoły cukierników w Brukseni, tak zwanej mekki, Roger Lambion, że przeliteruję - jeszcze więcej. 
Co prawda to na Anderlechie, ale zawszeć to okolica.
No, jak mekka, to musowo na Anderlechcie, cha cha, rzuca piwny żarcik Roman. 
Roman, Anderlecht to polska okolica ostatnio, opanuj się, czego was na tej komisji uczą?
Właśnie opublikowano dane od Rogera Lampiona tego. Ceria jedna taka opublikowała. A więc w pierwszej klasie  mekce? mecce? mycce niech będzie - na Anderlechcie - znalazło się 104 cukierników, a 30 czeka, aż ktoś z tych 104 nie wydoli i padnie rażony cukrzycą, by wskoczyć rączo na jego lub jej miejsce. Daje to wzrost o 13% i sprawia, że sekcja cukrzycowa jest najbardziej popularna wśród potencjalnych cukrzyków-cukierników - kucharzących
Nawet to przebija lekcje gotowania, widzę.
Ale to chyba dlatego  że w tiwi belż dają jakieś programy o nich właśnie, przypominam sobie. O patisjerach. Wszędzie gotują, w Polsce nie ma już chyba niekucharzy, to co, lebelż nie potrafi zaskoczyć ciachem?
I stać się słynnym cukiernikiem, a wkrótce cukrzykiem zapewne; w tiwi o tym nie wiedzą, to w przyszłości będzie.Toć i młodzi walą drzwiami i oknami. Do szkoły.
E tam do sławy, macha ręką Ana. Do sławy? a dokądżby Roman. To nie głęboka komuna, by po cukier.
Po sławę celebrycką podejrzewam. Zwykła sława dziś za słaba.
Patrzcie, co najciekawsze. Że w szkole przybywa uczniów muzułmańskich. Serio? dziwię się. Myślałam, że oni mają swoje smaki i cukrzycę skąd innąd czerpią. Może; tu przeważa coś innego. Mianowicie, że będąc patisjerem, raczej nie będą musieli bawić się z alkoholem. A dyplom mają.
A co, oni nie lubią alkoholu? Nie lubią.
Serio? są tacy w Ojropie? Faceci, dziwię się?
Są, i szkoda, że w Polsce tego nie mówią!
Chyba że ci polscy emi-imi zarażeni polskością, to lubią wraz z przekroczeniem granicy na legalu lub nie? Jak by inaczej wytrzymali? powątpiewam.
Nieee. Ale w A B i C do żadnej szkoły też ich nie przyjmą pewnie, na patisjera czy nie, a przed wyborami - to na sto procent.
Dlaczego, dziwię się? Tu stoi jak byk, że buldo...bulanżerów, pardą, brakuje w całej Ojropie. Czyli w Polsce też, co Roman, upewniam się niepewnie? Pewnie też. No właśnie. Że zawód na wymarciu. To i u nas w Polsce A B i C by się przydali? Mimo że cukrzyca hula?
I masz babo placek. Brr, albo lepiej nie miej placka. toż to czysty cukier złożony. Z cukrzycy i nadciśnienia. Ależ się narobiło w tej Ojropie.
Cieszyć się więc, że na Anderlechcie młodzi wyrywają z grobu zapomniane zawody, czy martwić, że cukier umacnia się nie w normie? Przyjmować emi-imi do Polski jako tajemną broń przeciwko alkoholizmowi, czy lepiej się bać kiego licha? A jak już wpuścić do szkół - to mierzyć cukier czy nie? Jeść czy nie? Cukier prosty i ewentualnie złożony i w ogóle całą resztę też poniekąd? 
Ile pytań w tej geopolityce tej jesieni. Strach pomyśleć, co będzie zimą. Aż cukier skacze od tych myśli od razu.

Monday 28 September 2015

(330) minerzy z poprawczaka

Tak, Roman też mi zwraca uwagę, że na bloga rzucą się najpierw ci, co myślą, że piszę o minionkach, z którymi to na brukselskim rynku koszulkę kupiła swemu synkowi jedna taka feministka na ef z Polski. Potem ci, co myślą, że donoszę o emeryturach i rentach górników, czyli minerów. A to po angielsku przecież by było, nieuki! Gdzie Sanżil, gdzie Krym. Ja piszę o minerach francuskich, belgijskich wręcz.
Nieletnich czyli, tłumaczy łaskawie Ana Martin. 
O wszystkich? Nie, to by było niemożliwe do objęcia rozumem, piórem oraz komputerem. Tylko o tych, co siedzą po więzieniach. Póki co, bo właśnie mają ich wypuścić. Od 15 przyszłego miesiąca. 
Jak to, hurtem? Na to wychodzi. Roman, może ty, jako komisyjny, zerkniesz na to?
Faktycznie, coś tu śmierdzi, przygląda się listowi sędziów w gazecie Roman. W skrócie: sędziowie z której tam izby brukseńskiej wystosowali list do innych sędziów, zasiadających na jeszcze wyższym stołku, że nie ma nadal wystarczającej ilości ludu robiącego po sądach, by właściwie osądzić młodzieńców złoczyńców, rozmieścić ich i je, ukarać lub wypuścić na wolność, niech se hasają. Tłoczą się oni bez sensu po celach, a nie wiadomo, co z nimi zrobić, bo w stosunku do nieletnich obowiązują inne przepisy, nie można ich ot tak więzić bez końca z dorosłymi. Nawet w Polsce nie, to co dopiero w zachodniej cywilizacji.
A poprawczaki? świta mi.
Cicho Ksenia, ucisza mnie Ana.
W związku z tym, że od lipca, kiedy to sędziowie z niskiej izby pisali na wysoką izbę  nic się nie zmieniło, ciągnie komisyjny, w tym nie zareagował sam król ani polska królewna, sędziowie postanowili po prostu ich wypuszczać. Tych niemiłych panów, dopytuje Iwonek?
Wszystkich razem? to już ja, wstrząśnięta.
Stopniowo.
To co, oni będą teraz tak bezkarnie latać po ulicach? Mi tu pod oknem bezkarnie zło czynić? I nam?
Nie latać. Chodzić, jak my wszyscy. Wolni będą. Bez wyroku nie są przestępcami. Jak emi-imi. Nie puszczaj słów na wiatr, Ksenia, i kochaj bliźniego, uczą cię tam w kościele na Sablonie, albo powinni przynajmniej.
No ale...brak mi słów dosłownie. To już żadne reguły nie obowiązują? To już poprawczaków nie ma, gdzie taki miner lub minerka jeden z drugą mogliby się poprawić? Polskie są, w ramach szengen można by ich wyeksportować, niech się uczą prawdziwego życia na wschodzie!
To dopiero jest denne rozwiązanie. Chodzi, by im więziennego życia oszczędzić, za to na nowo włączyć do społeczeństwa. Są poprawczaki i tu, ale po serii artykułów w prasie, gdzie bardzo je krytykowano, nie wiem, na ile się ich jeszcze używa. Może w ogóle nie. Oby!
Póki co żaden miner ci niegroźny Ksenia. Wszyscy w celach, na pryczach pewnie stłoczeni biedacy. I chyba długo nie wyjdą, bo na moje komisyjne oko, kończy Roman, sędziowie tylko grożą. Dali królowi ze czy tygodnie na podpisanie odpowiednego dekretu. Próba sił normalna. Przepychanki przedwyborcze. 
No, zobaczymy tego 15 października, kto tu się na ulicy pojawi, już ja swoje wiem, nie rok i nie dwa żyję. Nie chciałabym być złym prorokiem w nieswoim kraju, ale otwarte poprawczaki toż to w polskich oczach gorsze niż emi-imi, choć może bez przesady.

