Friday 13 December 2013

(104) placek

Na Sanżilu pogoda prawdziwie alpejska, twierdzi Ana Martin; górska, w słownictwie ogólnoeuropejskim, bo chodzi jej o błękit nieba, lazurowy azur właściwie, słońce, mrozik. Czysta przyjemność! I to wszystko na wysokości stu metrów, bo tyle ma w najwyższym swoim szczycie altityd100, zwana tu są. Nisko, ale zawsze to góra lub górka. Nie leży co prawda już na Sanżilu, tylko w Foreście, ale zakładam, że z wierzchołka widać i nas. A z wieży kościoła, co tam króluje na środku - to już pewniak, że nawet Anderlecht się dojrzy, z fabryką audików na pierwszym planie, ale nie tych prawdziwych, tylko takich małych wymysłów.
Chodzimy więc w tej aurze, jak mawia się u nas wte i wewte w dół i pod górę Alsembergiem, bom nadal wózkowa, a Iwonek - wwózkowy. Wdychamy trochę spalin, a trochę alpejskiego powietrza, co wpadnie akurat do płuc. Trzeba chodzić. Wczoraj się nawet tak rozpędziliśmy, że zeszliśmy pierwszy raz od dawna na parwisa. Z Alberta samego na dół żeśmy normalnie się doturlali. 
Ana nie była by sobą, gdyby nie poczyniła kilku interesujących obserwacji. Tak na boku i niezobowiązujacych zupełnie. Milej się szło, jak tak we dwoje szczebiotali niby do siebie, Iwonek w wózku, ona w kapturze. Najpierw przeszliśmy przez strefę biało-belgijską - to koło baru; potem przez polską - to w połowie, koło Marzeny, Adriana i nowej Agnes, co przejęła lokal po obcych z Portugalii i nic nie zmieniła, nawet w tiwi programu nie przestawiła z meczu ich tam na nasze; Ksenia, nie przestawiła, bo nie ma na co przestawić, Roman ma rację, coś cienko z polską piłką. Potem Brazylia, to już inny kontynent i potęga w piłce notabene mówiąc; wreszcie zaczęło się na dobre robić egzotycznie, ale za to sanżilowsko, chwialami już nawet myślę, że to jest ta moja swojskość teraz: czyli chuściarsko - afrykańsko - dzieciato. 
Na parwisie na małej marży - niespodziana! Nowe wozy. Ani chybi na nowy rok, idzie nowe, nie ma dwóch zdań, będzie zmiana, tylko jaka? W jednym jakiś wenexjanin, przez x, owszem, w drugim wręcz przeciwnie - bretańczyk. Nie ma napisane po polsku, ale Ana tłumaczyła na gorąco, choć zima alpejska. Obaj biali, ale niepodobni. Z innych regionów widać. Jeden z pulpecikami, drugi z naleśnikami. Który z czym - hmm. W każdym razie ze światowej, lecz uprzejmej konserwacji Any w obcych językach wynika, że jeden działa na zasadzie zrób to sam, u drugiego gotuje mama. Mamma, jak mówił, a za nim Iwonek, bardzo lubiący wdzięczne dźwięki. Nie pamiętam, kto u kogo, jedno spamiętałam - że obaj pytali Any o jakiś placek. To było jedyne polskie słowo oprócz ma(m)my.
Ana, to ty na znawczynię tematu wyrosłaś, cha cha, podchwytuje Roman. No, może wyrosłaś to za dużo powiedziane...O jakim placku mowa? Nie o placku, skąd wam się wziął placek jakiś, to nie u mnie w końcu, macie swoje cha cha; Ksenia, to było chyba plaser. Włoch to był, to może i placer mówił. Placeur napisz. O-o, mówią zgodnie Roman z Iwonkiem, bo to nowe słowo w naszym domu, Ana, ma(m)ma, co to? Ha, to nawet słowo tygodnia powoli, placeur, że powtórzę, to bowiem władca targów. I jarmarków świątecznych. 
Placeur od placu, który to plac lokalnie oznacza także miejsce. I to on to miejsca przydziela. Losuje, daje i odbiera. Pan placu. Jakby był kobietą, to bym go sobie nazwała miejscówką po polsku, tak nazwijmy go miejscownikiem. Albo zgrabniej: miejszczuchem. Ana mi wszystko wyjaśniła. 
Każdy plac ma swojego miejszczucha i z miny nowych sprzedawców na parwisie zrozumiałam wnet w lot, że lepiej go znać. Bez niego nic nie idzie, sprzedaż głównie, bo nie można jej prowadzić, chyba że na nielegalu lub ilegalu, ale to podobno już zupełnie oznacza koniec widoków na stałkę. Ana mówi, że jak miejszczuch łaskawy, a wóz karnie podjeżdża co tydzień, po jakimś czasie miejszczuch może się nawet ugiąć i przyznać wozowi i zawartości abonament. Tak jak pjadiny już mają, i taj, i koza afrykańska. Nowi jeszcze nie, dlatego pytali Any, a ona masz babo placek, co tu może? 

Wednesday 11 December 2013

(103) zmienna niezmienna

Koniec roku, wszystko się podlicza i zlicza, na Sanżilu też. Ale drożej wychodzi, niż u nas, nawet bez przeliczenia na nasze. Złote lub peelen, to podobno to samo. Tu królują euro ojro, ale ostatnio to są sumy, że ho ho, idą w grubie tysiące, miliony i jeszcze powyżej skali.
Przykładowo tacy wielcy szefowie. Tak się ich zwie, nie z powodu wzrostu, ale portfela. Grubego, nie wysokiego, no ale wszerz to też w końcu jakaś miara, nie będe tu nikogo dyskryminować ze względu na rozmiar, jakikolwiek by nie był lub był. Rozmair i on lub ona. Zresztą pieniądze gotówkowe trzyma się teraz na kontach, nie to co kiedyś, w zamrażalniku chwilowo. Taką historię słyszała kiedyś Ana Martin w poczekalni u lekarza, tak jej pan umilał czas opowieściami ze sfer rekinów finansowych. W zamrażarce to było Ana, czy w lodówce? W zamrażarce, potwierdza Ana,a na moje pytanie, dlaczego akurat tam, pan powiedział: no a gdzie miałem schować?
Co prawda, to prawda. Zamrożone pieniądze to chyba nawet to samo co zamrożone fundusze, coś mi świta, że to jakieś syniny. Synonimy Ksenia! poucza Ana, ale to nie całkiem to. A pensje? Hmm, też nie, ale ewentualnie w jakimś kątekście, kontekście napisz mi tylko, ale o co chodzi? No, o tych zamrożonych tysiącach chciałam napisać. Tzn. zamrożonych fikcyjnie, bo przecież pieniędze z budżetu są jeszcze mniej widoczne, niż pieniądze na koncie. A kto je zamroził? Rząd, ale nie ten nasz na Sanżilu, tylko ogólny belgijski. Komu? Rekinom finansowym chyba, tak, Roman?
Ano, piszą coś tu o tym, wytyka nos z fotela Roman. Zza właściwie, bo Iwonek trzyma gazetę, jak to ostatnio, a Roman czyta. Może, bo na pierwszej stronie o tym piszą, znaczy: ważne. Ale sumy, o! O-o, podchwytuje Iwonek, i ma rację, dwa o potrzebne, takie to niewyobrażalne pieniądze. A mianowicie 290 tysięcy. Tyle rząd chce dać najwięcej szefom wielkich firm, jak belgakom czy bepost, telefonistom i listonoszom czyli. Miesięcznie co prawda nie, rocznie, ale zawsze nieźle, co? Jakby było mało, to nie wszystko, bo na to nakłada się, mówiąc po gospodarczemu, zmienna. Czyli wariabla., rodzaj paraboli. W wysokości zmiennej do 30 tysięcy, też ojro. Zmiennej w zależności od czego? Od wyników tak zwanych. A kto to sprawdza? Rynek. Weryfikuje, nie sprawdza. Tak się pisze, jak nie wiadomo, o co chodzi.
No właśnie, zmienna, jaka zmienna, dobrze Ksenia myślisz, to znaczy, że zmienna jest niezmienna, bo kto by chciał dostać mniej, jak może więcej? A tym, co dają, też nie zależy, by dać mniej, i tak się to toczy. Poczekaj Ana, wcale nie tylko tak, bo to nie wszystko, czyta dalej Roman. Bo oto wielcy magnaci i inni oligarsi, oligarchowie poprawnie, się zezłościli i zgodnie powiedzieli, że za tyle to oni pracować nie będą. Znaczy się, za mało, czy za dużo, bo już straciłam orientację? Oczywiście, że za mało Ksenia, gdzie ty żyjesz, co to, akcja charytatywna z okazji świąt? Więcej chcą. I całkiem nieźle więcej, bo od 900 tysięcy - co skromniejsi - do miliona sto, ci nieco bardziej chciwi. Plus nakładająca się na to zmienna niezmienna, ale to już chyba naprawdę nieważne, ile, w końcu.
Ale po co im tyle pieniędzy, pytam? Ach, bo to są tacy ludzie, co uważają, że mają wysoki profil. Hmm, nos długi? Nie, profil zawodowy. Kolejne słowa, by powiedzieć nic, a raczej : nic nie powiedzieć. Wszystko można pod to podpiąć, a głównie duże pieniądze. Miliony, miliardy, coraz więcej i więcej.
Problem powstał w Belgii, podsumowuje Ana. W Polsce jest już od dawna, ale tam to w ogóle wolna amerykanka, nierówności jak w Ameryce czyli. Ale tu niby demokracja, i co powiedzieć teraz narodowi w kryzysie? Że są tacy, co nie chcą się dać zatrudnić łaskawie za 290 tysięcy, a i na milion kręcą nosem? I to wszystko w imieniu ludu, bo to spółki państwowe. Ha, to ci zagwostka w roku wyborów. Oby do maja.

Tuesday 10 December 2013

(102) dyskrecja

Roman uprzedził mnie, że Ana Martin krzywi się od rana. Wszystko przez dyskrecję. Nie lubi jej ani co rusz, nie mam pojęcia, co tu jest do lubienia co prawda, ale ta nasza Ana, nigdy z nią nie wiadomo, co będzie. Oj, ale wy jesteście, oprotestowuje nasz bunt i zimową rewolucję domową Ana, wszystko przeciwko mnie; chodzi mi o to, jak ktoś mówi o kimś albo o czymś, że jest dyskretne. I nie dyskretne nawet, ale diskret. Bo po polsku to mi wcale, ale to wcale nie przeszkadza, jak ktoś jest dyskretny. Nie to, bym sama była taka przesadnie; o proszę, Ana składa samokrytykę, co ja pierwsze słyszę. Ha, zdarza się nawet najlepszym, docina Roman, kto jak kto, ale ty Ana słyniesz z dyskrecji, tej polskiej, to fakt...
Ani z polskiej, ani z belgijskiej nie słynę, to znaczy francuskiej, po francusku właściwie, bo mi się źle kojrzy z przebiegłością, knuciem czegoś na boku albo w zanadrzu ducha, brrr. Bo też zawsze, jak słyszałam, że ktoś jest diskret, to znaczyło, że sam siedzi i coś tam kombinuje. I nagle było! Na jego lub jej wychodziło. Załatwione szast prast tak właśnie dyskretnie, bez rozgłosu, za plecami, a proszę, dziwnym trafem zawsze z korzyścią dla diskret. To i nie lubię. I rację mam, bo patrzcie oto, co wyszło z tej belgijskiej dyskrecji na planie międzynarodowym. Chyłkiem osiągnęli, co chcieli. Dla nas, samych swoich, tylko kłopot, istny galimatias taki i wichry historii.
Zaczęło się jednak zupełnie od czegoś innego, a mianowicie od sektora rzeźni. I to nawet nie u nas na Sanżilu, bo tu mięso halal i zwykłe tylko sprzedają, natomiast na Anderlechcie, nieco za nami, tam te biedne zwierzaki tłuką w abatłarach. Kiedyś znaczy się, póki ich emigranci nie wykończyli. Ekonomicznie i gospodarczo. Bo oto okazuje się, że na Anderlechcie to się normalnie już nawet nie opłaca zabijać. Bo za drogo wychodzi, gdyż taniej jest w Niemczech. Nie no naprawdę, czy ja dobrze słyszę? Ale też nie dlatego, że Niemcy tak tanio biją, choć pewnie by potrafili. O nie - w Unii nawet w Niemczech bezkarnie mogą zabijać obcokrajowcy, w tym Polacy. Jak biją taniej, to Niemiec sprzedaje taniej do Belgii, gdzie wszak mieści się Anderlecht. No i wychodzi na to, że w abatłarze nagle się nie zabija. Tak dłużej być nie mogło. 
Belgia wzięła się więc do dyskretnej roboty i dyskretnie porozumiała się z innymi krajami, gdzie nagle też zrobiło się za drogo. Nie tylko przez krowy i świnie, ale także przez ciężarówki oraz hydraulika, ale nie byle jakiego, tylko słynnego hydraulika z Polski. Tego z plakatów sprzed lat, pamiętasz Roman? Taki blondyn, model tak naprawdę. No, coś tam było, skrobie się w głowę, bo przecież nie we włosy Roman, no i co z nim? To, że z kolei we Francji za drogo im wychodzi, jak Polak grzebie w rurze. Albo Rumun, albo Bułgar nie daj Boże, tu jeszcze dochodzi problem wiary. Oczywiście jakby za darmo grzebał, to by było lepiej, ale oni chcą ubezpieczeń i socjalu! To się w zachodzniej głowie nie mieści. 
Hiszpan z kolei, też katolik, nie lubi za to, jak mu nasi prowadzą kabotaż. Co to, pytam? Też nie wiedziałam do wczoraj, przyznaje się Ana. Transport, bardziej po ludzku tłumacząc. Znów Polak za tani wychodzi, nic to, że zmordowany po takiej trasie z Przemyśla musi być, że hej. Ważne, że nie swój. Nie będę już nawet mówiła o budowlańcach, bo to jeden wielki problem. No i konieczne było dyskretne rozwiązanie. Wybory idą w końcu.
I co, dopytuję? Koniec, bratku. I siostro. Nie będzie już wolnego przepływu. Gdzie? Na granicach. A był, pytam? Pracowników, chodzi mi. To taka metafora. Prawna. Że niby jest równość i można se pracować, gdzie się chce, bo wszyscy tylko na nas czekają. A nie? Nie. Dyskretnie to sobie na nowo spisali i rozwiązali. Idzie nowe, Ksenia, że zdradzę ci sekret. A to ci sakre sekre, niech ich, dodaje po namyśle, a ja wolno przepływam przez granicę pokoju po słownik.

