Thursday, 18 April 2013

(51) autor

W sumie wiem, że Ana Martin to nie byle kto, uczona, z dyplomami i w ogóle pani, no ale że się zna na tyle na książkach, że ją poproszą o rozmowę z prawdziwym pisarzem, to mi się po prostu nawet nie śniło. Tymczasem w poniedziałek jak grom z jasnego nieba spadła na mnie wiadomość, że nie ma żadnego fajrantu, tylko bez protestów i kwękań następuje wymarsz nas obu na spotkanie z autorem. Najpierw nie zrozumiałam, bo czemu ja, mało oczytana w stosunku do Martinów, choć i tak już biję łapskie i polskie chyba też rekordy, więc dlaczego ja, a nie Roman, którego mały Łukaszek nazwał nawet czytadełkiem, mam się pocić pod wzrokiem artysty, strzelać mądre miny i czerwienić, jeśli przypadkiem o coś spyta? Wywijałam się, jak mogłam, a to, że prasować trzeba, a to, że głowa, takie tam babskie wymówki, ale nie było zmiłuj się, Ana już dawno postanowiła, że to Roman zostanie z maluchem, a ja się będę dokształcać, przy gorącym aplauzie naszych mężczyzn, jednym słownym, drugim machanym łapami, bo oni lubią przebywać razem, najlepiej w myjni, garażu lub windzie, bo Iwonek jest zawołanym windziarzem. Poza tym wiecie, jak jest, jak Ana coś sobie wbije do głowy, to nie ma na nią mocnych, i po prostu nie było jak nie pójść.
Ale nie było źle. Po pierwsze autor okazał się Polakiem, i mimo że personel, jak zwie go Ana, to nawet nienapuszony, miły wręcz i ludzki względem młodszych i głupszych pewnie, jak ja. Persona, persona, klepie mnie po ramieniu Roman, jak tam twój francuski Ksenia, chyba wiesz, co znaczy personel, a co persona? A jak nie wiesz, to nie szkodzi, młoda jesteś, masz czas, pójdziesz znów na spotkanie z Aną co najwyżej, śmieje się. Po drugie, kontynuuję dalej, bez dalej, poucza Ana, ale zostawiam, bo tak mi się podoba, autor był schludnie ubrany, miał normalne włosy, a nie jakieś pozlepiane kłaki do pasa, można powiedzieć, że niczym się nie wyróżniał. Jak zwykły człowiek! Pił i palił jak wielu, nie mogę powiedzieć, jak każdy, bo ja nie, i do tego polskie picie różni się od belgijskiego. O czym zresztą też była mowa, że tu wino, a w Polskach A i B wódka, choć jak mawia Ana, główny cel jest ten sam, a reszta to wymówki światowców.
Po trzecie przyznaję, że wcale a wcale nie był straszny, tylko bezpośredni i fajnie opowiadał, jakby nas od dawna znał i sam nie był znany, jak wielu takich, co ledwie się raz w telewizji pokażą i już są niby lepsi. Gdyby nie był starawy, co najmniej tyle lat, co Roman, to bym zaryzykowała stwierdzenie, że był fajny! Normalnie jak jakiś kolega.
Po czwarte mam książkę z autogramem! Odręcznym! Podpisem takim specjalnym! Autografem zresztą chyba, ale sprawdzę. Sam mi ją dał i okiem mrugnął przy tym, że to na dobry początek drogi w Belgii, skorom najmłodsza na sali, a książka opowiada o Belgii właśnie, choć tytułu nie rozumiem, to jak będę sprawdzać autograf, to od razu zerknę pod m. Na okładce czekoladki. Hmm. Dziwny koncept, ale nie każdy urodził się artystą, jak widać, podsumowała moje wątpliwości Ana Martin, i tym wypadało chyba zamknąć, gdyż podpatrzyłam u autora, jak to on robi na końcu rozdziału i wyszło mi, że musi być mocny akcent. Nie zamknęłam, bo dopisałam, ale uczę się.

No comments:

Post a Comment