Thursday 24 September 2015

(329) boży bieży baranek

Przed nią bieży baranek? Niewinną dzieweczką niby? Ależ skąd, nie przed nią, tylko przed nożem. Uciekaj! Ran forest ran, krzyczeli w filmie. Ran więc baranku mały umowny, bo umówmy się, że to owieczka raczej, a uciekać przyjdzie im dziś szybko i daleko, w Święto Ofiarowania, oj daleko. Byle dalej od Anderlechtu i innych rzeźni.
W których to, w samej Brukseni, można by dziś z prawem ubić 1600 baranków, owieczek, baranów i owiec. Wszystko - zgodnie z chlubną tradycją - bez uprzedniego ogłuszenia. zwierzyny. Brr.
I nie zaśpiewa o tym żaden Kazik, jak w latach 90. w Polsce i Polonii, bo nikt się za tą zwierzyną ofiarowaną w imię zabobonu nie ujmie.
Barbarzyństwo w czystej postaci, krzywi się Ana. I jeszcze ubrane w piękne frazesy, że to ofiara niby. Niech sami sobie gardła podrzynają i wiadra podstawiają, jak tacy ofiarni i odważni, wydyma wargi.
Barba co? Papa? wtrąca swe czy grosze Iwonek. 12 groszy, o tym ten pan Kazimierz od baranka też kiedyś wyśpiewywał, w zamierzchłych latach 90., zaryzykowałabym.
Nie papa, tylko dziad co najwyżej jeden z drugim straszny, taśmowo podrzynający gardła, mówi Ana po wyjściu Iwonka, a raczej wybieżeniu. Wyobrażacie sobie te ryki, jęki, krew? Koszmar dla zwierząt i ludzi tez przecież. Bardzo się ciesze, że we Flandrii zakazali właśnie uboju rytualnego. 
Naprawdę? A u nas na Sanżilu? Walonia znajduje się w stanie pełnej refleksji, tu napisali. Co to oznacza, dopytuję? Że się boją, diagnozuje Roman. Za dużo wyborców, politycznej zawieruchy w czasach szczytów z korkami, bo emi-imi i takie tam sprawy. Plus pieniądze, de munt jak zawsze. 
Nie wszyscy się boją. Namur już zakazało, Bruksenia póki co nie.
Jest za to bojkot. We wtorek czytałam, że na Bruksenię przypada 1600 pozwoleń, ale zgłoszono się tylko po 200. Pewnie do dziś obrażeni, nie dociągnęli do maksimum. 
I dobrze, cieszę się. Nie jestem wcale pewna, wątpi Ana. Moim zdaniem oznacza to tylko i wyłącznie, że barany i owce zostaną ubite na żywca, ale nie oficjalnie, w miarę higienicznie, lecz pokątnie. Czyli gdzie? Nie wiem. Po domach prywatnych. Jak to? Normalnie. Tasakiem, nożem. W kuchni. W łazience. Jak u katolików karpie zupełnie.
Ana, nie strasz Kseni i dzieci! Nie chcę, nie moja wina, że to tak wygląda. Dużo jeszcze pozostaje do robienia pod względem praw zwierząt.
Pięknie by było, ale za dużo kwestii politycznych. Zwierzęta muszą ustąpić ludziom, obawiam się, czarnowidzi Roman. A ludzie nie dbają, czy zwierzę boli, czy nie, byle by klechy i inni byli zadowoleni, a zabobonowi zadość. Tak jest najłatwiej, po łebkach, i łbach baranio-owczych w tym przypadku akurat, bez refleksji. 
Kochaj bliźniego swego mniej niż siebie samego, szczególnie tego zwierzęcego.
Tupot kopyt jeden wielki w mojej głowie i na Sanżilu, w drodze z Anderlechtu, ot co. Uciekać! 

Wednesday 23 September 2015

(328) na skarbku straszy

I już po operze. I już my ochłonęli od tych pudrów, seksów i innych takich, co się lało ze sceny. W operowym, naprawdę operacyjnym stylu. Iście. Opera o pudrze? Tak. O pudrowanej twarzy. Do tego polska!
Straszyli, że będzie skandal na Skarbku, ale chyba się rozeszło. Uff. Polska duma uratowana, co ważne w czasach emi-imi.
Jak się spodziewałam, na mój gust ta opera to niezbyt udana opercja. Nawet jeśli polonijna, więc teoretycznie i praktycznie należy wspierać. Stoją, chodzą, śpiewają, nieco się całują i takie tam. Ale dobra, dobre bo polskie, mimo że tekst niepolski, wręcz niefrancuski chyba do tego. Może i włoski. Po co to komu to było u nas na dzielnicy, no po co?
Choć to nie u nas, Sanżil nie ma opery, no co ty Ksenia, na to Ana Martin. Fakt. Skarbek sławy zaznał jak nigdy.
Na dzień dzisiejszy moja diagnoza operacyjna jest taka: tutejszy Polak pan na demuncie chciał liznąć pewnikiem sławy, i wnet znalazł śpiewaków, no i grosze jakieś wysupłał. I to bez wsparcia ambasady czy prezydencji, o tym na Komisji panującym nie wspominając, on już ma na co łożyć i nie jest to kultura. Poszło łatwo. Czworo śpiewaków do duetu co prawda tylko udało się znaleźć, widać i tu nie lubią drażliwych tematów, pisałam, że seksy były, ale na oko cztery sztuki człowieka wystarczy na tę sztukę akurat. I na kasę, co można było wydać. Taki tercet akurat akuratny.
Sukces jest, słyszałam po oklaskach, ale na wszelki wypadek - bo Polak przezorny zawsze ubezpieczony, czy w tzw. tym kraju, czy za granicą - nie puszczają teraz tego dworu tego w budynku opery w Tysiącu, tylko albo ganiają za aktorami po hotelach na Matondze, albo - o zgrozo - po jakichś halach na Skarbku właśnie, gdzie sami wiecie, kto mieszka. Nasi i ci drudzy. 
O czym nie wiedzieliśmy, znaczy się nie o mieszkańcach, tylko o zmianie miejsca z Brukseni Tysiąc na Skarbek. Oj, lecieliśmy co tchu. Ale udało się na czas. Tramwajem do tego, niech żyje stib.
Idźcie idźcie, uprzedzam tylko, że zdjęcia robią. Anę Martin nawet ujęli na fotosie onlajn, jak w jakimś łóżku zasiada u księcia podobno jak gdyby nigdy nic? Skąd książę, gubię się znów?
Pójdzie wieść, że multukulti, że hej, prognozuje Roman. Polska skarbkowa kontra Polska ze skarbnicą. Kultury oraz wymiernym, skarbem w formie pieniądza. De munt albo la monnaie, mówiłam przecie. Tylko ten książę nie daje mi spokoju, co on z Aną w tym łożu porabia? Nawet jeśli to udawany książę, taki marionetkowy, choć to operetka istna? 