Monday 9 December 2013

(101) polka kulturalna

Doszło do mnie, że taka jedna, co się samowolnie i samodzielnie obowołała kulturalną, Polką do tego, dzięki temu chodzeniu po teatrach wypatrzyła coś niezwykłego. Spektakl czyli, jak to zwykle w teatrze bywa. Po belgijsku, ale w tej łatwiejszej, mniej stresującej dla użytkownika wersji, zbliżonej do francuskiego. A w tym spektaklu - kogoś. I to całkiem całkiem.
Ten ktoś nie wygląda zbyt lokalnie, czarny i przystojny, włos kręcony, a o imieniu i nazwisku to się nawet nie będę wypowiadać, skąd pochodzą. Jedno od Dawida, a ten to już żadna tajemnica, gdzie się narodził. Drugie od Murdżi. Albo Murdżii. Choć brzmi, jak nie przymierzając z wchodzniej baśniztysiącaijednejnocy, tak to sobie wyobrażam bynajmniej, sprawdziłam na wszelki wypadek, by nauka nie poszła w las, i okazało się, że to takie miasto w Hiszpanii, pisze się nieco inaczej, ale wymawia tak właśnie. Miasto ładne, ale biedne pewnie ostatnio, kryzys, to i aktor znalazł się tu. Na emigracji, jak my wszyscy, bo nie tylko sztuką i powietrzem człowiek żyje, ale wodą i chlebem też, a że czasami to cięzko zarobiony chleb, to już inna bajka.
Aktor zlądował więc tu, pewnie tanim lotem na Szarlerła, bo jak kryzys, to kryzys, i dobrze trafił, bo na swoje pięć minut. E tam, Ksenia, on się tu urodził, to Belg jest z krwi i kości, co z tego, jeśli z imienia i nazwiska nie? Iwonek też będzie kiedyś Belgiem, a ma imię przez w, czyli teoretycznie nie mieści się tu nawet w alfabecie. A z pochodzenia - pół Włoch, pół Hiszpan. Brzmi jak rasowy koń, wtrąca się Roman, bo chyba widzi, że Anie ten emigrant się całkiem spodobał. Na deskach stał. Teatralnych. Bo Martinowie poczytali wczoraj, co pisze ta samozwańcza Polka kulturalna i poszli na spektakl. Ana chyżo i rączo, bo Dawid przystojniak, dla Romana chyba nie odgrywało to aż takiej roli. Ja nie, bawiłam urodzonego na miejscu emigrantka Iwonka. 
Najpierw myślałam, że Martinowie idą na przedstawienie dla dzieci, bo poszli na trzecią, Po południu oczywiście, czyli piętnastą, trzecia w nocy to by już naprawdę było za dużo! Okazuje się, że tu organizują tego typu rozrywki. I dobrze, matki, ojcowie i tego typu członkowie społeczeństwa mają okazję poobcować ze sztuką. Sam na sam to już nie, nie mozna mieć wszystkiego, ale nawet w zachuchanej sali to już pewna odmiana. Od zimna za oknem. I to jaka, żebyś wiedziała Ksenia! Zresztą sama pójdź, możesz wieczorem, po służbie, śmieje się Roman. O tym zresztą jest ta sztuka. O stosunkach międzyludzkich. 
No nie, to to ja mam akurat na co dzień, protestuję, trochę na wyrost, ale boję się tego teatru. Bo co będzie, jak wsiąknę na dobre, i potem będę jak druga Ana Martin, co rozpacza, jak coś jej umyka? Może przesadzam, ale żałować -  żałuje. Ksenia, idź, na wszytko jest czas. Warto. A jaki tytuł? Poczekaj, to monolog, zaczyna jak zwykle od początku Roman. A, o takiej sztuce już kiedyś słyszałam, o monologu, w Polsce nawet grali. Monolog, bo jedna osoba mówi, śmieje się Ana, a tytuł inny. Przemowa do ludu. Hmm, w tłumaczeniu chyba, pytam? No tak. W oryginale, który nie jest oryginalny, bo oryginał przez y wciąż jest z Włoch, jak połowa tego Murdżii, to diskuralanasją. Słów cztery, ale co za różnica, tak krócej. 
Dyskurs do nacji, skraca do trzech Roman. Tak, czyli przemowa do ludu właśnie, musi wyjść na Anine. Jakiego narodu, pytam, bo po co chodzić, jak nie do mojego, strata czasu. Byle jakiego. Wszelkiego. Wszystkich nas. A zaczyna się od deszczu. Potem jest o politykach. Potem dzwoni telefon. potem jest wstawka gitarowa. Kultura na całego, gratis dodam. A potem - kij i marchewka.
Czy ma to sens, pytam? Ma ma, i to jaki. Ale o co chodzi właściwie, bo z tego, co Roman opowiedział, niewiele wynika. Otóż chodzi o to, że świat się nie zmienia, zmienia się tylko miejsce, w jakim stoisz. O rany. Ale to brzmi. Nieteatralnie. No ale co robić, każdy kij ma dwa końce...

Friday 6 December 2013

(100) chatynka

Przezorny zawsze zabezpieczony, a niepozorny też! I to na bogato! Takie skojarzenie ciśnie mi się na usta po wizycie na jarmarku. Świątecznym, miejscowym, w centrum samiuteńkim Brukseli tysiąc, bo święta idą nie tylko w Polsce, o czym obficie informuje tiwi i inne wpływowe media, ale także poza, w całej Europie, świecie i dalej. Forest i Ukle już przyozdobione, świeci się równo na ulicach, kto i co żyw, Sanżil jak zwykle w tyle, ale da radę. Musi, bo jakby nie?
Święty, świąty czas kupowania, czy piątek, czy świątek, nie ma zmiłuj się i wydać trzeba, co nasze. Ile - to już obliczą eksperci z agencji rejtanowej pewnie, między jednym pogrążeniem kraju w kryzysie a drugim. Ot, takie ćwiczenie między jednym kęsem kanapki a drugim, co kęs, to kraj upada; wyobrażam sobie, że to pogrążanie gospodarek jednak zabiera dużo cennego czasu, który można by poświęcić rodzinie lub na kupowanie chociażby. Za pensje i premiery. Premie, Ksenia, poprawia Ana. Niewiele to zmienia, i tak to nie ma nawet jak wydać ciężko zarobionych pieniędzy.
Pierwsze obliczenia już są. W gazetach. Prezent na dziś, na Mikołajki, kosztował więc głównie poniżej 50 ojro. ale są i tacy, co wydali ponad 100. Sto w rozpisce. 100 to mój nr bez kropki na końcu koniecznie na dziś zresztą, że też tak daleko zaszłam, ale zdecydowanie nie numer na prezent, bo nic nie dostałam. I dobrze, i tak by to nie było od Mikołaja, tylko od Any Martin, M jak Mikołaj też, ale Ana to inny kaliber zdecydowanie i tylko Iwonka obdarowała. Całusem. 
Jakby tak wszyscy dawali tylko buzi, to kto by coś ze świąt miał? Ciężko się więc dziwić, że ci, którzy na takich świętach mogliby zarobić, boją się zawczasu, no i zabezpieczają się przezornie. I ubezpieczają pewnie też, dlatego powstają koszty. Nawet, jeśli są zupełnie niepozorni, jak te chatynki pod Bursą. Idę se tam wczoraj, bo miałam fajrant wieczorem, patrzę, a tu się świeci. Norma, w końcu mamy tu też stolicę w tej Brukseli, co? Musi być widoczna. Patrzę, co to, a to chatynki. Niektóre tylko świecą, inne dodatkowo płoną. Od palenisk. Jarmarkowych. Tu ruszt, tu kocioł, tu patelnia, tu frytura, tu naleśnik. Jak to na Sanżilu, mimo że to Bruksela tysiąc.
Idę i patrzę, a tu znajome Any i Romana też w międzyczasie, choć to głównie Ana włazi ludziom na głowę i zapoznaje, kogo wlezie. Na głowę w przenośni. Nasze Włoszki z busika od piadin. Normalnie sobie stoją i sprzedają te piadiny, jakby nigdy nic, a przecież noc głęboka, przedświąteczna, ale przynajmniej nie cicha. Podchodzę więc, a one już zadowolone krzyczą ciał ciał czał czał! I wciskają do ręki jadło, na migi nieco migając, bo wiedzą, że u nas jest tak, że na targu konserwuje Ana, ewentualnie Iwonek, a ja zgodnie milczę. Ale dobrze na tym wychodzę, bo patrzcie, poznają mnie nawet ci zagraniczni. I chcą rozmawiać. 
Nawijają więc te Włoszki w tej swojej konserwacji, ile wlezie, a ja stoję i jem. Trochę kiwam albo kręcę głową dla podtrzymania rozmowy, no i tak mimo woli coś mi wpada. A mianowicie, że ta chatynka, w której teraz się mieszczą, to wynajęta na miesiąc. 12 godzin dziennie za ladą. Nieźle. A wszystko z tych przezornych ubezpieczeń dla niepozornych. Bo też ta chatynka to takie byle co pożal się Boże na święta, naprędce zbite deski, cud jakiś wielkanocny, że wczoraj jej nie porwało, jak wiało na całego w skali Richtera. Mały może jednak więcej, a mianowicie kosztować. Nie przejdzie mi przez gardło, a z gardła do palców, ile, ale dużo! W tysiącach się to już liczy. Tyle to zrozumiem nawet ja, jak na palcach pokażą, po włosku to tak, jak po naszemu. Dobrzze, że palców u rąk nie zabrakło i butów nie trzeba było zdejmować! Tak to się pięknie właściciel zabezpieczył przed stratą, byle wycisnąć ze świąt, co się da. Widać mu ci z agencji, co sami nie wydają, bo czasu nie mają, doradzili. Tak jak rządom, z tym że one to potężne, a on niepozorny. Lecz przezorny. 
Więc siedzą ludzie po chatynkach i gotują, by trochę te tysiaki odrobić. Jest klyjent, dobrze idzie chyba. No i wesoło, jak to na wsi, którą Bursa obecnie udaje. Tu ktoś napadnie i wyrwie torebkę, tu ktoś kogoś obrazi, szturchnie - jak to w mieście. Tematów do konserwacji nie zabraknie do Nowego Roku, kiedy to jarmark świąteczny zamieni się w noworoczny.

Thursday 5 December 2013

(99) piza

Pisa. Piza. Pica i picca. Pizza, spisane z pudełka. Z jakim językiem to się może kojarzyć? I krajem? Włochy przecież, to stamtąd pochodzi pizza. Z Pizy znaczy się, tak się wymawia po włosku też, ale pisze już po swojemu, ich swojemu, czyli przez s, by było trudniej spamiętać. Trudno.
Dotąd myślałam, że to tylko miasto, we Włoszech, niedaleko Rzymu, czyli i Watykanu. Wiem, bo przejeżdżałam. Lata temu. W drodze do świętego Piotra. Piszę o tym dopiero teraz, bo koleżankom opowiedziałam, że na piechotę doszłam, a nieprawda. Może zapomniały, ząb czasu wszystko zatarł. Że skłamałam czyli. Nieładnie, ale się nie odstanie. Grzechy młodości się to nazywa literacko.
Pisa pizą i pizzą, ale teraz słynie z czego innego. Z badań mianowicie. Przeprowadzanych na uczniach w całej Europie, Unii i poza nią, w świecie można by więc powiedzieć. Nie wiem, jak to się odbywa, do szkół idą i przepytują pod pseudonimem czy jak? Czy też anonimowo? Tych uczniów znaczy się. Czy to się odbywa pod przymusem, czy z własnej woli? Ciekawam tego wszystkiego, bo badania pisy są słynne. Wszyscy o nich mówią i piszą, a głównie gazety. Można się było tego zresztą spodziewać, bo przecież z taką nazwą, gdzie wystarczyło dodać z do s, żeby wyszło pisać, piszać w niektórych osobach, naprawdę nie trzeba było wyobraźni, by wyszło szydło z worka; w dawnych czasach byłoby to pióro z worka, ale dziś? Komputer z worka? Z etuji prędzej, ale czy to jeszcze się nadaje na przysłowie? Chyba nie, brzmieniowo przynajmniej.
We wszechświecie zapanowało w każdym razie wczoraj niezłe poruszenie, wzrósł ruch na łączach internetowych i podwodnych, bo oto okazało się, że najmocniejsi w gębie nie są wcale najmocniejsi w pisie, że ostatni już są pierwszymi, a gdzie ci pierwsi? No właśnie. Pierwsi w pisie, czyli nauce, są daleko stąd. Nie napiszę, że siedzą właśnie w ławce w Makale czy innym Szang coś tam, bo pewnie śpią. Tam jest inny czas. Czas nauki. 
Ksenia, można by w sumie napisać, że oni siedzą właśnie i zakuwają, te biedne dzieci, najlepsze w pisie, jak pisiesz, zakuwają całymi dniami i nocami, mądrzy się Ana. Może nie wszyscy, ale presja jest. Społeczna i rodzicielska. Straszne! No ale Ana, co myślisz o tym, że Polska poszybowała w górę w rankingach i sondażach, pyta Roman? Masz swoje zdanie pewnie? Pewnie, że mam, chodzi o to, że w Polsce uczy się teraz głównie do testów, więc w końcu są efekty, na to Ana. Ale dobre i to, w morzu narzekań to dobra wiadomość. Cieszę się! Fajnie!
Co natomiast mają zrobić rodzice belgijscy, którzy nie mówią po polsku wcale a wcale, pytam? Ano, tu jest ciekawie, analizuje głosowo Roman. Patrzcie, jak się mówi po niderlandzko-flamandzku, to jest się w średniej nawet powyżej Polski, czyli zaraz za Azją. Jak się umie po niemiecku, to jest szansa na szkołę też nie najgorszą. Ale walonki, moje kochane słodkie małe walonki z placu zabaw na Sanżilu, zaczynam ubolewać, bo już widzę, że nie za dobrze, No cóż, wieści z pisy płyną dla nich nie za dobre. Poniżej średniej światowej. Pisowej. Ksenia, mów do dzieci po polsku, może się jeszcze nauczą i dojdzie do historycznej emigracji w drugą stronę, śmieje się Ana. Z ziemi belgisjkiej do Polski.
Bo fakt, dziwnie to brzmi, by takie Łapy były przed Sanżilem, nie mówiąc o całej Brukseli. Cud jakiś. Święta się zbliżają, cuda cuda ogłaszają, ale to już by była chyba lekka przesada. Nawet, jakby w Watykanie zapomniano o moim kłamstwie z pierwszego wiersza. Wczytam się w tę pisę dokładniej. Jakiś tu musi być trik pisowy, że tak im wychodzi. O, PiS-owy? Co ja słyszę? Piszę, przepraszam? Spisek jakiś niechybnie! Jest odpowiedź. Żaden popis, spisek zwykły. Jak zawsze.

Wednesday 4 December 2013

(98) finlandyzacja

To słowo jest obecnie popularne w Polsce. Mówili w tiwi. Nie raz i nie dwa. Nie wiem dlaczego, bo brzmi w sumie nie tylko bardzo zagranicznie i niezrozumiale, ale w dodatku odlegle geograficznie, a mentalnie - całe lata świetlne; to już Ana Martin dokończyła, która zna się na narodach, jak jakaś sprawiedliwa wśród narodów świata doprawdy. Nie wiem, nie znam Finlandów, żadnego chyba, nie mieszkają w moich rejonach, ani w starych, łapskich, ani nowych, sanżilowskich. Belgijskich ogólnych też chyba nie, sprawdziłam, daleko...zimno...a język jaki mają, ho ho!, cytując Iwonka; jakbyś tylko wiedziała Ksenia, Ana na to, ci Finowie, bo tak się zwą po polsku. Odrębność zupełna, Filo się uczy, nawet Anę opisała. Po fińsku właśnie. Ana to Ana, nawet u nich! No, spróbowaliby zmienić bez jej wiedzy, już coś o tym wiem. 
A kraj w Europie jednak leży, choć by się wydawało, że na biegunie południowym, taki lód; jednak u nas, w naszej Unii blisko obywatela, sprawdziłam, to i ktoś na tej Komisji, gdzie Filo robi, musi się uczyć po tamtejszemu. By zrozumieć. Bo wspólne korzenie kulturowe i tego rodzaju gadanie. Nikogo nie elemenujemy...menelujemy...jemy, niech będzie w skrócie, za język, naprawdę to byłoby nie fair. Fer w wymowie ogólnoświatowej.
Co do Polski to nie wiem, czy nas obejmuje finlandyzacja, owszem, śnieg u nas bywa, ale tam większy; korzenie mają jednak Finowie na pewno wspólne z Flamandią. Nawet nazwa podobna, nie po naszemu i nie po belgijsku, i to jest zdecydowane nie! w każdym z miejscowych trudnych jak fińskie dialektów, bo wiadomo, że to przecież Flandria. A jednak nawet we Flandrii mówią o finlandyzacji. Serio Ksenia? nadziwić się nie może Ana. Niech patrzy, mówię. Aaa, dziewczyno, nie mów w trzeciej osobie. Niech patrz więc. Piszą. Tu. Czarno na białym i okraszone zdjęciami. Finlandyzacja armii postępuje w Belgii. I co, miała rację, aż mam ochotę podkreślić ważność trzecią formą? Wszak z wojskiem nie ma żartów.
Miałaś i nie miałaś. O flamandyzację chodzi, podobne, fakt, zaczyna Roman. Już słyszałem w zapowiedziach na ten sezon, że szykują się zmiany w armii. Manewry personalne, śmieje się Ana. No tak, chcieli nowego. Walonowie. I co, doczekali się? Nie, stare flamandzkie lisy wojskowe znów postawiły na swoim. I swoich wciągnęły na listy generałów. Widać bardziej bojowi. To znaczy trochę nieswoich też dorzucili, musieli, ale za mało, by był parytet, nawet jeśli miałby to być parytet nierówny, jak w polskim sejmie. Bo z rachunków i skomplikowanych obliczeń wychodzi, że w armii jest 62% generałów flamandzkich, a reszta procentów musi obsłużyć Francuzów i Niemców. To jest tylko 38% według mnie, a jak podzielić na pół, to jeszcze mniej. Złoszczą się więc co poniektórzy, że tak dalej być nie może. 
Rozumiem świetnie, bo jak tak może być, by generałem nie być w całości, tylko w procentach? Jakich? Których? Z góry? Z dołu? Z prawej czy lewej? Z czapką czy bez? To naprawdę woła o pomstę do nieba. Ale zdaje się, że chodzi głównie o język. Nie jako część ciała, tylko część komend. Wstań, spocznij i w ten deseń. Aha, padnij jeszcze. 
Padnie to prędzej Belgia, bo gotowi się pokłócić, czarnowidzi Ana. Czym to grozi, pytam? Finlandyzacją, jak w Polsce straszą? Ja nie wiem, co to finlandyzacja, na to Roman. No, wychodzą skutki nieoglądania tiwi. To może rewolucją? E tam, rozejdzie się po kościach, myślę, znajdą na to jakieś belgijskie rozwiązanie, mówi Ana. Ale wiecie, co jest najlepsze, i to dopiero jest zagadka? Dlaczego w gazecie piszą, że po tych zmianach w armii, flamandyzacji postępującej znaczy się, armia belgijska to nie Meksyk!

Tuesday 3 December 2013

(97) 111 furniserów

Doszło do moich uszu, że na dworze u polskiej królewny szykują się zmiany. W sumie już dawno powinna była je zarządzić, tak między nami rodakami napiszę: co to, jakiś Belg ma nam, Polakom, dyktować, jak ma wyglądać nasz dwór? Owszem, rozumiem, że u nas chwilowo bezkrólewie, ale że na bezrybiu i rak ryba, jak mawiamy w takich sytuacjach, to choć zamek w pobliżu Sanżila w niczym nie przypomina dobrego, poczciwego Wawelu - albo Wawlu nawet - w chwilach zwątpienia w politykę pozostaje nam tylko on. Zamek znaczy się tutejszy, a w nim królewna.
To pałac Ksenia, ten zamek Twój, choć swoją drogą mało pałacowy i zamkowy, raczej twierdza z kamienia, śmieje się Ana. No tak, twierdza przybrudzona zębem czasu, spalinami i odpryskami z bruku, po jakim niemiłosiernie prują brumbrum samochody w drodze do czerwonego światła. Byle pierwszy. Takie to ma widoki polska królewna z okna pałacozamku. Dobrze, że widoki na przyszłość wyglądają lepiej. Jedzeniowo i ubraniowo.
Wszystko dlatego, że co wóz, to przewóz, co dwór, to nowe fuchy i fuszki. Nie dla każdego oczywiście, nie to, by każdy z ludu mógł sobie ot tak dostąpić zaszczytów. Co to to nie, szczególnie w perspektywie, że zarządza tym wszystkim jedna z nas i zna cię na rzeczy. Mówią, że to ona rządzi zza pleców...kto wie? Najpierw trzeba więc mieć co zaprezentować na dworze. A konkretnie - firmę. Ta firma musi coś produkować albo sprzedawać. I wtedy ma szansę na to, że efekty jej/swojej pracy trafią pod strzechy, mówiąc po staropolsku, ale nie bylejakie, lecz te najwyższej rangi państwowej - pałacozamkowe. I się zostaje furniserem.
Strzechy to tam nigdy nie było, fakt, raduje się jak dziecko Ana. Jeden szczególik: myślę, że wcale nie jest najważniejsze, czy firma ma co zaprezentować. Ważne jest tylko to, czy jest stąd. Z Sanżila? No jak, Ksenia, wszak król króluje wszystkim Belgom, lebelż w liczbie mnogiej, walonkom i flamingom, jak to zwiesz (żartobliwie, mam nadzieję, grozi palcem Ana), to jak z Sanżila? Z całej prowincji i jeszcze więcej, poza nią, z Belgii czyli. To po prostu musi być coś z Belgii, najlepiej z nazwiskiem belgijskim w tytule, co moim zdaniem oznacza, że większe szanse mają nazwiska flamandzkie, bo te francusko brzmiące zawsze wyglądają podejrzanie na przejęte z sąsiedniego kraju. Którego, pytam? No jak którego, Ksenia? Z Francji? a niby dlaczego? No bo się boją dominacji, co przeradza się w nielubienie. Jak wszystkie małe kraje leżące przy dużych krajach. Polska też? Ha, Polska to dopiero na całego ma kompleksy, widać dziewczyno, że dawno nie byłaś w tzw. starym kraju, pora się przejechać busikiem na święta, to poodychasz trochę narodowym powietrzem.
Wracając z dygresji do Belgii, to może i Ana ma rację, że w konkursie na furnisera trzeba być głównie Belgiem. Wtedy się zostaje jednym z wielu. Tym razem król i królewna nie poskąpili łaski i rozdali 111 patentów. Ładna liczba. Okrągła i magiczna zarazem. Ciekawe tylko, kto w pałacuzamku ma taki spust i przeje te wszystkie darmowe czekoladki i ciastka albo wynosi ciuchy. Hmm, chyba rozdają po służbie.
Urodzeni naturalnie furniserzy, brzmi jak tytuł filmu dosłownie. Dostaje się stempel i słupki sprzedaży od razu szybują w górę, używając sloganu tiwi. Szkoda trochę, że to szczęście dostępnie jest tylko lebelż. Przecież teraz, z polską królewną na czele, można by promować nasz kraj. Najpiękniejszy. Teraz Polska, królewno, Belgia już była!

Thursday 28 November 2013

(96) słoń

Słoń a sprawa polska. Ni stąd ni zowąd, po prostu tak padło z ust Any Martin dzisiejszego poranka, o co chodzi - wie tylko ona chyba, ewentualnie Roman, taką wiedzącą minę zaprezentował przynajmniej. Może literatura, może taniec nowoczesny, a może muzyka. Kto wie. Chodzi mi o tę sprawę polską, bo słoń, owszem, jest na agendzie sanżilowskiej, i to nawet w szerszym wymiarze, słoniowym można by powiedzieć, bo obejmującym swym słoniowym zasięgiem kilka nieznanych mi dotąd komunogmin, w tym Terwury i Maliny. Tak, Maliny, ale nie te nasze znajome, pachnące nalepiej pod słońcem, bo polskością wyssaną z mlekiem matki, lecz takie niezbadane, nasze z punktu widzenia belgijskiego tylko. Aha, i słonia.
Bo słoń tam teraz zamieszka. W Malinach, nie w malinach. W gminie, nie w krzaczorach. Zresztą jakby się tam miał zmieścić i nie pokłuć przy okazji? Jak to w chruśniaku, wiem z doświadczenia. Zaraz, jaki słoń, można by spytać przytomnie, i nie byłoby to pytanie nieuzasadnione, w końcu jesteśmy tu w sercu Europy, nawet jeśli trochę na północ, co wypada w aorcie albo innej żyle chyba, ale z całą pewnością nie w Afryce. Gdzie słonie żyją normalnie, choć są i tacy, którzy sytuują je, lokalizując je w Azji. Nie wiem. Ten słoń tu jest bardziej z Afryki, a raczej był. Bo nie żyje, zabity podstępem. I wypchany. I przetransportowany tu, do Terwurów znaczy się. Z Kongo, z daleka czyli. Ciekawe jak?
Jak to się może zresztą jeszcze dowiem. Bo oto nadarza się kolejna okazja do transportu. Do Malin. W Terwurach zamykają muzeum, gdzie słoń rezyduje. Na nogach, wbity na fest w podłoże, stoi od XX wieku i stałby pewnie tak bez ruchu jeszcze kilka stuleci, gdyby nie trzeba było wyremontować muzeum. Bo niby stare. Jasne, że stare, a jakie ma być, skoro muzeum? Też mi nowość...
No ale to jest naprawdę nieprzyjemny budynek trochę, brrr, wzdryga się Ana. Stare, ciemne, przerażające, ale i tak to nie jest najgorsze. Bo najmniej miłe są eksponaty. Z Konga cytowanego powyżej zwiezione, które kiedyś nie było Kongiem, tłumaczy Ana, tylko prywatnym państwem króla Belgii. Belgów! poprawia Roman. Belgów, ciągnie Ana, i za tego króla, z dawien dawna, działy się tam okropieństwa. Ale w Europie uważano, że tak można, byle by forsa, kasa znaczy się, płynęła. I płynęła szerokim strumieniem. Czyli dużo? I gdzie ona? No, a z czego te kamienice na Sanżilu, pyta Roman z uśmieszkiem. Retorycznie to się nazywa. No nie wiem, teoretycznie i retorycznie, ale coś mi świta, że z kasy tej. Ale słoń?
Bo oni wywieźli stamtąd, co tylko chcieli. W tym słonia. Nie patrząc na koszty. Biedne zwierzę stoi odtąd i straszy nieco. Przypominając, że było bogato jednym, ale ciężko drugim. Oj Ana, aleś surowa, łagodzi Roman. No nie, tak sobie myślę, że owszem, solidny eksponat, pieknie spreparowany, a teraz nawet zapakowany w europalety, że też tak można, ale po co to wszystko? Iwonek też woli słonia w książce, przynajmniej można po nim porysować. A tak to tylko nowy kłopot. Dla wszystkich, w tym słonia. Bo w Terwurach to już słoń wie, co robić, stać i stać jak kołek, ale czy się zadomowi w Malinach? 