Tuesday 22 September 2015

(327) straszny dwór

Mówią, że u nas jedno wielkie widowisko. O nazwie straszny dwór. W kraju, tzw. tym kraju, czyli Polsce A B i C oraz Polonii. I co? I wyszło na nasze. Znów. Bo kto trzęsie sztuką w Brukseni? Nasi. Na najwyższym poziomie. Operowym. Operacyjnym czyli.
Dla tych, co nie wiedzieli, albo dotąd nie zbłądzili w Bruksenię tysiąc - opera nie nazywa się na Sanżilu i w okolicznościach operą, jak by to czowiek przybyły z kraju kultury, Polski AB i C się spodziewał, tylko demunt, lamone z akcentem wymawianym, bo gdzie by tu go wpisać, no gdzie? Ewentualnie w pisowni poprawnościowej, czyli de Munt albo La Monnaie, spisałam bez błędów, a Ana Martin sprawdziła. Co Romana zdaniem oznacza ni mniej ni więcej, tylko monety. Kasę normalnie. 
Dziwnie co? Ana twierdzi, że Brukseńczycy zawczasu pomyśleli, bo wiedzieli, że kiedyś opera i teatr to będą głównie pieniądze. Drobne i grosze? Nasz Groszek, zdumiewa się Iwonek? O co to to nie! Nie tyle w kasie nawet, co w artystach i innych takich, co są potrzebni do widowiska, czy ono straszne, czy nie.
I tymi to pieniądzmi w postaci demunt trzęsie w Bruskeni Tysiąc, czyli całej, bo po innych komunach oper nie ma, Polak. Jeden z nas. Młody, piekny i zdolny. Czyli nie jak jeden z nas, natomiast całkiem jak człowiek z zachodu, śmieje się Ana, albo i nie śmieje. Kto Polakowi zabroni.
Okazuje się do tego, że ten brukseńsko-polski dwór wcale nie straszny, tylko pełen sukcesów, gwiazd i oklasków. Brawo, podsłuchał Groch i bije zapamiętale łapkami. Polak potrafi. Zadbać o rodaka w tym.
Więc by zadbać, ten lokalny sprowadził se z Warszawki koleżkę. Też jakiegoś sławnego. Ana twierdzi, że także z celebryctwa, ale co ona tam wie, gali/wiwy w domu nie uświadczysz. Ale ten tu zjechał mimo to. By trochę porządku w tym strasznym dworze zaprowadzić, cisnęło mi się na usta, tymczasem okazuje się, że po to jednak, by bałaganu było jeszcze więcej. Gdyż skandal w Polsce i Polonii był podobno, coś tam u Any Martin podsłuchałam, bo to o takiej jednej ta sztuka, co nieporządnie się prowadziła i do tego jeszcze pudrowała. 
Pudłowała? pyta Iwonek. 
Śpij dziecko lepiej, sodomiaigomoria normalnie, czyli norma u nas na Sanżilu, ale w Brukseni Tysiąc? Toż to wielki świat. Porządny.
A my lecimy do opery czy bilety. 

Monday 21 September 2015

(326) gotujemy

Jesień. Znowu. La rątre. Nuda! Co roku to samo. Nawet jedzenie się zmienia na jakieś takie...fuu! Grzyby i inne trufle, jak westchnęła względem Any Martin jedna taka z Szumana. Ciężkie czasy dla niegrzybiarzy. Dobrze, że przynajmniej są lekcje gotowania dla gotujących nie niegotujących! Z tiwi do tego. Najprawdziwszą, z Polski A, zwanej Polonią.
Dobrze, że są te gotowania, potwierdza Roman. Najeść się można do syta, owszem, kiwa głową Ana Martin; tureckim to nawet całą rodziną, bo daleko było, na woluwach, i Ana musiała zmieścić to wszystko do pudełka. A z pudła my wszyscy skorzystaliśmy. Pudeła, mamo, poprawia rodną Iwonek. A po co pudeło mamo. Otóż synku, by do was wrócić na czas. A że pan kucharz był miły, to dał całe pudeło. Mniam mniam mamo.
Dodam dla sprawiedliwości i uniknięcia hejtu na fejsie, co to go Ana nienawidzi, że nie było to kebab jakiś muzułmański lub allahowy bynajmniej. Takie coś to by Roman sam przyniósł spod domu, w końcu tym Sanżil stoi. Broń ci nas boże nasz własny w czasie emi-imigrantów! Trafiły się nam najprawdziwsze bulety z mięsa, jakieś takie serowe cosiki ze szpinakiem i do tego ciasto, co go Ana nie zmieściła do pudeła, a może sama po drodze zjadła, więc w sumie się nie trafiło. Przyznaję, mimo że to tureckie było, że nawet dobre. To znaczy to, co do nas trafiło.
Nawet? Zajadałaś, aż ci się uszy trzęsły. Podobnie jak ci z tiwi. Właśnie Ana, a co oni robili w sumie nad tą kuchnią? Jak to co, wpisywali się w mejnstrim telewizyjny i pokazywali kobiety w Brukseni od odpowiedniej w Polsce i Polonii strony. Czyli od kuchni. Przy kuchni. Pod kuchnią nawet, jak coś spadnie i psa brak. Wszystko w rytmie poganiania przez głównego kucharza. 
Turka? Tak, z Turcji ci on. Taki zwykły pan maczo z południa, ocenia Ana. Miły bardzo, co nie zmienia, że może i nie maczo, ale zachowywał się jak maczo. A co miał robić, już ja widzę, jaki tam był harmider, broni po męsku męża Roman. Jak to co? nie być maczo, dziwi się Ana. Nie no Ana, od Turka żądasz, by był sofciakiem? Toż to by się na dzielnicy już nie mógł pokazać, nawet jeśli to Woluwy, a nie Sanżil i poczucie honoru inne.
Może i prawda. Tak to pokaże się w Polonii z prawdziwej strony przynajmniej. Z nieprawdziwej pokażą się natomiast nasze feministki na ef, wydziwia Ana. No bo co to za pokazywanie nas, Polek w Brukseni, jako fanek gotowania i biesiadowania? Czy naprawdę to nas charakteryzuje jako grupę emi-imi? Że o grupie na ef nie wspomnę?
Bo ty nie lubisz gotować, to tego nie rozumiesz, zarzuca Roman.
Nie, ależ skąd. Rozumiem, że można lubić kuchnię, ja przykładowo uwielbiam jeść. Ja też, dorzucam, nawet to muzułmańskie tureckie. Ale dlaczego, ciągle uparcie Ana, ten reportaż był o gotowaniu jak jakaś tiwi do śniadania za przeproszeniem, gdzie celebrytki wymieniają się przepisami, zarzucając fryzem? A nie był o książkach na ten przykład? 
Niech zgadnę, zgaduje Roman. Bo to nie jest medialne. Co? Książki nie są medialne?  Ano nie, potwierdzam. Ksenia cicho, upomina mnie Ana. To co jest medialne, bom zgłupiała? Przecież nie kuchnia? Mylisz się, kuchnia jest baaaardzo medialna. Wszyscy gotują, od paskala po dorotę itepe. Kroją, duszą, ciachają tato, wtrąca się Iwonek. I słupki rosną.
Okej, oglądalność to jedno. Ale nasz imydż to drugie. Mój też.
No tak Ana. Zobaczą cię oto koleżanki w Polsce A i Polonii, jak wrzucasz mięso do garnka. I będziesz sławna!
Już jestem. Z niegotowania słynę. Bom na ef podobno. Aaaa, kończy Ana. Bo ja wiem, co chce powiedzieć? Ciężki orzech do zgryzienia, że o kości w gardle nie wspomnę.