Wednesday 27 November 2013

(95) primadonna

Spytałam Any, co znaczy to słowo w tytule, i klnę sie, spytałam bez błędów, bo mam je przed oczyma, więc przeliterowałam, stosując między innymi nasze własne imiona domowe, pri-ma-donna wdzięczne n, więc pytam, co to znaczy, otrzymuję odpowiedź i już widzę, że coś nie gra. Bo Ana mówi, że primadonna śpiewa. A co, Ksenia, nie gra coś? No tak, skoro śpiewa, strzela sama sobie taki żarcik, nucąc sto lat, co w lot podchwytuje Iwonek plątający się w okolicach podłogi, sto lot można by zaryzykować taką frazę.
Ale czemu primadonna ma nie śpiewać? W operze śpiewa zazwyczaj, gardło sobie zdziera i tak zarabia na życie. No tak, ale tu widzę zdjęcie nie gardła bynajmniej, nie podgardla nawet, tylko znacznie niżej. Klatki piersiowej, mówiąc ładnie, a będąc szczerą - piersi bez klatki. Do tego olbrzymich. Ubranych w ładny materiał. 
Nooo fakt, potwierdza Ana, masz rację, olbrzymie to one są i ładnie ubrane też, jakby w koronkę brabanckobarbancką, pokaż no, co to? Ach, wszystko jasne, primadonna tu to firma, choć z takim biustem ta modelka mogłaby pewnie niejedno nam wyśpiewać, Ana coś dziś w wyśmienitym humorze, no właśnie, primaklasse, czyli pierwsza klasa, tłumaczy z obcego od razu, by było szybciej Roman. I pokażcie mi też to zdjęcie, wyrywa gazetę. Hmm, hyma z uznaniem, o czym mowa?
O operacjach brrrr, już wszystko wie, ale tym razem nie z głowy, lecz z czytania, Ana. Że operują coraz więcej biustów, i o ile kiedyś w dół, w sensie, na mniejsze, to teraz na jak największe. To u tych, co piersi nie rosną jakoś tak w myśl hasła pierwsi w narodzie. Bo to nie po tutejszemu, może dlatego. Stąd konfucjusz z primadonną. Ksenia, konfuzja! Dobra, niech będzie. Bo oto ta primadonna ze zdjęcia służy za wizualny przykład, że nie tylko czasy się zmieniają, ale i biusty. Rosną albo chirurg sprawia, że rosną, i to wtedy jest szybki wzrost. Statystycznie oczywiście tylko, nie u nas na Sanżilu, ściśle u nas w domu, śmieje się Ana, spoglądając w dół. Cóż, wyjątki potwierdzają regułę, pcieszam ją, choć Ana w tym zakresie bez kompleksów. 
Omijając milczeniem Sanżil, primadonna to jednak żywy, falujący przykład, że biustów jest coraz więcej. Nie tylko dlatego, że ludzi coraz więcej, chyba już to powoli idzie w miliardy, ta masa ludzka, bo granica miliona padła już dawno, chyba jeszcze w XX wieku, ale też dlatego, że każdy poszczególny biust i pierś pojedyncza też, są większe. Kiedyś liczyło się to do D, potem do E, do F, G, H, teraz do I, a w nowym roku będzie i J. A potem zapewne K, za którym tłoczy się L. I tak dalej, do końca alfabetu.
Hmm, ciekawe, ciekawe, mruczy Roman, skąd to? Z tego, co jemy? Myjemy? Tyjemy chyba. Ach, znam takich, co by ci odpowiedzieli od razu, znad talerza kiełków, że hormony, i że dokąd to prowadzi, prosta droga do grobu, no ale z drugiej strony, naród rośnie w górę i w siłę, mówi Ana. Narodowcy się cieszą. I coś trzeba jeść. Wszędzie, w Polsce i Belgii, choć to różne narody i różnie mogłyby teoretycznie wyrosnąć. I różne tajemne siły z tego powstać.
Nie ma tu lekarstwa. Nawet pani od marketingu rozkłada ręce na rozkładowce i mówi, że inaczej się po prostu nie da. Że biusty rosną i rosną, i gdzie to zajdzie? I gdzie się zmieści? E tam, nie będzie tak źle, myślę sobie, trochę liter w alfabecie jeszcze zostało. Ł pewnie na razie nie zrobią, po L by wypadało w Polsce A i B, ale tu kto by to wymówił, nawet jakby taki jeden kupujący i drugi miał to fonologicznie spisane na kartce, no to jednak nie, to by zdecydowanie nie było marketingowe posunięcie. Nawet jakby kobiety tylko dla siebie kupowały z pamięci, bez wymawiania. Zdecydowanie nie.
Ale sądzę, że nadejdzie jeszcze czas na tryumf Polski, wspomnicie mnie. Jak już dojadą z numeracją do XYZ, znajdą się w szczerym polu, to sobie przypomną o abecadle. Polskim. Cienko będzie śpiewała primadonna bez naszych liter. I nadejdzie nasz czas, czas Ą, Ę, Ć, Ł, Ń, Ś, Ż, Ź, opuszczonych w gonitwie za pieniądzem. Do opery by się nadawało.

(94) mydło

Kiedyś się oburzyłam, jak usłyszałam, że Polaka za granicą można poznać po zapachu. Brzydkim, domyśliłam się sama, bo przecież jakby po ładnym, to by nie było się o co bić. Albo o kogo, o tego Polaka przysłowiowego właśnie czyli, w tym przypadku nie ma mowy o równouprawnieniu, ani o szklanym dachu, ewentualnie suficie, bo przecież kto jak kto, ale Polki to inna klasa zapachowa niż Polacy. I chyba nie chciałyby równać w górę, co w tym wypadku byłoby w dół. Choć raz! Ale niech mają, co wywalczyły myciem, ogólnie wyższa półka, czy to dezodorantowa, czy perfumiarska, ale kwiatowa, nie potowa, to pewne. 
Co mnie przy tej okazji zastanowiło, to kto tego Polaka miałby rozpoznać. Za granicą. Z daleka nierzadko. No bo jeśli rodaka, to musowo musi być to ktoś zapoznany z tym zapachem z kraju rodziców jeszcze, czyli rodak albo rodaczka. Cudze chwalicie, swojego nie znacie, tę zasadę można by tu w sumie zastosować, gdyby nie znaczyła akurat czegoś na odwrót. No ale jak to miałoby być niby bez znajomości źródła, zapachowego? Czyli wychodzi na to, że swój rozpoznaje swojego. 
Ana Martin bez pytania jeszcze wtrąca swoje grosze, trzy grosze, czy grosze, że to się jej zdaniem niestety sprawdza. Że w przeszłości udało się jej rozpoznać nie raz i nie dwa swoich, zwanych też naszymi, po odorze. Po czym? No po smrodzie. Ale to było głównie w innych krajach, gdzie było więcej słońca i możliwości spocenia się. Tu Ana rozpoznaje naszych na oko, radarem wzrokowym, i faktycznie, rzadko kiedy się myli, chyba że ich już wszystkich zna i tylko udaje, że pierwszy raz ktoś jej się rzuci w oko. Ach, ma się ten pamięć i to oko właśnie, dodaje skromnie, choć oko to ma u nas Iwonek, jedno niebieskie, a to ciekawsze - dwukolorowe.
Roman mówi za to, że nawet jak nie ma kataru, to na Sanżilu i w okolicach zapach nie działa za dobrze, bo wilgoć i zimno, i zapach siedzi w kurtce. Czyli w skrócie - zadziałał jednak czynnik pogodowy i znów nie jest łatwo. Ale nie tylko my tu mamy pod górkę. Belgowie rodowici też. Rodowici, ale za granicą, tak więc nieznani w kraju. Jest taki jeden, w biznesie wielkim działa w Chinach i okolicach, co bogaczem został już dawno, a mało kto o tym na miejscu wie, aż musieli napisać, że kupił mydlarnię i będzie eraz to mydło sprzedawał. Dystrybuował i rozpowszechniał, mówi się w tiwi. Mydło nie nasze wcale, nie zachował się więc patriotycznie po belgijsku, za to patriotycznie w wymiarze unijnym, bo mydło z kraju obok, z Marsylii. Kseniaaa, pomyśl trochę, Marsylia to nie kraj, no gdzie leży? Nie wiem, za miedzą? W Niemczech? No nieee, we Francji nad morzem przecież. I tam od lat się produkuje słynne mydło. Marsylskie, od Marsylii, nie od Marsa czy Marysi. Nazwa taka piękna, a mydło nie. Takie jakieś niewygładzone, niekolorowe, szare, grubo ciosane. Nie pachnie za bardzo coś. Jak za komuny zupełnie.
Ha, nieładne, za to drogie! I dobre chyba, twierdzą obie teściowe, czyli dobre, bo mówią z doświadczenia. Już przed wojną się go używało. Do prania np. Nie wiedziałam dotąd, że obie teściowe takie stare, wyglądały góra na 50, a mają ze 100 chyba, skoro już przed wojną prały, tylko którą, ale z szacunku dla starszych nie dopytam. 
Tak więc to mydło francuskie z dziada pradziada trafia teraz w belgijskie, schińszczone jednakże, ręce, i będzie myło i prało Azję. Tam leżą bowiem Chiny. I tam się teraz opłaca je sprzedawać, twierdzi tatuś biznesmen, który na przeszpiegi zapachowe do Europy wysłał jednakże synków. Mają się uczyć sprzedawać, choć mówią, że zjechali do ojczyzny przodków, zwabieni kulturą. Że podobno jak się dorasta, to się to zaczyna cenić. To i cenią. I wyceniają dobrze, skoro fabryka już ich. Wszystko nam zabiorą, naprawdę, wywiozą precz, i tylko ten zapach zostanie.

Friday 15 November 2013

(93) tybet

Demokracja zaskakuje mnie co krok, bo jednak działa! Że w dzisiejszym świecie jeszcze coś potrafi tak zaskoczyć, to się chyba nawet najstarsi górale nie spodziewali. Tymczasem w Belgii, we Flandrii, czyli nie do końca u nas, ale w granicach normy, doszło do cudu. Oczywiście, co kraj, to obyczaj, i nie należy się od razu spodziewać, że Matka Boska ukaże się na szybie lub na ściętym pniaku, czy też grzanka to tak naprawdę twarz Jezusa przedstawia, a nie spalone okruszki, no ale cóż, nie będę wymagała zbyt dużo od Zachodu. Dobre i to, co mamy, szczególnie zważając na to, że nie zaszło to pod wpływem naszej prawdziwej religii, tylko jakiejś innej wiary. Polacy słyną jednakże od kilku wieków, albo i dłużej, z tolerancji, to i ja nie będę przecież jakimś młotem na czarownice i szczerze opiszę, czegom się dowiedziała.
Otóż - nie krzywcie się, żem niewierna nagle - są na świecie takie religie, którym świętym w niebie się nie śniło. Jak tybet. Tajemniczy, niedostępny, z łysymi mnichami w czerwonych sukniach, które nazwałabym nawet szatami albo płachtami. Barwy mają one ogniste, piekielne nieco, bucha z nich czerwień lub pomarańcz i ładnie kontrastują z ciemnawą skórą mnichów, bo to oni w ten tybet wierzą. Ale oto pojawił się jeden jasnoskóry kandydat. Objawił się, znaczy się. Cudem. W Gent. Gand. Gą. W Gącie? Gencie? Hencie? Nie zgadniecie, ale ...Gandawie po polsku podobno, ale czy to aby nie Handawa?
Ksenia, po pierwsze Gandawa, po drugie Tybet to państwo, państwo bez państwa do końca. Niestety. Duchowa stolica buddyzmu. I to też religia bez religii. Jak? No tak, to bardziej stan ducha, niż wiara w istoty nadprzyrodzone, o których nic nie wiadomo. Moim zdaniem oczywiście, broni się i zarzeka Ana. W każdym razie Tybet i tybet to taka metka buddyzmu. Co za metka znowu? Ach, mekka dziewczyno, to porównanie. Jaka religia bez religii? Oszaleć mi przyjdzie w tym domu! 
Dobra Ksenia, pisz dalej, nie musisz rozumieć, zresztą kto rozumie te sprawy. To fakt akurat. A więc Tybet, obojętnie, co to, charakteryzuje się tym, że leży daleko i są w nim klasztory. W tych klasztorach można się zamknąć na wiele lat i medytować. Ana, to by ci się przydało, wtrąca ze śmiechem Roman, Ana Martin niby też się śmieje, ale nie do końca jednak, obawiam się. 
Do jednego z tych klasztorów zapragnął wyjechać młody Belg. Imienia nie wspomnę, ale młody. Bardzo. Lat 15, pięt-naś-cie. Czy pię-tna-ście? Ach ten polski. Rodzice Belga nawet pozwolili, ale podniosły się głosy, że ma zostać tu, na Sanżilu albo obok, i tu się może zamknąć dobrowowolnie, ale dopiero, jak będzie pełnoletni. A on chciał już teraz. I w Tybecie, już tak piszę, z wielkiej. Na piętnaście lat też albo dłużej, jak pozwolą. No i on wytrzyma.
Co było robić? Tylko sądy pomogą. Wysłali sprawę do Handawy. I tu wkracza cud. Bo sędzia damski lub męski pozwolił lub pozwoliła mu jechać. Do Tybetu uczyć się tybetu i buddzymu. Młody szczęśliwy. Na zdjęciu wygląda na zrównoważonego, więc myślę, że ta decyzja zaowocuje dla Belgii samymi plusami. Może jakąś wizytą międzypaństwową. Może wzmożoną wymianą handlową. Może tęczą na ręce. Bo taki cud mieliśmy ostatnio na Szumanie. Ale to w naszej wierze się zdarzyło.