Thursday 17 September 2015

(325) miodek

Ale że miodek? Mój miodek donosił? Taki żart o misiupuchatku albo innym pluszaku opowiadano w czasach list jakiegoś tam faceta wild coś tam. Dzikich list. Opublikowanych i krążących. A miodek nie był bynajmniej z dziupli z drzewa, tylko lokalny z Polski A. Zupełnie stąd, skąd Ana. Ana go znała na żywo nawet, ho ho. Z widzenia, ale zawsze. A teraz pozna Bruksenia.
Tak, w narodzie wystąpiła mobilizacja. Bo i wykład, i obiad. Wszystko jednego dnia. Jak to połączyć? Jak się zapisać na listę? Jak nie stracić takiej okazji? Mieć miodka w si-wi, zjeść natomiast nie miodek na obiad, tylko co innego? A najlepiej nie iść i na wykład, a móc się pochwalić, że się wysłuchało? Kombinacje trwają. 
Chodzą suchy po Sanżilu, że Ana Martin się wypięła nieelegancko na obiad, bo postanowiła udać się do lekarza. Z dzieckiem. Phi phi, naprawdę się tego po niej nie spodziewałam. 
Ana, prawda to? Prawda. Ale tylko dlatego, że w mojej Polsce A miodek nietrudno było spotkać. Bo miodek był wszechobecny, gdzie pobierałam nauki. To teraz niech je pobierają inni, co nie mieli takiego szczęścia. Skoro wystarczy pójść na obiad albo zapisać się do ambasady?
Nie tak łatwo zakosztować miodku jednak, bo liczba miejsc ograniczona.
To i dobrze, będzie można przynajmniej w spokoju ducha posłuchać, co tam w trawie piszczy. W pięknej ojczyźnie polszczyźnie. Po czym zastosować w swoim własnym słownictwie i życiu. Ja się staram.
Ci, co nie zdążą się zapisać, mają jeszcze jedną możliwość. Otóż okazuje się, że miodek zjeżdża tu nie tyle dla Polonii ABC na emi-imigracji, co dla studentów. Zlewen. Co to zlewen? Z Leuven. Miasta takiego, śmieje się Roman. To chyba w tym drugim dialekcie, dziwoląg taki? Miodka by jakiegoś spytać, skąd to się takie słowa w ogóle wogle biorą, ale póki co, żadnego nie ma pod ręką.
Fakt, to przecież tam wymyślili sobie promocję polskiego. Mianowicie leweńscy, a może wręcz lewi albo lewaccy, jak się podśmiewa Roman, studenci, mogą sobie wybrać ojczyznę polszczyznę jako drugi język. A akcję promują miodkiem. W słowie na pewno, w czynie - zobaczymy.
Bo trudna jakaś ta ojczyzna polszczyzna. Ale i fajowa. O tym wszystkim, przy stoach miodkiem płynących można będzie posłuchać w Bruskeni tysiąc we wtorek. Pisze o tym BDW, co to je Ana Martin sylabizuje, na stronie 2. Pomyślcie, strona nr 2 da Polski! Co za promocja.
Oczywiście, o ile rodacy podzielą się miodkiem, a nie zjedzą go do cna i dna na obiadku, a potem dojedzą w ambasadzie. Trzeba się dzielić, jak by powiedział Iwonek.

Wednesday 16 September 2015

(324) madouce

Fjufju, ale laska. Co kraj to obyczaj. Co kraj to słowa. Na określenie kobiety, bo za facetem nikt nie woła, chyba że ale towar, narzeka na nierówność płci w aspekcie słownym Ana Martin. A gdyby tak inaczej wołać? zastanawia się Roman. Na miło? Dusmą, jak powtarzają żłobkowicze i przedszkolaki?
Doucement zapisz Ksenia, wrzesień miesiącem nauki. A wiecie, że ktoś już wpadł na ten pomysł? U nas? Na Sanżilu to może i wpadli, radni z ratusza, ale sprzedali do innej dzielnicy. Chyba Brukseni tysiąc, bo madu, Madou w pisowni Ksenia, to tam, co Roman? Tak, chyba w tysiącu. A co tam jest?
Nowe ozdoby na stacji metra. Kobiece. Zdjęcia kobiet. I to nie żadne Madou już, tylko Madouce!
A kto jest na tych zdjęciach? Cztery panie, które wzięły udział w ankiecie pasażerów na Madou. Cztery zwykłe panie, które teraz codziennie mogą sobie siebie oglądać w wersji makro. Fajnie, też bym chciała, zapalam się do pomysłu. Tylko dlaczego to nie u nas na Sanżilu, tylko na centrum rzucili zdjęcia, dziwię się? Miejsce było? Fakt, na berkendalu by się nie dało, bo jak, na drzewach by miały wisieć wśród kasztanów, śmieję się ze swojego żartu. Ksenia robi żarciki, jakby powiedział Iwonek.
Sprawa jest złożona, na to Ana. Oficjalne tłumaczenie jest takie, że stacja jest położona bardzo centralnie, a więc jest bardzo dużo potencjalnych odbiorców zdjęć. Poza tym mija się tam bardzo dużo ludzi, niektórzy bardzo blisko, ocierają się o siebie, i nie zawsze jest to takie ocieranie, które wszystkim by się podobało. Szczególnie, gdy towarzyszy temu dotykanie w niepożądanych miejscach. Ciała.
No tak, dwa lata temu furorę robił nawet taki film przecież, gdzie pewna Francuzka nagrała zaczepki - słowne - na ulicach Bruskeli. Straszne to było w sumie,bo to był jeden dzien i centrum miasta. Jak Madou zupełnie, przypomina sobie Roman.
Jak myślicie, Madou to pokłosie tamtej sprawy?
Oficjalnie nie. Oficjalnie nikt tego nie może powiedzieć na głos, bo sprawa jest delikatna, a w czasach multikulti jeszcze bardziej. Wiadomo, że zaczepki zdarzają się wszędzie, ale jakoś w centrum jest podobno więcej takich przypadków; mimo to wersja dla mediów jest taka, że to dlatego, że kobiety w inny sposób korzystają z transportu publicznego, więc trzeba je chronić, i tylko przypadkowo akcja zaczyna się od Madou. A przecież wiemy, że nic nie dzieje się przypadkowo, prawda? czyta z gazety Roman
E tam, na to Ana. To propaganda przeciwko multukulti i emi-imi. Zaczepki są wszędzie, tu u nas pod domem też, z polskich praeuropejskich ust jak najbardziej przykładowo. I pewnie zawsze będą, bo hormony grają, a chamstwo kwitnie swoją drogą. Czy Polska A, czy B, czy Bruksenia albo inny Paryż.
Polityka na bok - najfajniejsze w tej akcji jest to, że nazwa Madou zyskała nową nazwę - Madouce - ma douce - czyli moja droga. I słowo spodobało się na tyle, że jedna z gazet już je obwołała słowem miesiąca. Teraz czekamy na galę słowa roku, na wzór Polaka roku. Chyba że by obie połączyć.


Tuesday 15 September 2015

(323) gostek

Laski laski laski. Tylko o nich chcecie czytać. Telefony z komisji urywają się z prawa i lewa. Każdy chce wiedzieć, gdzie tu na Sanżilu laskę wyrwać. Choć to Bruksenia tysiąc. A więc pod klienta będzie - dobra już, lecę dalej z historią z imprezy na wysokiej komisji.
Przypomnę: stoimy i kolka za kolką, śmichy chichy z wieku, operacji plastycznych i takich tam, bo to 40-a była, a może nawet 42-a. Nagle ryk: ale laski! Odwracamy się i Lena mówi cześć, bo widać, że go zna. Kogo? tego gostka. Gościa. Bródka, zakola, koszula pasiasta, dżisny na kant, but wyglancowany. Nuda i obłuda, koszmar unijny. Ksenia, nie mów tak, krzywi się Ana. Ana, jak się dowiesz, co było dalej, sama zrozumiesz, że można tak powiedzieć, usprawiedliwia mnie Roman. A więc dalej: Lenę gostek zna, mnie nie. Więc spina się, wciąga brzuch, przykleja uśmiech i uderza w angielszczyznę: haj! huarju? czy jakoś w ten deseń, może to było hał a nie hu. 
Ja nieco nerwowo, bo z angielszczyzną mi nie po drodze, śmieję się, zasłaniając usta, więc on też z małym spięciem, że nie łapię, analizuje: widać mi trafiła się laska z Belgii, ale złowił; a więc u niego francuszczyzna i u niego nowość: sali! tieki, tła? Sawa? Ups, sa wa, sorki. 
Ja w śmiech, bo już na tyle się rozejrzałam po Sanżilu, by wiedzieć, że to nie było topowe osiągnięcie, i lecę z polska: Ksenia jestem.
On: oczy wybałusza, ale nie ukrywa szczęścia, że już nie musi się produkować w angielszczyźnie obczyźnie, zaciera ręce, a raczej rączki, bo maławy był ci on, maławy, i wali: no, widzę Lena, ale masz koleżankę! Lena patrzy na mnie, ja na nią, mrużę oczy, bo sobie wyobrażam oczyma duszy minę Any Martin w obliczu takich końskich zalotów, i zanim któras zdąży coś pisnąć, on się popisuje: Lena, ale wyglądasz! lepiej niż przed miesiącem na tym obiedzie z rady, co to Polaków sprosili, byśmy na stanowiska aplikowali. I do mnie, z mrugnięciem oka: facet od razu widzi takie rzecz. 
Ja: Co czyli.
On: że się Lena poprawiła.
Ja: A ja dziewczyna, i też to widzę, bo Lena ma fajny nowy kolor włosów.
Dobrze, powiedziałaś, ocenia Ana
Ale słuchaj, co było dalej, to jest hit Ana dopiero, emocjonuje się Roman. Otóż on obraca Lenę - obraca? jak? - to Ana - o tak - pokazuję jej, obracając Romana, o tak - klepie ją po pupie, bo jak tę część ciała nazwać? - i ryczy na pół baru: e tam, fryzura. D...widzę, że na miejscu, to i dobrze wygląda.
---
Tu zapada kurtyna na Sanżilu. Jak twierdzi Ana: na scenę zbrodni - komisję - i polski patriarchat w postaci tego gostka, utrącając mu szyję. Niestety tak bywa tylko w bajkach, więc do zobaczenia na kongresie kobiet, że tak napiszę!

Monday 14 September 2015

(322) laski

Owszem, na komisji nie robię, a co, nie wszyscy muszą. Wstydu nie ma, choć po niektórych spojrzeniach wiem, że jest.
Co nie oznacza jednakże, że nie bywam na komisyjnych salonach. Sama lub w towarzystwie. Z Aną Martin lub pod pachę z Romanem - nieustannie jako Ksenia, choć wtedy biorą mnie za ślubną Anę. I tak też traktują. Jako żonę. Piękniejszą połowę, co po drinka pójdzie i do domu zaciągnie.
Norma, wzrusza ramionami Ana. Polski patriarchat się kłania. Młodaś, ale już swoje widziałaś i jeszcze niejedno zobaczysz.
Zapomniałam jeszcze dodać, bo Ana patrzyła, a ona krzywi się na bycie panną z twojegostylu/gali/wiwy, że czasami mnie biorą za laskę po prostu. Taką ludzką, tak, niedrewnianą przynajmniej i bynajmniej tu i ówdzie, zawsze mi się myli i w tym względzie la rentree nic nie zmieniło.
Apropo, bo z takiej okazji apropem aż polecę, mimo że wiem, ze to apropos; a więc że słowo "laska" pochodzi jeszcze z lat 80., zdradziła kiedyś Ana, a ona wie, bo wtedy już była na świecie, choć laską chyba nie, i stąd ten brak sympatii.
A ja laską może i jestem, w ocenie chłopaków polskich i niepolskich spod kebabu niepolskiego zdecydowanie z Sanżila  - to nawet na pewno. Po wzroku i słowie sądząc. Miło bywa, ale niemiło też, Ana ma rację.
Bo czasami to laskowanie niesie to ze sobą kłopoty. Nie tylko w Łapach czy na wiejskim Sanżilu, ale i w samej Brukseni tysiąc, słownie: 1000. Wczoraj przykładowo.
Sceneria taka: klub - bar- restauracja. Licho wie. Fajowo. Ja przychodzę jako Ksenia, sama, w reprezentacji rodziny, co to nie może, bo rozpoczął się sezon przedszkolno - kataralny. A więc chodzę se, snując się, między stolikami. Napotykam Lenę. Lena miła, sporty uprawia, że hej. Siłaczka normalnie, pompować umie! My z Aną Martin zdecydowanie nie.
Stajemy przy szklance przysłowiowej koli. A tu jak od tyłu nie gruchnie! Jak nam ktoś łapą nie przyłoży. Jak nie rozlegnie się gromkie: fjufju, ale laski z was!
Odwracamy się i już wiemy, że łatwo nie będzie. A co, komisyjny patriarchat polski dopytuje Ana.
A jakże. Oj gorąco było. Z emocji.
-----
Do jutra, katary się budzą.


Thursday 10 September 2015

(321) na traktory

Podobno w czasach jowów i innych pytań z tego tam referafa coś, co się niby odbyło w Polsce ABC, a nic nie dało, tylko zabrało pieniądze na 5500 emi-imigrantów, podobno wtedy kobiety miały zasiadać na traktorach. Kobiety na traktory czy jakoś tak. A co z traktorzystami facetami, pytam równościowo? Czy to nie byłaby akcja konfirmacyjna czy jak to nazwać w drugą stronę?
Afirmacyjna Ksenia, afirmacyjna, poprawia mnie Ana Martin. I nie stałoby się nic złego, bo jak sama widzisz, ruch na ef ma jeszcze wiele do zrobienia. Między innymi doprowadzić nie do kobiet na traktorach, bo tymi mogą sobie już od dawna jeździć, ile dusza zapragnie, tylko do zasiadania kobiet na komisji. Może wtedy zaprowadzą tam jakiś porządek.
Proszę, a ja myślałam, że tam spokój, dziwię się. W myśl powiedzenia: wsi spokojna, wsi wesoła, polskiego poety chyba nawet wręcz. Oj, wieś niespokojna ostatnio bardzo, coraz bardziej, prostuje Roman. Co to się działo w poniedziałek pod moimi oknami - ciężko to opisać słowami. Bitwa normalnie.
To wtedy, co na nogach do metra człapałeś? Bo jechać nie można było. Bitwa na kogo? Na policję i rolników oraz traktory, objaśnia Ana. 7 tysięcy rolników podobno i 1400 traktorów. Z drugiej strony - armia policji, nawet z Holandii pościągali posiłki.   Wynik: połamane szyldy, drzewa, spalona przyczepa, race, lejąca się woda...panie, to było dopiero.
I co, kto wygrał?
Nikt. Komisja nie, bo lud coraz bardziej uważa, że nie stoi po stronie obywateli, tylko interesów jakichś wielkich przedsiębiorstw. Związki rolników nie, bo nic nie mają na piśmie, oprócz ewentualnych pięknych słów, ale i to tylko w nie najważniejszych punktach. To kto coś ma?
Zdziwicie się, jak wam powiem, zadaje zagadkę Roman. No szybko, pora spać, niecierpliwi się Ana. Otóż drogówka. Kto? Policja drogowa. A co oni mieli do wygrania? To, co zawsze - mandaty. I dozgonną nienawiść kierujących, dodaje Ana. Tylko za co?
Ana, dobrze myślisz. Kierujących traktorami. Bo zamiast jechać drogami pobocznymi, wielu z nich ruszyło na Bruksenię autostradą. Co spowodowało nie tylko katastrofę komunikacyjną, ale i niebezpieczne sytuacje dla tych, co sobie nie zdawali sprawy, że z przodu coś tam blokuje i warto zwolnić.
Tak nie wolno! powiedziałby Iwonek i chyba trzeba mu przyznać rację. W końcu autostradą mogli jechać też inni rolnicy, tylko że autem, bo przecież traktorem by z Polski B z rok jechali. A tak może się spóźnili. Na darmo jechali. A fe. Nieładnie. Niekoleżeńsko.
Teraz belgijska drogówka bierze się do roboty. Już namierzyli pierwszych traktorzystów i szykują się do wysyłania pism. Będzie koleja bitwa, czuję nosem. Chyba że ten tam prezydent, zamiast zwoływać rafarefe, ułaskawi ich grupowo, ewentualnie dając krótki zakaz jazdy. I tak to kobiety trafią na traktory. Okrężną drogą - bo nie poboczną - ale zawsze coś.