(92) szaro - biali

Mariaże, gdzie człowiek się nie obejrzy, już nawet straciłam rachubę, który to raz dreptamy w weekend do ratusza. To ci z łapanki, okołoczterdziestoletni. Tym razem to coś wyjątkowego, bo zostaliśmy zaproszeni do samego miasta Brukseli A, a nie do znów do jakiegoś podrzędnego Skarbka czy innego -bka; to oznacza z kolei, że przemaszerujemy odświętnie ubrani przez sam plac centralny. No. Zadowolonam. Przynajmniej raz w święto nie tylko ja z całej rodziny będę odświętnie ubrana, ale cała reszta też, nawet wózek przybrany kwieciem. Szkoda co prawda, że nie w niedzielę, tylko takie pomniejsze święto sobotnie, ale dobre i to, rozumiem, że i urzędnicy, normalnie bardzo deborde, jak Ana mawia złośliwie o swoich kolegach z pracy, muszą kiedyś odpocząć i samemu/samej też się odświętnie przyodziać. To i żalu toć nie mam.
Zastanawia mnie tylko, czy takie małżeństwo, mariaż po staropolsku, a dziwnym trafem i po belgijsku, tylko że nie wiem, czy w starym, czy nowym narzeczu, dialekcie czyli, a więc czy takie małżeństwo międzynarodowe i międzyreligijne, do tego porozwodowe z obu stron, czy to jest małżeństwo całą gębą? Czy ono czasem nie kwalifikuje się aby i klasyfikuje tym samym do grupy małżeństw szarych? Albo białych? Wbrew nazwie niewinnej i czystej - nielegalnych?
Tak, będzie ich mniej. Tych biało-szarych, szaro-białych oraz osobno szarych i białych mariaży. Ana robi co prawda zdziwioną minę, nawet ona nie wiedziała, co zacz, co jednakże wyjątkowo nie oznacza, że to coś nie istnieje. A istnieje w dość dużym rozpowszechnieniu, na Sanżilu, w sąsiednich komunach, gminach, oraz poza nimi, w Brukseli A, B i jeszcze we Flamandii i Belgii. Flandrii, poprawia Roman, ale mów Ksenia, o co chodzi, też nie wiem, zainteresował się? To wyjaśnię, choć też mi sporo zajęło zrozumienie.
Mariaż biały występuje w Belgii w liczbie większej niż szary, a oba wykazują tendencję zwyżkową. Wszystko przez to, że nie ma powiązania komputerowego między urzędami. To znaczy niby jest, lecz źle i za wolno działa, tłumaczą się urzędnicy, to chyba nie-Polacy zakładali, bo wiadomo, że jak Polak zrobi, to na mur beton dobrze. I w murze betonie siedzi bezpiecznie takie łącze. Ale rozumie się, Belgowie muszą swoich chronić, to i Polaków nie zatrudniają, tym bardziej, że to było pewnie jeszcze w XX wieku i wtedy nie było oficjalnych stałek. W każdym razie komuny nie mogą sobie przesłać danych, czy ktoś już jest w małżeństwie, czy nie, czy jest skazany, czy jeszcze nie, czy płaci alimenty uczciwie itp. I wreszcie - czy nie chodzi aby o mariaż nie z miłości, tylko dla pieniędzy. Albo papieru, w rodzaju paszport. Albo fikcji, czyli obywatelstwa. Unii, Belgii, a czasami po prostu Sanżila.
Jak w dawnych czasach czyli, z książek historycznych trochę, kiedy też brać ślub to nie było takie hop siup, tylko zawsze z jakimś zamysłem. Piękne swoją drogą, że tradycja tak nie ginie.
Naiwni urzędnicy nabierają na tych niewydarzonych żonkosi w ten to sposób, że jak im odmówią w jednej komunie, to do drugiej jeszcze nie zdążą przepłynąć dane, i tam można na szybciora się związać. A potem trzeba to rozwiązać, pobrani umywają ręce i wot zagwozdka dla urzędnika. Wtedy jest białe - niby zawarte, dwie osoby na kobiercu chcą, ale nie mogą w świetle prawa, mówiąc językiem Romana. 
Ale to i tak jeszcze nic, bo najgorzej mają ci od mariażu na szaro. To już w ogóle problem na całego dla wszystkich. Narzeczonych, urzędników, krajów, z których pochodzą wżeniani w Belgię. Nie wiem, jak to się dzieje, że osoby naiwne się nabierają na tych niewydarzonych żonkosi. Przecież każdy ma oczy i nosa, a jak one zawiodą - to miej serce i patrzaj w serce. I nic to nie daje, bo tylu zrobionych na szaro na prawo i lewo. Cierpią znów urzędnicy, co im dane nie wpłynęły na czas z zagranicy, z Unii albo z komuny. Uff, jak się ma tyle do rozwiązywania, to naprawdę nie ma się ochoty potem komuś umilać życia i celebrować ślubów na ratuszu w niedzielę.
No proszę, a ja myślałam, że białe, to nieskonsumowane, a tu taka niespodziana! cieszy się jak dziecko Ana. Nowe czasy, nowe znaczenia, mówię z wyższością, także dlatego, bo nie wiem co nieskonsumowane do czego. Lub z czego. Jedno pewne - Belgia wydaje wojnę małżeństwom szarym i białym oraz łączącym te oba kolory. Będzie jak dawniej, normalnie, że nie opuszczę cię aż do śmierci.

Wednesday 13 November 2013

(91) zwierzaki

Wszystko tu inaczej działa, na tym naszym Sanżilu, nawet zwierzęta; rośliny pewnikiem też, ale zapadły akurat w sen zimowy, taki letarg, więc na razie na tym froncie cicho sza, za to zwierzęta szaleją jakby się wściekły! I to nie gołosłowne groźby, te słowa z poprzedniego wiersza, bo z rana gruchnęła wieść, że oto mamy na Sanżilu, albo - oby! - gdzie indziej w Belgii, nie sprawdziłam detalu, wściekłego kotka z importu. Kotek został zaimportowany z Maroka przez obywatelkę Francji, która jednakże, zamiast lecieć na rodowite w jej przypadku lotnisko orle pod samym Paryżem, do centrum świata mody, mekcy projektantów i celebrytów, wybrała skromne i mniej sławne lądowisko w Zawentę. I tak to wścieklizna wjechała, a gdzież - wleciała! do Belgii.
Zaventem napisz lepiej Ksenia, poprawia Ana, byś już sobie wbiła do głowy, co wpisywać w dżipies, jak będziesz jechać po rodziców. Oj, fakt, to daleko od nas, to Zaventem, cała Bruksela A i B na wskroś, a i to tylko na mapie, bo jak jechać ringiem, okręgiem takim, to zgodnie z polską nazwą obwodnica jedzie się po obwodzie, co daje średnio drugie tyle kilometrów i korków. Zaventem leży na północnym wschodzie, a my na zachodzie, nieco scentralizowanym, ale zawsze to peryferie, periferik po francusku parysku. To by pasowało do tej pani z orlego, co tu wolała lądować, bo zapewne była nie stąd, lecz z centrum Europy; jakby stąd była, to by się dwa razy zastanowiła, zanim w Maroku wsiadła na pokład z panem chorym kotkiem, nawet jeśli był tremińą. Był zapewne, i jego brat też, co to już wcześniej poleciał na orle prosto i już zaraża orły i inną zwierzynę; 10 przypadków naliczyli. Chorych lub podejrzanych. Na razie zwierza, ale kto wie, co będzie dalej? Podobno lokalni weterynarze nie umieją już rozpoznawać wścieklizny, odzwyczaili się po prostu przez te wszędobylskie szczepionki. 
Na pomoc mogliby przybyć nasi z Łap. U nas co roku jest wścieklizna, raz w lesie u lisów, raz w piwinicy u szczurów. Kto by tam nie znał różowej trutki, wyglądającej zresztą jak cukier gronowy za komuny, pamiętasz Roman? kręci się łza w oku Any. Jaki cukier? gronowy? w życiu nie jadłem, dziwi się Roman, a fu! No, takie różowe robaczki pyszne, z ręki zjadane prosto językiem, łatwo było z trutką pomylić, ale może u was w Polsce B tego nie mieli, wydyma wargi Ana. Co nie zmienia faktu, że wścieklizna jest i była i znają się na niej. 
Na Sanżilu, obawiam się, trzeba będzie zasięgnąć pomocy u psów. By pogoniły. One też sławne od rana. I też na lotnisku, mają jednak inne zadania, niż zaadaptowane kociaczki, bo to tu się robi ze zwierzętami, adaptuje lub adoptuje, zamiennie. Psy adoptują mianowicie do wykrywania pieniędzy. I działa! Niucha muszą mieć niezłego, skoro dzięki ich nosom w Belgii zostały 4 miliony, i to ojro! Leciały se luzem, bez nerwów, do Bejrutu jakiegoś. Bezpańskie, nikt się nie przyznał. A pies wywąchał. Bo pekunjaolet, jak mawia Roman  w takich sytuacjach. Albo nonolet? Olet olet farbą drukarską, potwierdza Roman, hmm, co jak?
4 miliony tak rozochociły celników, że od razu w try miga lub trymiga, też będzie poprawnie, bo sprawdziłam onlajn, więc kic szybciorem do schroniska i już znaleźli 6 kolejnych kandydatów na celników. Bezpańskich jak te przytoczone miliony. Jeden pies będzie nawet celnikiem niuchaczem pasywnym; jak się dowiem od Any, co to mogłoby znaczyć, to napiszę; dla niej takie wyjaśnienie, to nic, takie trymiga/try miga, jak się wie wszystko, to tak jest, a nie jak ja, musiałabym się aktywnie i pasywnie męczyć nad słownikiem.
Teraz sobie myślę, że te psy, owszem, pieniędzy niech szukają i dokładają się do bogactwa nas tu wszystkich, ale jeszcze lepiej, jakby pieniądze nie odciągały ich jednak od prawdziwej natury, to jest tropienia kotów. Przecież wtedy w ogóle nie byłoby tego problemu z zaadaptowanym kotkiem? Wystarszyłby się i nigdy w Zaventem łapy nie postawił, tylko zmykał do tego Maroka, gdzie pieprz rośnie. Prawdziwy pies, taki eko, żyjący w zgodzie ze swoją psią naturą, od razu by mu pogonił kota, nie wzruszyło by go nawet wysoki stopień faktora mińą. Od tego psy są i koty, by żyć jak pies z kotem, w tym na wściekłej, pasywnej stopie.

Tuesday 12 November 2013

(90) drang

Drang albo drank, zależy od wrażliwości ucha na dźwięki - takim to słowem, z dodatkowym elementem obcojęzyczno-wyrazowym na końcu, Ana Martin skomentowała zmianę geologiczną, do której doszło w ramach stosunków dobrosąsiedzkich z sąsiadującą z Belgią Holandią. 
Ksenia, nie geologiczną, tylko geograficzną, lamentuje Ana, jeśli już, do zmiany granic doszło po prostu, przesunięcia małego, i dlatego powiedziałam, że to trochę jak w dawnych czasach wojennych, gdy jeden kraj chciał zawładnąć drugim, tylko że wtedy to było w ramach zbrodni, a teraz odbyło się pokojowo, włącz tiwi historia, to się dowiesz. Jaka zmiana, nic nie wiem, naprawdę nic nie wie Roman? Nic takiego, rzeka zmieniła nieco bieg, to i zwołali specjalną komisję belgijsko-holenderską z elementami niderlandzkimi w swoim gronie, by ustalić, co zrobić teraz z tym fantem, wzrusza ramionami Ana, zupełnie jakby się nic nie stało. 
Nie rozumiem jej obojętności, przecież to oznacza, że już nic nie jest takie, jak dawniej. Kto kogo przesunął i kto jest teraz większy? Mapy trzeba będzie zmienić. Tymczasem ładna była na papierze ta nasza Belgia, ciekawe granice, porwane, liczne zagłębienia i rowki, tu woda, tu góry. Dużo zieleni na mapie, to wyżyny, gdzieniegdzie leje się żółć, co za słowo, tylko polskie litery najlepsze w świecie, to chyba doły. Depresja. Morze zawsze niebieskie, choć to tutejsze, płynące na północy kraju i Brukseli, raczej szarawe. Bo w niektórych miejscach zabetonowane na amen, śmieje się Roman. Jeziora może i są , ale ja niedowidzę.
Tak, nasza Belgia to trochę jak ta przysłowiowa koronka barbącka wygląda. Brabancka dziewczyno, to od Brabancji przecież, nie Barbancji czy Barbary, czyli od krainy takiej, gdzie od wieków robiono najdelikatniejsze koronki w Europie, mądrzy się Ana; albo przynajmniej tak utrzymywano, bo przecież Polacy też nie gęsi itp.itd. Fakt, nawet w Łapach można było trafić na ładne egzemplarze do stawiania pod telewizor, radio, porcelanowego pieska, przykładowo wilczura, albo sztuczne kwiatki. Ale skoro brabąckie bra bla bla niby elegantsze, niech tak zostanie, gdzie tam Łapom do wielkiego świata. 
Który jednakże za pomocą zmian na mapach stał się mniejszy. Za to Holandia większa! O jakieś łąki albo poldery, jak to już nieraz widziałam napisane tu i ówdzie, gdzie to owdzie, to nie wiem, ale zawsze, dobre i takie ówdzie. Gdyby Polska miała na granicy jakieś rzeki, to by dopiero był prezent dla narodu na jego listopadowe święto. Za to trafiło się Belgom, no cóż, widać mieli lepsze chody w Wersalu, jak wybierali krajom miejsca na mapie. Nic dziwnego, że 11 też świetują. Nie tak pięknie i hucznie, z petardami, jak u nas w stolicy Warszawie, ale po swojemu, zamknięciem żłobków i przedszkoli, co z kolei sprawia, że święto zamieniło się w dzień dziecka 2, bo nagle były wszędzie. I rodzice też. I wszyscy razem jakoś pokojowo, nikt się nie martwił, że kraj im zmniejszyli jednym zamachem pióra. Widać wiedzą, że ten się śmieje...

Monday 11 November 2013

(89) klaps

Każdy, kto chociaż raz w życiu próbował być matką, zresztą zaraz, zacznę raz jeszcze: każda, kto choć raz w życiu próbowała być matką...od razu wyjaśniam, że równouprawnienie istnieje co prawda, a już o sprawiedliwszy dom, niż u nas na Sanżilu, to już w ogóle trudno w całym kosmosie i poza nim, ale jednak mężczyźni na razie nie mogą rodzić, a że Ana każe dbać o używanie form damskich, to podkreślam je swoim pisaniem w pierwszym akapicie. Każda z tych osób, o, tu forma żeńska nawet pasuje jak ulał bez zbędnych igraszek językowych, wie, że matką można być co najwyżej akurat na styk, ale dobrą - właściwie nigdy. Wiedzą o tym wszystkie matki i mamy, które mają za sobą lekturę książek, rozmowy z własnymi matkami, teściowymi, siostrami młodszymi i starszymi, koleżankami, a już szczególnie koleżankami o dłuższym stażu matczynym - dobrze się nie da. Można dawać radę, ale to już szczyt szczytów.
Ana Martin też tak ma, i Rita, i Nina i na pewno setka innych znajomych, co to próbują się jakoś zmieścić i umościć w ramach macierzyństwa. Oczywiście na moje oko wszystkie one, bo nie oni, popełniają błędy, a Ana to już tyle, że uff, ale po dzieciach jakoś ich nie widać, pewnie sie dobrze chronią, albo mają taką słoniową skórę, skórkę właściwie, że nic im niestraszne. Przykładowo klapsy. Co by się stało, jakby dostawały w przysłowiową pupę?
Ksenia, co za pomysł, brr, jakieś praktyki z piekła rodem, no wiesz co, nie myślałam, że w Twoim wieku można być jeszcze tak zacofaną, krzywi się Ana. Bić dzieci? Na pewno nie pod tym dachem, wypraszam sobie, Roman też, a zaręczam Ci, że Iwonek tym bardziej! Poza tym to prawnie zabronione. Właśnie, że nie, tryumfuję! I triumfuję przy okazji z drugiej strony. Bo okazało się, że jak w zeszłym tygodniu usunięto nauczycielkę za danie klapsa, w miejscu się to działo o dwóch nazwach Namur Namen, omen namen, z łaciny podpowiadam, to wszczął się nagle narodowy raban, tak Ana mawia malowniczo, że co to się dzieje, by już dziecku nie można dać klapsa tzw. edukacyjnego. No co ty, Ana na to, umknęło mi to, i co dalej? No nie wiem na razie, dziś święto, nie dowieźli gazet, albo nawet nie wydrukowali, to nie mam jak sprawdzić. 
O już mam, tu piszą, pokazuje Roman. Faktycznie, kto by pomyślał, że Belgia, Zachód pełną gębą w koncu, może nie kolebka cywilizacji, za daleko od Bizancjum i Afryki, ale zawsze to i król niejeden nawet, i Unia, i gofry, i frytki, sroce spod ogona nie wypadli, ci Belgowie lebelż, a dzieci biją. Wstyd tym większy, ciągnie Roman, że nie podpisali konferencji przeciwko przemocy wobec dzieci! Konwencji Ksenia, konwencji, co niewiele zmienia dla samych dzieci, rzeczywiście oczywiście. Francja też benenota nie, wtrąca Ana, notabene ups, ta wielka mądra siostra w wierze i polityce. Starsze siostry są zazwyczaj głupie, komentuję z kąta, wiem coś na ten temat, to jak i we Francji głupio robią, trudno, by tu było lepiej, młodszy zawsze odgapia; ale czasami się buntuje, prawo młodości, czyli wręcz przeciwnie postępuje, to by lebelż mogli być w awantgardzie i podpisać przed Francuzami, na złość tak trochę, ale małym na dobre by wyszło, kłóci się Ana. Bo włos mi się jeży, jak czytam tu, pod artykułem w lalibr, jak jakaś sława psychlogiczno-terapeutyczno-analityczna broni tej nauczycielki, że ona miała prawo uderzyć, że to był na pewno przemyślany klaps edukacyjny. I że on popiera dialog, usrukturyzowany dialog z dzieckiem popiera, szukanie płaszczyzny porozumienia na przestrzenie międzyludzkiej, no ale czasami nie wychodzi, i trzeba najzwyczajniej po ludzku przywalić. I wtedy to już nie jest międzyludzko.
Jaki, pytam, bo edukacja to była w ministerstwie za mojej młodości, edukacyjny, czyli uczący czegoś? A czego niby? No widzisz Ksenia, sama widzisz, że ta sława o nazwisku belgijskim skomplikowanym, więc nie spisuję, choć należałoby go publicznie napiętnować pod pręgierzem opinii, bredzi coś facet od rzeczy, chyba się wszyscy zgadzamy, co? groźnie toczy wzrokiem Ana. Ana, no pewnie, nie zaperzaj się tak; chyba nie myślałaś, że klapsy i lanie porządne wyginęły, co? uspokaja Roman. To fikcja. Niestety.
No właśnie, w tych wszystkich książkach dla matek i ojców też piszą o tym, by tego nie, tamtego nie albo tak, ale o biciu - najmniej. A to właśnie powinni wydrukować wielkimi literami na okładce. Nie bij! Nie bij drugiego, co tobie niemiłe. Małego nie bij. Reaguj, protestuj, a nie drukuj, jeśliś w gazecie, bredni o tym, jak to czemuś służy. Chyba tylko temu, by strach siać, a w efekcie pożogę. Oj, niedobrze się dzieje w państwie belgijskim, zgniły ten Zachód jednak i od komuny niewiele lepszy w gruncie rzeczy.

Friday 8 November 2013

(88) nędznicy

Nie jest łatwo, ale kto powiedział, że będzie, mawiał tatko. I że wszyscy jedziemy na tym samym wózku i że nie znasz chwili. I to wszystko prawda najszczersza, przez co najtrudniejsza do zniesienia dla tych, co na ten wózek buzek dopiero wsiądą. Albo spadną. Z wyższych sfer w niższe, choć Iwonek wątpię, by się zgodził w tym zakresie, on wszak całe życie na jednym wózku, o pardą, już drugim, różowym za to w całej krasie, i nie narzeka na nic. No ale nie był królem.
Od zawsze podejrzewałam, że wbrew temu, co twierdzi Ana Martin, królowie wcale nie są nieprzyzwoicie bogaci. Przynajmniej król w Brukseli. Okazało się mianowicie, że król zbiedniał, i to znacznie, ale od razu uspokajam, nie ten, co ma na utrzymaniu polską królewnę i damskie królewiątka, co teraz nam, chyba mi już wolno tak napisać, miłościwie króluje i panuje, tylko jego tatuś. Starzec taki, półstarzec właściwie, tak go nazwę, by nie obrażać starców sędziwych prawdziwie; już się zdążyłam przyzwyczaić, że na Zachodzie starcy wyglądają o wiele młodziej, niż ich przeciętni równolatkowie u nas w Łapach, tylko słownictwo na razie nie nadąża za tymi zmianami społeczno-socjalnymi.
Ana Martin jest oburzona na całego, jakby normalnie była rodowitą Brukselką i płaciła podatki w Belgii A i B, na tego króla czyli. Na wydatki jest oburzona, które wczoraj wyszły na jaw, wypłynęły dzięki tajnemu źródłu z pałacu, tak to się zwie w tiwi, a jak mi ktoś jeszcze kiedyś każe pisac źródłu/ó, to chyba też wypłynę, albo mózg mi wypłynie...co za polszczyzna. Ksenia, protestuje Ana, no ale powiedz sama, czy to normalne i ludzkie wprost, by ten pan staruszek król miał do swojej własnej osobistej dyspozycji milion ojro i jeszcze publicznie wyrażał swoje niezadowolenie, że mało, i groził, komu popadnie, oczywiście pozostając cały czas w sferach rządowo-arystokratycznych, że on się wyprowadzi za którąś z granic, jak mu nie zwiększą budżetu. 
Ależ Ana, on nie ma wcale miliona ojro, tylko raptem 970 tysięcy, żartuje Roman, bo widzi, że Ana się zaperza. Racja, daje się obłaskawić Ana, ach, nędzarz on tym większy powiem wam, że podatki nałożyli niedobrzy poddani na jego lasy, pałace, zamki i statki, jachty to się nazywa w przypadku bogaczy, i to nawet nie te nędzne 970 tysięcy ma teraz, o ile uczciwie zapłaci, tylko zostaje jakieś 700! Za dobra w matmie nie jestem, ciągnie Ana, nie umiem sobie poradzić z technikami relaksacyjnymi, gdzie każą liczyć piętnaście procent od 343 , by zasnąć, od razu się denerwuję co najmniej tak, jak teraz i sen jeszcze dalej odpływa, no ale tu wam obliczę szybciorem, że to daje jakieś 60 tysięcy na miesiąc już na czysto, to faktycznie, jak tu żyć? 
A pamiętasz Ana, wtrąca się w ramach techniki relaksacyjnej Roman, taki obraz Maciejewskiego, jak tu teraz żyć? Mogłem kupić go kiedyś za bezcen, a teraz to chyba by budżet tego króla półstarca nie wystarczył, zastanawia się Roman. No, jak tu żyć? A ile miał król, jak jeszcze zasiadal na tronie, przypomnij mi Roman? 11,5 miliona ostatnio. Noooo, to nic dziwnego, że teraz się czuje jak nędznik jakiś bezdomny, mówię. Jak nie miał podatków, to miał na miesiąc tyle, co teraz na rok, więcej nawet, liczę co najmniej tak szybko jak Ana. 
I mógł utrzymać ten jacht, benzynę do niego właściwie, którą teraz chce przerzucić na poddanych, by za ich kaskę poszusować po falach. Ze swoją włoską żoną do tego, ukochaną przez lud podobno niegdyś, jak nie było pudelka, a jak się pojawił, to już mniej, mówi Ana, co to i owo jednak o celebrytach wie. Serio, śmieje się Roman? Serio serio. Myślę, że mu tej forsy nie dadzą, myśli na głos Roman, to chyba też taka technika; myślę, że zrobią to, co kiedyś w Luksemburgu tym dolnym, pamiętasz Ana, jak książę, bo tam mają takich arystokratów nieco niższego rodzaju, jak mu zabrakło na fatałaszki, to sprzedał las krajowi swemu własnemu, co za absurd, krzywi się Ana. Myślę, ciągnie Roman, który nie lubi dyskrecji Any, ale nie zraża się, wręcz relaksuje, że król stary po prostu sprzeda poddanym trochę swoich włości, lud to kupi, bo co ma robić, premier nie straci twarzy, że w czasach kryzysu się tak daje wodzić za nos, albo muszkę, wtrącam, bo lubię tę czerwoną muszkę bardzo, a król półstarzec w swoich własnych oczach będzie mniejszym nędznikiem.