Wednesday 9 September 2015

(320) 43 odcienie greja

Ledwo rok temu nauczyłam się, że wraz z dojrzewającymi kasztanami zaczyna się kresz, la creche z akcentem z drugą stronę zresztą, w zeszłym tygodniu dowiaduję się o iwencie la rentree. W sumie mogłam się na nie przygotować; w końcu ledwo zaczęły się les vacances bez akcentu, już wsklepach już pojawiły się zestawy dla pierwszaków przedszkolaków i szkolniaków. Kredki farby i takie tam. Nie było szans nie zauważyć no i swojego dzieciaka w to wszystko nie wyposażyć, co głównie mu lub jej zbędne, ale czasami jednak i potrzebne.
Na pewno nie potrzebna im wiedza seksistowska, ogłasza nagle Ana. Co? Wybałuszam oczy. Jaki seks? Seks w szkole? A fe! toż to gorsze niż dżender. Ksenia, to dżender właśnie, tłumaczy Ana. Dla odmiany nie polski, tylko belgijski. W podręcznikach. W liczbie 43.
Seksów? Grejów? Nie, co ty. 43 - tyle to tytułów objęło badanie podręczników pod kątem równości płci, tłumaczy na trochę bardzie zrozumiały język Ana Martin, dla mnie i Romana, bo choć on płciowo nieco bardziej zaawansowany niż ja, to jednak do poziomu Any mu nieco brakuje, ale komu nie brakuje; tu akurat nie ma się czym martwić, bo nikt Anie do pięt w tym względzie i aspekcie greja nie dorasta. Ale wracając do puntu głównego: okazuje się, że jeśli chodzi o nierówność płci, Belgia niedaleko od Polski. Wiedziałam, że niedaleko pada jabłko od jabłoni! Od greja, że tak polecę literaturą.
Straszne to, ciągnie Ana, że nawet na tym mimo wszystko bardziej równościowym zachodzie, że nawet tu dziewczynki i chłopcy na kartach książek wsadzani są w tradycyjne role. Dziewczynki pomagają mamom w kuchni, chłopcy wesoło majsterkują z tatami, po czym są wzywani na przygotowany przez damską część rodziny obiad. Potem oni idą na rower, a one wracają do kuchni pozmywać. 
A inaczej jest? pytam. Nawet ty Ana idziesz do kuchni.
Idę, bo chcę, unosi Ana. Kto lepiej posprząta po mojemu niż ja sama, pytam się no? Ale przypominam ci, że za mną leci Iwonek, za którym stara się nadążyć, pełzając, Groszek. Po czym wszyscy mi pomagają, każdy pod swojemu. Roman w tym czasie robi prace ciężkie, bo większy, a ty ogarniasz resztę. To nie jest dyskryminacja, tylko współpraca na różnych płaszczyznach; role można by odwrócić, gdybyśmy koniecznie chcieli, ale ja prac ciężkich Romana wykonywać przykładowo nie chcę. Stąd ja w kuchni, a on - w garażu. Jak u greja, łańcuchy też tam wiszą, tyle że od motoru.
Ach ten grej. Co zrobić, by rządził jego kobiecy odcień? W Polsce były i nadal są chyba podobno nieśmiałe próby wprowadzenia równościowego przedszkola, a tu w lalibr piszą, że i w Belgii zdali sobie sprawę z konieczności zmian. Szkoda tylko, że na rezultaty trzeba czekać, co najmniej jedno pokolenie na moje równościowe oko. Ale dobrze, że przynajmniej o tym piszą w godzinie la rentree. Małymi krokami dojdziemy do równości, a więc ruszajmy do roboty, każdy do swojej!

Tuesday 8 September 2015

(319) la rentree

Dorwała nas la rentree, z akcentem oczywiście, dwa e sama z siebie wstawiłam. Czyli na polski chłopski rozum: początek roku szkolnego. W skrócie myślowym: 1 września.
Ale okazuje się, że w Belgii nie dla wszystkich! I mam tu na myśli nie tych, co nie muszą lub nie chcą, ale także tych, co chcą, a nie mogą. Uczniów, znaczy się. Co aż się palą i wyrywają, by spełnić obowiązaek szkolny, a tymczasem nie mogą, bo zabrakło dla nich miejsca. Jest ich 152. 
Pozwolę sobie przytoczyć poziomy regionalne, bo nie od dziś wiadomo, że regiony to hoho, albo i więcej znaczą. A więc: 2 dzieci poszukuje miejsca w szkole u barbantów trabantów, 13 u walonków, a największy tłok tradycyjnie u bram Brukseni: tu bez ładu i składu pęta się pomiędzy szkołami 137 dzieci. 
Sprawdźmy matematycznie, jak przystało we wrześniu: 2+13+137=152. Zgadza się. Tylu mamy bezszkolnych.
Albo i mieliśmy, bo to był stan na 1 września. Dziś, jak sądzę, bezszkolni już gdzieś uczęszczają, tak każe konsystencja, przypomina Roman. Konstytucja, Ksenia. Niech będzie. Ona tak każe w każdym razie, i to nie tylko w Belgii, ale i w Polsce, przypomina Ana. Od 6. roku życia wszyscy do szkoły. O polskim problemie z szóstką tą nawet nie będę pisać, od czego są referenda i politycy. 
A nie, jeszcze niekoniecznie chodzą. Władze mają czas do 20 września. Pożyjemy, zobaczymy, jak zwykle.
Mam tylko nadzieję, że te dzieciaki, co chciały być u trabantów, nie są u walonów, albo - co gorsza- u na s na Sanżilu. I wicewersa - że małe sanżilaki nie muszą od 5 rano jechać do szkoły powiedzmy w Ostendzie. Trochę daleko, długo, no i niespecjalnie punktualnie, jeśli pociągiem. Wiem, bo jechałam. Nad morze, więc bez widma zamkniętych drzwi. Głupio by było jechać z Sanżila do Ostendy, jakby się okazało, że nie da się wejść do tej upragnionej szkoły, co mamo, niefajnie, jakby powiedział Iwonek.
Głupio bardzo, zdają sobie także sprawę belgijskie głowy i kiwają, że trzeba coś z tym zrobić. By sytuacja się nie powtórzyła, a ryzyko duże, bo dzieci coraz więcej plus emu emi imigranci. 
W Belgii to coś oznacza dekret. Królewski, tak, takie samo słowo, jak w Polsce określenie sera. A co, nie wolno?
Tylko kiedy on będzie? MEN rozkłada ręce. Zupełnie jak polski w sprawie 6-latków. Nie da się. Niczego ich w tej szkole nie nauczyli widać.