Wednesday 6 November 2013

(87) szymonis

Jadę sobie dziś i jadę metrem, jak zwykle nie wiem, do którego wsiadłam, ale jadę mimo to, w końcu linia jedzie w kółko praktycznie, to i zawsze można bez problemu zawrócić, a czasu mam, że aż za dużo. Obok Iwonek, śpi i podróżuje wte i wewte nawet o tym nie wiedząc, ale uznałam, że krążenie po okręgu w metrze lepsze, niż zataczanie kręgów po kałużach na powierzchni. 
Siedzimy pod ziemią, gdzie jeszcze trudniej zorientować się, jak idą ulice, i jak się nazywają, bo z tych napisów w dwóch dialektach to naprawdę wynika tylko bałagan. Czytam, bo stacje brzydkie i nie ma na co patrzeć. Dobrze, że jak słyszałam, w Belgii można już mówić oficjalnie w trzecim dialekcie, a mianowicie niemieckim, tak, tym samym, co za polską, lepszą, zachodnią granicą i częściowo w Polsce A, ale to daleko od Łap, nie wiem gdzie, dokładnie. Nie wierzę coś z tym niemieckim, to w końcu obca mowa, dla Belgów też, ale może prawem większego? A może dlatego, że po niemiecku da się zrobić lepiej porządek, tzw. ordnunk, albo odrunk, nie pamiętam, czy to od Odry, rzeki, czy od czegoś innego. 
W każdym razie porządek przydałby się, przykładowo w takim metrze. Mało linii w Brukseli, za to bałaganu dużo. Nie wiem, czy to wynika z kątpleksów, że mało, a niby Europa, czy czego, ale już gdy tu byłam, jedną linię podzielili na dwie. Niby fajnie, bo więcej, ale nie do końca. Bo owszem, jadą w więcej miejsc, ale na wyświetlaczu - w jedno. Szymonis. I teraz nie wiadomo, gdzie dojedziesz. A droga nie jest łatwa.
Po kolei leci to tak: zjedziesz z wózkiem w dół. Jak masz szczęście, windą lub na ruchomo. Schody jadą, a ja stoję i trzymam wózek w garści. Jak szczęścia nie masz, a zazwyczaj nie masz - schodek po schodku, czasami z niespodziankami w rodzaju jesienna szaruga w postaci mokrych, śliskich liści. Czasami zjawi się pomocna dłoń i pomoże znieść, albo wnieść - wtedy dobry uczynek liczy się za dwa. Ana bezczelnie zaczepia osiłków, a jak nie ma - to i nie osiołków, bo mówi, że lepiej się zbłaźnić, niż miałaby się podźwigac, ale ja nie mam odwagi. 
Zjeżdżamy. Na dole - przepychanka przez bramke, ale oddam bramkom sprawiedliwość, że działają prawie że dobrze, tylko raz się zacięłam i tylko dwa razy skasowało mnie dwa razy, tak jak w Polsce A u Any, gdzie dziecko w wózku, ale nie siedzące w wózku, bo tak pragnie akurat, liczy się jako osobny bilet, mimo że samo nie stoi; Ana się bardzo wkurzyła na świat na ten czas, bo była obecna i osobiście porównywała do Polski. 
A po bramce jeszcze jedne schody, nieruchome lub nie, czyli ruchome, i już się można pchać do wagonu. I ruszać na Szymonis, tylko który? I tu sedno. Chyba mi ktoś w myślach czyta, ani chybi duch albo inna siła nadprzyrodzona, bo oto okazuje się, że Szymonis nie będzie już Szymonisem. Albo inaczej: będzie, ale tylko jeden. Ten, co oprócz Szymonisa będzie miał nazwę Leopold drugi, de tak dziwnie wymówione po belgijsku, ale nie niemiecku Broń Boże! Ten drugi Szymonis, Szymek, albo Szymcio nawet, stanie się Elizabetą, czyli Elżbietą, Elżunią lub Elą, co kto woli. Żeby z Szymka była Ela, to w Polsce niemożliwe, ale tu, na Zachodzie, nie to widzieli.
Tylko nie wiadomo kiedy. Chyba dopiero wtedy, wtrąca Ana, jak w Brukseli zawisną nowe plany komunikacji. Mają być, na wzór paryski! Fiu fiu, to Roman,co natychmiast podchwytowuje Iwonek i dmucha w gwizdek. Fiu fiu, no no, wielki świat! Ale nie wiadomo kiedy, przypominam, ciągnie Ana. W każdym razie łatwiej będzie, bo dadzą kąty proste, a nie takie niekąty same dziwaczne, od których się aż roi na planach, i oczy bolą, jakby nie starczyło, że się nie da zrozumieć. Tylko że to trwa, takie odmierzanie, i sądzę, że bez pomocy niemieckiej się nie obędzie. Jednym słowem, rewolucja płciowa i nie tylko. 

(86) entre

O mały włos, a bym się zupełnie zagapiła i ominąłby mnie niezły spektakl. Wszystko przez to pisanie i iwonka, człowiek nie ma już nawet czasu na światowe życie. I wychodzi, żem niewychowana, że lekce sobie ważę, czy lekko? letko nie...że ważę niewiele króla i królewnę. A oni w Brukseli, sercu samej A, na wielkim placu. I to przecież raz na kilkaset lat.
Tak, tę polską królewnę do tego z krwi i kości naszą kochaną, naszego człowieka na Zachodzie, najlepszą wizytówkę polskości, można by napisać, w całej Europie, świecie, Kosmosie wręcz, galaktyce takiej! Kim ja jestem, Ksenia z Łap, żeby tak sobie robić swoje własne zapiski, podczas kiedy ona robią żłajez entre? Przy boku małżonka, jak się godzi w wyższych sferach? Ale się nie potrafię znaleźć z okazji entre, a fe, dobrze że matuś nie widzą! Ątre by było po polsku, ale po belgijsku nie ma ą, to tylko to pierwsze słowo zapisuję fonologicznie, jak słyszę, bo nijak nie potrafię wykombinować, jakby miało wyglądać gramatycznie, a to drugie, entre znaczy się, na komputerze widziałam. O, tu jest. A nie, enter! Ha, ale zostawię tak, tak też gdzieś widziałam.
W restauracji Ksenia widziałaś, ale z dwoma e i jak nie drukowanymi, to na dodatek z akcentem. Entree. Nawet nie ma zapisać w komputerze, miotam się po klawiaturze w prawo i lewo, ale nic. To nic, będzie z błędem. Ana, a to drugie słowo, pierwsze w kolei, to jak zapisać? Joyeuse. Jest. Udało się. Jeszcze tylko co to znaczy? I tu mnie masz, śmieje się Ana. Bo co to właśnie i właściwie znaczy dziś, zastanawia się na głos Ana. Dosłownie znaczy to coś w stylu: pełne radości przyjęcie. Albo wjazd. Wejście w lektyce, ups, lekkyce. Kogo przez kogo albo gdzie, odnoszę się w jednym równoważniku do obu wersji, jeszcze Ana zmieni zdanie albo tłumaczenie. Hmm, chodzi o prastarą tradycję, chociaż poczekaj, nie taka ona prastara, skoro belgijska monarchia, to znaczy królowie, uprzedza moje wątpliwości Ana, rządzą niecałe dwieście lat, nie cały czas ci sami oczywiście. W każdym razie jak się zmienia król, to potem łaskawie objeżdża swój kraj, kiedyś można by powiedzieć ładnie po staropolsku chyba, bo ś jest: włości. I tu właśnie ogarniają mnie wątpliwości, ciągnie Ana, bo jaki to jego kraj? Ludzie są wolni, a król ani lepszy, niż gorszy niż inni. 
Co ta Ana mówi, doprawdy, nespa po belgijsku...przecież król to nie jest taki zwykły ktoś, co to to nie. Przede wszystkim bogatszy. Gładszy na twarzy i rękach pewnie też, bo się nie napracował. Wszystko pod nos podtykają, wokół mnóstwo paziów i dziewek, kuchcików i ekonomów, pamiętam z historii. Nic nie musi robić, tylko rządzi. No właśnie, nawet nie to, wtrąca się Roman. Bo taki król właściwie nic nie może, tylko się pokazywać i podpisywać dokumenty, które mu podetka pod nos już nie paź albo stańczyk karzeł, tylko rząd, złożony ze zwykłych poddanych, którzy mogą jednak decydować więcej, niż on. Takie czasy przyszły na króli.
I dlatego chyba robią te entre, by mu czas zorganizować, wnioskuje Ana. Jeździ se po kraju, tu się pokaże, tam uściśnie ręke, tu pogłaszcze dzidziusia, tam obejrzy jakiś koncert, posiedzi se, poje i do domu. A lud ma się cieszyć, jak za dawnych lat, z czego, z tego, że to z jego kieszeni? Ech, bez sensu, dobrze Ksenia, że już się skończył spektakl dla publiczności, zdjęcia napstrykane, a król słucha cierpliwie pochwał z ust polityków. Nic tam po tobie. A królewnę, królową, jeszcze nie raz zobaczysz w akcji. Młodzi są, to długo porządzą, a zajęcia muszą im znaleźć na te wszystkie lata, bo przecież budżet naród przegłosował rękami posłów, a król sam podpisał. 

Tuesday 5 November 2013

(85) piechotą

Nie ma już chyba powrotu do czasów sprzed komputerów, ale czy to tak źle? Bo czego to nie można policzyć ostatnio? Nawet cyfrę pi wyliczyli, nie można co prawda powiedzieć, by to posunęło matematykę cokolwiek do przodu, bo to wyliczenie się nie kończy, jak na moje rozeznanie, przejrzałam kilka stron wydruku i nie wyglądało, jakby liczący dochodzili tu do jakiegoś ilorazu, ani do różnicy nawet, bo w końcu co to za różnica w stosunku do czasów bez kalkulatora? Taka, że wydruk porządny, przejrzysty, higieniczny i sformatowany, a jak ręką pisali, to jak kura pazurem niektórzy doprawdy skrobali. Ja nie. Ana Martin też nie, w swoim własnym mniemaniu, ale ja już nie jestem tego samego mniemania, widziałam próbkę jej twórczości ręcznej pisarskiej i nie było to do odczytania dla tych, co czytają głównie onlajn. Ale podobno kiedyś każdy miał swój własny charakter pisma, owszem, nawet w podstawówce jeszcze mieliśmy tego początki, ale potem weszły dzienniki elektroniczne, a z czasem tablety z darów. Pisać ręką pisaliśmy, ale większość tak samo jak sąsiad z ławki, i jak bolało potem! 
Romana, mimo że jest przedstawicielem najstarszego pokolenia u nas na Sanżilu, z kolei bolało właśnie tak, że aż się dał pokroić, to znaczy nie cały, tylko część nerwów sobie podciął, to się akurat u boku Any przydałoby każdemu! Szkoda w sumie, że też się od razu nie zoperowałam, można było przecież hurtowo, widziałam kiedyś takie masowe operacje na oczach, w Rosji chyba że, ale co to to nie, nawet jeśli do końca życia będę musiała w ten sposób patrzeć na Anę i co tu się dzieje ogólnie. Sodomia i gomoria czasami taka, że cyfra pi przy tym wysiada.
Na Sanżilu, chociaż nie, chyba w całej Brukseli jednak, bo przecież stib jeździ wszędzie, wte i wewte, Iwonkowi tylko głowa chodzi w prawo i lewo z zachwytu, że tyle tramwajów, te stare lubi szczególnie, w każdym razie w Brukseli wyliczyli, czym się kto przemieszcza. Normalnie, popodłączali ludziom? do ludzi? pod ludzi? się pod ludzi po kryjomu? takie minikomputerki chyba, żeby zobaczyć, czy ci wolą jeździć czy maszerować, a jak jeździć - to czym? W sensie stibem, autem czy rowerem. Chyba chcieli, by im wyszło inaczej, to znaczy bardziej przyjaźnie dla środowiska, takie ekobjo obliczeniowe, niestety wyszło zupełnie zmotoryzowanie, po zachodniemu: lud i naród w Brukseli głównie jeździ. Autem w 40 %. Potem, o dziwo, wpływ Polaków, bo na drugim miejscu: peichota! Raz dwa trzy cztery maszeruja oficery. Potem stib. Autobusy i tramwaje, jak w piosence pewnej. A na szarym końcu wlecze się rower. 3% tylko dostał, ale może dlatego, że wdał się błąd obliczeniowy jakiś. Statystyczny.
W tych badaniach chodziło jednak o to, tak Roman twierdzi, by rower się właśnie nie wlókł. Chcieli, by ci z podłączonymi komputerkami rączo mknęli na rowerach. A tu klops. I korek. I blokada z aut, to jak mają mknąć? Ścieżek brak. Ana boi się, to jeździ chodnikiem. Roman ulicą, ale już ma mniej do stracenia, pisałam o operacji. Ja unikam, a bo to nie po to do miasta jechałam, by na rowerze jeździć. Rower to był kiedyś, w Łapach. Teraz zresztą nawet w Polsce B rządzi auto, nie ma już wielkiej różnicy między wynikami zachodnio- i wschodnioeuropejskimi. Takie czasy globalizacji, że przemieszczenia robią się, tłumacząc wprost z belgijskiego, autem. I co, źle? Nie po to komuna dała nam w kość, byśmy teraz na rowerach jeździli i plasowali te rowery na wyższej pozycji w światowym rankingu!

Thursday 31 October 2013

(84) gangi

180 km kabli trakcyjnych. Ładna nazwa. I ładny wynik. Tyle ukradli w zeszłym roku złodzieje w Belgii, a może i na Sanżilu, bo w końcu dworzec na midach to u nas, choć ci z południa kłócą się, że na Anderlechcie. Wielkie mi co. 180. Czyli km co dwa dni, albo pół kilometra na co dzień. To niby tak dużo? Na tyle pociągów i szyn, co ja tu widzę, koło Wielsa na przykład? Nawet nikt nie zauważy, no chyba że akurat siedzi w pociągu, który stanie w szczerym polu, gdyż torów brak. pech to pech, choć w Belgii i tak mniejszy, bo tu przecież ciężko o szczere pole, wszędzie widać domy na horyzoncie, a szczere to w tym przysłowiu puste, jakby ktoś nie zrozumiał, wiadomo, co emigracja robi z językiem.
W Polsce to się kradnie! Mogliby się czegoś od nas nauczyć, ci Belgowie. 62 km szyn w zeszłym roku. Ciekawe, czy w Belgii w ogóle ktoś o tym pomyślał, że szyny też kradną? Bo jakoś nie widzę tu wielkiej tradycji złomowniczej, jeszcze ani razu nie uświadczyłam wzrokowo wózka jakiegoś, nie słyszałam tez, by komuś z klatki zwinęli na pojazd do złomu wózek dziecięcy. A w Polsce nie raz widziałam złomiarzy z wózkami dla dzieci bez dzieci, szczególnie takimi dla bliźniaków, wiadomo, szersze, to i poręczniej wieźć skaradziony materiał, nawet te szyny od biedy można jakoś przywiązać
Stoją te wózki buzki bezpańsko, niepozapinane. Ana Martin też tak zostawia bezmyślnie, dobrze że mamy Romana i on zawsze zapobiegliwie sprawdzi, czy drzwi zamknięte. Widać wózek mu w Polsce B ukradli i odtąd przezorny zawsze ubezpieczony. 
Ksenia, to raczej nie Belgowie kradną, lecz gangi ze wschodu. Policja to wykryła. Wschodu czego, Europy czy świata? To względne, śmieje się Roman. Względne, czyli od nas przyjeżdżają kraść? O dziwo nie, albo przynajmniej ci od nas nie dają się złapać. Albo nie przechwalają, że to ich sprawka. Czyli czyja? Policyjne źródła, używając profesjonalengo języka tiwi, twierdzą, że Serbów i Rumunów, Eksjugosłowian czyli, ale jakie czyli? Skąd pochodzą? Jak to Ksenia, Jugosławia to już za twojego życia się rozpadła przecież, karci mnie Ana, nie słyszałaś o takim kraju? Trochę na wschodzie, a trochę na południu, jak sama nazwa wskazuje? Jaka nazwa wskazuje, nie słyszę tu nawet skrawka południa, oprócz ł oczywiście. Jug to południe by było, nie po polsku wprost, ale że po słowiańsku, to przynajmniej po siostrzanemu lub bratersku. 
No dobra, a gdzie oni teraz są, ci Eksjugosłowiacy? Częściowo tu. Na Sanżilu? No tak, sama widzisz, kto w piaskownicy siedzi i po jakiemu mówi, to często dzieci Eksjugosłowian, bo tak się odmienia. Prawie że po polsku. Rumuni też? No nie, to inny kraj, dziewczyno! Ale kradną razem? Ojej Ksenia, przecież to tylko gangi, wyrzutki społeczeństwa takie, jak w Polsce. 
Hmm, to ci nowość. Jeszcze nie zdarzyło mi się, bym spotkała złomiarza, który nie mówił po polsku. Nawet nie tyle mówił, co mamrotał lub przeklinał, że nie ma tzw. tego jak załadować. Fakt, zrozumieć się tego nie dało, myślałam głupio, że to dlatego, że może pijani, a oni po prostu mówili po jugosłowiańsku! Patrzcie no, byłam przekonana, że niektóre zawody są na stałe przywiązane do kraju pochodzenia, i że przykładowo tacy Flamandzi nie mieliby szans wejść na rynek polskiego złomu ze swoją ofertą, że monopol na tory, studzienki i kable w Polsce A i B mają odpowiednio Polacy A i B, a tu się okazuje, że rządzą obcy! I do tego z gangu z kraju, którego nie ma! Nic dziwnego, że policja jest bezradna, sięgając raz jeszcze do tiwi, bo jak tu złapać coś lub kogoś, kto nie istnieje? 