Monday 7 September 2015

(318) metropol

Nie robię na komisji, jak Roman, ani w sądach, jak też Roman, ale na moje oko to naprawdę rzadkość, by hotel szedł do sądu. Do tego w metropolii o nazwie metropol i pod którym to i która zresztą też przejeżdża metro. Nie pol, bo nie polskie, tyle zwykłego. To chyba nie może być przypadek?
Metropol w sądzie? zaśmiewa się Ana Martin. To faktycznie coś nowego. Cha cha. Chyba redaktorom też się spodobał koncept, bo artykulik w lesoirze właśnie taki lekki, kpiący. 
Skąd się wzięła ta akcja w ogóle, dopytuje komisyjny Roman. Ze zmian w centrum Brukseli, naszej metropolii, jak słusznie zauważyła Ksenia. Właśnie, wydymam wargi. Czy to tylko ja na caluteńkim Sanżilu pamiętam, że środek miasta zamknięty? Metropolii w sensie? Jezusie, jak tak dalej pójdzie, to Martinowie całkiem się zapuszczą i zdziczeją intelektualnie na tej wsi naszej. Już nic tylko ten Sanżil i Sanżil na usta im się ciśnie. 
To ku pamięci: zamknęli ulicę. nawet nie ulicę, co bulwar, czyli też ulicę, jak twierdzi Ana Martin, ale o nazwie bulwar. Anspach lub Anspacha, zależy czy z belgijska  czy po pol. W czerwcu już. Mi się zamysł całkiem całkiem podoba, są fajne drewniane schodki do siedzenia nie tylko z piwem, piaskownica, wyrysowane klasy, a co najważniejsze - trochę oddechu od aut, trąbienia, wystawania na pasach. Można by pomyśleć: superpomysł, żyć nie umierać. Niestety nie wszyscy tak myślą. Niektórzy wręcz boją się, że może i trochę umrą.
Może nie tyle umrą, co umrze w nich ruch. Takie troski ma właśnie hotel Metropol i za to podał metropolię do sądu. Mianowicie, że przez zmiany w komunikacji, czyli zamknięcie ulic dla aut, do hotelu ciężej się dostać, co zniechęca do noclegów potencjalnych klientów. Co z kolei oznacza powolną śmierć.
Ejże hola, a co to za bzdury? oburza się Ana. To już paniska panowie i panie klientela nie mogą podejść na szanownych nogach? Taka to straszliwa ujma na honorze bogacza, co to go lub ją stać na metropol poniekąd? Nie chce mi się słuchać podobnych bzdur!
Ana, spokojnie. Biznes to biznes i każdy dba o swoje, uspokaja ślubną Roman. Oczywista, że nowe rozwiązanie komunikacyjne jest niekorzystne dla hotelu. Muszą protestować. 
Ale to nie oni protestują żadni, tylko hotel, prostuję. Tak tu napisali. Że to hotel się uda do sądu
Masz rację, rozpogadza się Ana. Dobrze, że prasa od razu podchwyciła temat i wyśmiewa sprawę.
Nie tylko prasa Ana, spokojnie. Wszyscy mają uciechę. Taki burmistrz przywołał hotel do porządku. Jego zdaniem, lepiej by było, jakby hotel zachował rozsądek.
Szczególnie w świetle odwołań, które hotel zdążył wnieść już dwa razy, podśmiewa się Roman po prawniczemu. Łatwo mu mówić, prawnik, to się zawsze wybroni, ale co mam powiedzieć ja, zwykła Ksenia?
Na wszelki wypadek będę miła dla czterech ścian. Bo jeżeli w starciu metropolia: metropol wygra hotel, zacznę się chyba bać własnego domu? Bardziej niż własnego cienia?

Thursday 3 September 2015

(317) dżihad part 2

Gdzie ta bomba, pytają tu i ówdzie z prawa lewa, odpędzić się normalnie nie mogę. Litości! Tak jakbyście chcieli polecieć tym samolotem, co to nasza polska dżihadystka, jak ją zwiemy w naszym domu na Sanżilu, udała się do Turka.
Do Turka? Z Turkiem może, Ksenia, ale ona udała się do Turcji. Tak jak zresztą przewidziałem, triumfalnie rozgląda się wokół Roman. Od razu mówiłem, że trzeba jej szukać na listach pasażerów wakacyjnych wycieczek do Turcji.
Aha, bo na tym żem też wczoraj zakończyła moją relację. Mianowicie, gdy Eliza mówi, że ten to Turek chyba albo inny podobny z tamtej wiary, nie patrzy w ogóle na jej piersi, tylko na jej duszę, w związku z czym ona zmienia wiarę, świętuje ramamamadada czy co tam i rzuca pracę u Tei. Z dnia na dzień. Gdzie tam z dnia na dzień, Ksenia, z godziny na godzinę. Zaraz po wizycie Any rzuciła  jak tylko Roman wpadł i skontrolował komisyjnym okiem, co to ona wynosi w tych ruskich siatach. Licho ją wie, bo my do dziś nie.
Podjechał Rumun furgonetką i tyle żeśmy ją widzieli, kwituje Ana.
Ale nie policja. Bo Ana doniosła. Koleżankom doniosła, że jest wojna. Na razie nie na bomby, ale kultur, nie wiem dlaczego to mówiła, ale tak wyszło, że to Iksel i Sanżil przeciwko innym w osobie Elizy. Albo Eliza przeciwko nam. Ona w przewadze, zauważa Roman, bo gotowa się bronić wszelkimi środkami, w tym zapewne bombą.
No ale przecież nic nie wybuchło w żadnym samolocie, dziwię się. Cieszmy się! przywouje mnie do porządku Roman. Eliza była w takim stanie ducha, że jakby ten inny, uduchowiony mężczyzna, kazał jej się wysadzić w powietrze, na pewno by się obwiązała, czym trzeba, by wylecieć w przestworza, prosto do ramadama raju. Na szczeście na razie widać nie jest gotowa.
Siedzi w ukryciu?
Chyba tak. W każdym razie po nakapowaniu Any, w Polsce A, skąd Eliza pochodzi, był nalot. Prawdziwy. Policyjny. Na dom matuś i ojców. I co znaleźli, dopytuję? Tajemnica państwowa, o to chodzi. Nic nie mogą zdradzić. Abewu cebeeś i takie tam, co w Polsce A szukały naszej Elizy  Która ze swojej strony przepadła jak kamień w wodę.
Czyli co, nadal krąży po Ikselu, lub - co gorsza- po Sanżilu? Jak się to profesjonalnie mówi: czeka w uspieniu na sygnał? aż się mi zimno robi. Licho wie, Ksenia, licho wie naprawdę. Nikt nie wie, gdzie poszła, kto ją zwerbował, kiedy, po co. Obyśmy się nigdy nie dowiedzieli, rzuca przytomnie Ana.  
No i mamy dżihad swój własny. A już myśleliśmy, że Polak nie potrafi. To Polkę wyslał.


Wednesday 2 September 2015

(316) dżihad part 1

Ana Martin mówi, że jak to opiszę, to będzie bomba. Znaczy się, bomby spadającej na razie nie będzie, ale zobaczycie, tak jak ja zobaczyłam oczyma Any, a własnymi to duszy tylko, że może być ona bardzo blisko. Bomba, ta ona. Za pasem. Polskim. Polki.
Dobra, dziś będzie dalej o dżihadzie, com go to urwała ten temat, bo ile można o tych emi lub imi. Pora na konkrety, jak to z polskim dżihadem było, co to go chyba się bać trzeba. Albo nie, sama nie wiem. Oceńcie sami.
Siedzi sobie więc Ana na ławce, czyta, jak to ona w wolnej od Groszka chwili, telefon dzwoni, odbiera. Dzwoni Tea i donosi, że jest w tarapatach. Ana wzdycha w głębi ducha i myśli: dobra, popilnuję już tych dzieci, a na to Tea: wiesz, nie mam niani, bo niania przeszła na islam. I zamaist się opiekować trójką - modli się. 
Ana pyta: jak to, Eliza? ta, co plackiem w kościele? znaczy się, katolickim, polskim najlepiej? Tea, że tak, ta sama, i nie dość że przeszła, to zaczęła świętować ramadamamam, co to wtedy w czerwcu był nastał, nie je całymi dniami, za to nocami miksuje u siebie na pięterku jakieś pokarmy, z czego wniosek, że z kuchni wszystko wyniosła i wniosła była na pięterko owe.
 I że w chuście gania do meczetu dzień i noc, porządnie, kilka razy na dobę, jak trzeba.Tea błagalnie: Ana, przybądź, porozmawiaj z nią, ona chyba niespełna rozumu!
Co akurat dla Any, nieskromnie mającej się za przenikliwą (dość, nie przesadzaj Ksenia, wtrąca ona nieskromnie znów) niczym specjalnie nowym nie było, bo już dawno była zdiagnozowała Elizę jako co najmniej dziwaczkę. Roman diagnozę  zatwierdził i kazał się trzymać z daleka. Wcale nie kaczkę, dodam od siebie, lecz taką trochę domową terrorystkę. Ekonomkę z batem, dookreśla Roman. Podobno zaczerpnął to z historii.
Ana pognała wózkowo co tchu z Grochem, podchodzi pod dom, widzi, że faktycznie coś na rzeczy, wkoło domu same siaty, te ruskie takie, wiecie, w pasy czerwono niebieskie, pakowne, wśród siat Eliza z rozwianym włosem i obłędem w oku, na schodku domu Tea z pękiem kluczy w dłoni (zamknęłam ją, by z tą szmatą wszędzie z dziećmi nie latała, cytowała ją potem Ana). Ana do Elizy, piękne imię, romantyczne, swoją drogą, to już Ksenia, ja, na marginesie dodaję: pani Elizo, a gdzie to pani się wybiera. Eliza: nie pani sprawa. Nie patrząc na nią w ogóle, tylko włosy palcami kręci. 
Ana: podobno się pani wyprowadza, a przecież obiecała, że z panią Teą zostanie na długo. 
Eliza: tak, ale poznałam mężczyznę i on jest inny niż wszyscy. Ana: ahaaaa...naprawdę? A co ma tak innego? Bo wie pani, pani Elizo - mrugając porozumiewawczo ala twojstyl/gala/tefałen - wie pani sama, jacy są faceci. Jednego dnia są, drugiego nie ma. 
Eliza oburzona: skąd pani wie, ten jest inny niż wszyscy. Nie patrzy na moje piersi. Patrzy na moje wnętrze. Ja za nim teraz pojadę.

------------
Ale dokąd to już jutro, bo znów trzeba kąpać. Wykończy nas ta czystość. Dzieci w szkole mają być czyste pod karą grzywny, twierdzi Roman. Póki co, bo dżihad blisko, a tam kary ostrzejsze, straszy Ana.

Tuesday 1 September 2015

(315) emi - imi - emu - granci

Modny temat tej jesieni? Która na razie jeszcze jest latem, boć to wrzesień nastał z rana dopiero? Wraz ze szkołą? Podpowiem: e...e...e...emigranci? zgadują Martiny. Brawo Ana, brawo Roman. Nie brawo, obraża się Iwonek. I od razu pyta: co to jest emigranci? Dopowiadając od razu: dlaczego?
Dlatego Iwonku i inni, że o emi, imi albo wręcz po prostu migrantach ostatnio wszyscy mówią, wiedzą, a przede wszystkim na ich temat mądrzą się, a jest tego tyle,  publikacji, że już naprawdę nikt nie pomyli emi z imi albo z emu, i że i ja wiem, że jest to temat, na jaki wypada mieć zdanie, zwłaszcza jeśli się chce być modną emi, imi lub migrantką tej jesieni, ewentualnie w wersji męskiej. 
Najwięcej i najlepiej wiedzą oczywiście Polacy A i B, a to dlatego, że nagle okazało się, że Sanżil to samymi swoimi z dawien dawna stoi, że tu żadnego ani żadnej emi, imi lub emu nie uświadczysz, w tym już na pewno nie z Polski A lub B, a z Łap - to już najmniej lub co najmniej. Kto, my tu e, i lub migrowaliśmy? Ależ skąd, my tu tylko na chwilę, a tak naprawdę mieszkamy w Polsce. Gdzie też u siebie.
Okazało się także, że wszyscy ci swojscy z dawien dawna już zapomnieli, dlaczego się nawiewało z ojczyzny polszczyzny na Sanżil i okoliczności, i że dlatego teraz wypada nie lubić emi, imi lub emu. Że najmodniej nie chcieć, by emi, emu lub imi psuli nam dobry humor i dobrobyt swoim czarnym włosem, dziwnym językiem, inną wiarą, ki diabeł, kie licho, nie znam się na tych odłamach, no i chęcią osiedlenia się. Tu, u nas na Sanżilu, albo u nas w Polsce.
Słyszy się takie właśnie to i owo u Pawła za rogiem na dzielnicy Fore, słyszy na marży, pod kościołem na Sablonie i na placu zabaw pod więzieniem. Że my ich tu u siebie w Belgii nie chcemy. My Polacy, bo Belgowie to inna para kaloszy, mogą sobie ich tu gościć u siebie, skoro tacy bogaci, ale my Polacy ich tu u siebie na Sanżilu nie chcemy. W Polsce też ich nie chcemy, co to, nie wystarcza, że dwatysiącedwieście przybyło, bo ta premierka słabizna polityczna zezwoliła? Bo ta Niemka jej kazała, mówią. Aniela.
Dwatysiącedwieście katolików oczywiście, uściśla Ana. A niech tę Anielę.
No i gdzie ich pomieścić? Anieli jaśni  W kościołach na pewno nikt ich nie przyjmie, kościoły w ojczyźnie polszczyźnie nie są od biedy ludzkiej, tylko od polityki. Dobrze, że wykształceni, podpowiada Roman, to może jak się taki jeden z drugim zagramaniczny lekarz przysłuży się za darmo enefzetowi, lecząc nawet poprawnie naszych, to go burmiszczu tego czy innego miasteczka łaskawie przyjmie w poczet mieszkańców, wniiskuję nieśmiało? Po wakacjach widzę, że w Łapach jest zresztą mnóstwo pustych domów, po tych co u siebie to już bardziej na Sanżilu niż na łapskiej ziemi, to może tam ich dać? że się ośmielę zaproponować znów, nie wiem, czy to modnie.
Ksenia, miejsca w Polsce nie brak, i na Sanżilu też nie. Brak za to miejsca w głowach na wyobrażenie sobie, że ktoś może emi lub imi nie dlatego, by nam zaszkodzić, lecz - bo u niego wojna. I że może trzeba pomóc. To coś strasznie smutnego, że Polacy tak przodują w nieprzyjmowaniu, choć kiedyś się zabijali, by ich przyjmowali w Hameryce i takich tam sanżilach. Co się dziwić, że Sanżil łapskiw polskim sklepie tak mówi, pamiętacie, co mówili w Krakowie na grilu?
Co? bo mnie nie było. W Łapach z matuś przed tiwi żeśmy komentowały to i owo, a ojce bez słowa wyłączali, jak tylko o emi lub imi zaczęli.
Ksenia, w Krakowie w ten sam deseń, co teraz w modzie jesiennej. Że rozumiemy, że im strasznie, ale my ich tu nie chcemy. Że mamy się czego bać, mianowicie ich. Nich? Że nie po to wolność była, by ją teraz zabierali. Oni i one. No i że poza tym katolicy katolikami, ale dżihad sprowadzą.
Jaki dżihad, pytam? Ten, co tu mieliśmy? Ten, co czeka na opisanie? Na przykład. To poczekaj, przypomnij jak to było?
To już jutro, bo Iwonek spać!