(83) łoterlo

To ci dopiero, wyrwało się dziś Anie Martin w czasie lektury, no proszę! Czy wy wiecie, że Waloni nie są szowinistami? Walonowie, znaczy się? Wyszło to zdanie z ust przewodniczącego izby turystyki, oczywiście walońskiej. Jest też chyba izba flamancka, dz, przeprzaszam, flamandzka, i brukselska, sanżilowskiej chyba na razie nie ma, ale to pewnie tylko kwestia czasu, albo pieniędzy. W każdym razie zaczęło się od tego, że jakiś międzynarodowy przwodnik, książka, nie człowiek, od razu rozjaśniam w umysłach, uznał, że Belgia, jako cały kraj, bo przecież za granicą nie mogą wiedzieć, że taki kraj jak Belgia nie istnieje dla Belgów, mimo że istnieje w polityce, ma króla, polską królową, prezydenta unii i premiera z Włoch, o ile mnie wiedza nie myli, a więc w tym przewodniku o angielskiej nazwie uznano, że tu warto jechać. Do tego kraju bez kraju, można by napisać.
Nie dziwi mnie to, nie raz słyszałam, że na Zachodzie ludzie są ograniczeni bardziej niż u nas w Polsce i Łapach, bo nie kończyli polskich szkół, nawet jeśli by to miało oznaczać, że poszli do szkoły jako sześciolatki. Ludzie na Zachodzie potrzebują skrótów, tak jak my w gimnazjum i na maturze, dlatego Belgia to dla nich Belgia i już. To znaczy tę nazwę wymawia się inaczej, bo tak to chyba tylko na Sanżilu i obok, gdzie głównie nasi. Ci bardziej douczeni, znaczy się. Ale książka się sprzedaje głównie wśród tych, co wiedzą mniej, dlatego napisano w niej, że Belgia jest kul, i wstawiono do szeregu najlepszych krajów-niekrajów, trochę za Brazylią, Mazylią i kilkoma innymi, znanymi głównie turystom, bo przecież nie zwykłym ludziom, którzy muszą gdzieś żyć i zarabiać na chleb.
Za Malezją, widać, żeś w gimnazjum skrótowo się uczyła, geografii na przykład, zgryźliwie wtrąca Ana. To co, za to siedem lat miałam, jak do szkoły poszłam!
Roman poszedł do internetu i faktycznie, stoi jak wół, że Belgia modna. Ale jest już skarga. Bo oto piszą głównie o tych drugich. Flamakach, jak ostatnio podsłuchałam. Ładne i kreatywnie, Polacy to jednak potrafią. Flamaki to ci, co mają drugi akcent. Bogatsi i brzydsi, ale że pieniądze rządzą, to pewnie podkupili przewodnika i napisał, co napisał. A Walonowie, Waloni, Walonki te nasze, nie potrafią, a może nie mają tyle, co trzeba. Ksenia, nie są szowinistami po prostu, mówiłam z rana, strofuje mnie Ana. Szowinistami od szow? Szoł po amerykańsku? Nie, to znaczy, że nie są narodowcami. Patriotami nie są, ojczyzny nie kochają? Nie do końca. Chodzi o to, że nie chwalą się sobą jako kimś wyjątkowym, tak jak Polacy na przykład. A Flamaki? Flamandowie, nie mów Flamaki i innych oducz, to przykre, Walonki śmieszne, zostaw jak chcesz: jedni i drudzy pod względem patriotyzmu przy Polakach wysiadają, obawiam się, obawia się Roman.
Ale przecież ładna ta Walonia, co oni chcą? Owszem, są piękniejsze kraje na ojczyznę, w rodzaju Polska na przykład, a Łapy to już w ogóle, lepsze niż Polska A, ale i Walonka zielona, bo mokra, tu pagórek, tu las, tu dom z kamienia, nie jest źle. Tak też mówi pan z izby turystycznej. Jego celem jest przyciągnąć Anglika, mówi w liczbie pojedynczej, ale chodzi mu chyba o liczbę mnogą, bo co komu po jednym Angolu, nawet jeśli bogaty jak bitels? Angliku Ksenia. Dobra, zwał jak zwał, ale co mu po jednym? Nie starczy. Dlatego pan będzie się starał przyciągnąć też Polaka, oczywiście znów nie tego jednego bogacza z pierwszej setki polityki czy wprost, tylko ogólnego, biedniejszego może, za to licznie występującego. Ten przysłowiowy Polak i Polka powinni dać się złapać na łaterlo, waterloo w piśmie, od wody, deszczu pewnie. Na przysłowiowy angielski deszcz mieliby się złapać? Nie mam pojęcia, czemu akurat Polka i Polak mieliby przyjeżdżać na Sanżil oglądać angielskie miasta, ale jeśli się uda tak wypromować Walonkę - trzymam kciuki. To by było dopiero łoterlo, twierdzi Roman nie wiadomo co.

Wednesday 30 October 2013

(82) wespół zespół

Wespół zespół czy zepsuł? Zepsół? Zebsół? Polskie dykcja i gramatyka też potrafią dać w kość, głowę sobie połamię kiedyś. Bo że nie wepsuł ani websuł, to jestem pewna, nikt mi nie wmówi, że w erze łeb20, łeb dwa zero, nie dwadzieścia, w której podobno żyjemy, istnieje takie słowo, po polsku oczywiście, w innych dialektach wolna amerykanka. Ha, i to mimo że łeb pisze się po amerykańsku właśnie web, proszę, następni, którzy mają swoje zasady wymowy-pisowni, kto by to spamiętał? Wespół zespół, dobrze napisałaś, podgląda przez ramię Ana Martin, tylko że w piosence było w zespół, co sensu większego nie ma, moim zdaniem przynajmniej, mądrzy się dalej Ana. W jakiej piosence, kto to by dał radę wyśpiewać, takie karkołomne łamańce? Polak, śmieje się Ana, zwykły Polak z kabaretu. Starszych panów. To ewentualnie, przytakuję, w starych czasach może dało się tak wyćwiczyć język, by giętki był, bo dzisiejsza młodzież, w tym ja, rady byśmy nie dali, czy to śpiewem, czy mózgiem objąć tych zawijasów. 
Bo co to zespół w wespół ma znaczyć? Razem. Społem czyli kiedyś. Kiedyś, w komunie? Nie, wcześniej jeszcze, całe stulecia temu, wcześniej niż druga i pierwsza wojna światowa razem wzięte, znaczy się społem. Za komuny, bo tak się utarło Ksenia, poprawia z nauczycielskim zacięciem Ana, to już się tak nie mówiło o grupie, tylko o bułkach. Społemowskich. Innych zresztą nie było, ale jak się dziś zastanowić, to czy inne były nam potrzebne? Te nowe mają tylko więcej glutenu i mniej żyta, a na tamte się krzywiliśmy, mimo że zdrowsze były i dziś na pewno więcej by kosztowały. Ach, wespół zespół podśpiewuje Ana, to senewrati, dodaje z rosyjska.
Jak to ne? Właśnie, że tak! I to na Sanżilu, kto by pomyślał, że młyny historii zatoczą takie koło, że dojadą aż tu. Dojadą dosłownie, i to nawet kołem i społem, wespół w zespół. Roman mówi, że teraz tak trzeba będzie jeździć autem. Społem. Na spółkę. Powstaną takie społeczności, małe społeczeństwa internetowe, w łebie20, na których będzie się zapisywać na społemowską jazdę razem. 
Chodzi o to, że na Sanżilu i w całej Belgii wogle, nie wiedzą już, jak się odpędzić od samochodów. To głównie dotyczy Brukseli jednak, Ksenia, prostuje Roman. Codziennie wjeżdża do Brukseli 190 tysięcy aut. W nich siedzi i złorzeczy na korki 240 tysięcy tych, co klną w drugim dialekcie, i 132 tysiące tych, co po francusku. Dwa języki, ale na autostradzie wspólny smutny los stacza. 
Czyli jednak zjednoczona Belgia, co? Jak za komuny, wszyscy stoją społem, tylko że wtedy w kolejce na nogach, a teraz wyliczyli w gazecie, że daje to 1,22 osoby na auto. Nie wiem, jak to możliwe, taka jedna osoba i trochę, chyba głowa sama? A głowa głowie nie równa, a co widać u nas chociażby? To tylko statystyka, spokojnie, łagodzi moją wyobraźnię Roman. Policzyli tak, by ludzie pomyśleli i zaczęli się nawzajem podwozić. Od 2016 r. mają nawet zrobić nowe pasy na autostradzie. Nie nowe, Ana, ach ten Roman , co on z nami ma, nie nowe, gdzie by się pomieściły, pomyśl! Z tych, co już są, dziurawe te, zamkną jeden dla aut, w których siedzi jedna osoba, i będą wpuszczać tylko samochody, gdzie co najmniej trójka. 
Po czesku i słowacku nazywa się to spółjizda nawet, zamyka kwestię Ana, która ma za sobą epizod mówienia w tym języku, językach, no dobra, było to w innym kraju i stało się coś, że Ana nie chce teraz za bardzo o tym mówić, choć rozumieć-rozumie, i to jak! Spuljizda  - z kółkiem nomenomen samochody się kłaniają, z kółkiem nad u piszą więc ci czechosłowacy; by było krócej, wsadzam ich do jednego kociołka, takiego tygla językowego (Ana tak mawia, na uniwersytecie takich słów używają, pardą: słownictwa), w którym będziemy teraz jeździć po Sanżilu. Popieram! 

Monday 28 October 2013

(81) strapieni

Życia mi pewnie nie starczy, tego nowego życia zagranicznego, jakie rozpoczęłam na Sanżilu, by odkryć.co nowego w okolicy. Każdy dzień przynosi nowe słowa i wrażenia, głowa boli od nadmiaru, całkiem na odwrót, niż w przysłowiu, widać w Belgii wszystko jest inaczej, nawet mądrości ludowe się nie sprawdzają. Co kraj, to obyczaj. Przykładowo piwny. Już byłam pewna, że wreszcie wiem wszystko o wyższości piw belgijskich nad innymi, a tu masz, nowe wiadomości nadciągnęły i zeelektryzowały Sanżil. Okazuje się, że belgijskie wcale nie jest najlepsze ogólnie, tylko też się dzieli na mniej lub bardziej najlepsze.
Oto będzie nowe piwo trapistowe, wyczytał dziś Roman. Zdziwiłam się, że nowe, bo w ogóle jakoś nie zauważyłam, żeby coś takiego istniało, w Polsce to chyba na pewno nie, czy tylko w Łapach o tym nie słyszeli? Nie, w Polsce całej nie ma czegoś takiego, choć są trapiści. Tak? To znaczy na zachodzie, czy na wschodzie? Bo może chodzi nie o to, żem niedouczona, lecz o prosty fakt, że w Łapach na taką sylabę mamy tylko tra..zaraz...trampki. Trompki. I strapienia, jeśli pójść w zabawy językowe. Tego to akurat nawet w Łapach w nadmiarze.
Ha, ładne połączenie, trapiści i strapienia, strapiści powiedzmy, chwali łaskawie Ana Martin, cieszę się i puszę jak paw, bo przecież na pochwałę Any zasłużyć niełatwo, chyba że się jest Iwonkiem, wtedy owszem, wystarczy trafić łyżeczką do dziurki i już zachwyty w stylu ciuciuciu, ale ja tak łatwo nie mam. Więc pytam, czy naprawdę się łączą, ci trapiści jacyś ze smutkiem? No nie, niestety, ale to nie jest tak, że ja wszystko wiem, wiec sprawdziłam Ksenia, i to pochodzi od nazwy Latrap. La Trappe, napisz poprawnie, jakby ktoś chciał zwiedzić. We Francji, za granicą belgijską i polską też, oczywiście, ale dodam, może to jednak nie dla wszystkich jasne.
I kto to ci trapiści, wiesz Ana? Pytam, bo naprawdę, nigdy się z tej niewiedzy nie wygrzebię, a głupio i niezręcznie byłoby zostać w takim stanie, gdy wkoło wszyscy, może poza Iwonkiem, od dawna rozmawiają o trapistach. Roman wie, to ci powie, Ana na to, mi się wszystko miesza. To klasztor specjalny taki, cysterski. Hmm, czyli jaki? Nasz polski? Katolicki? Nasz polski to raczej już nie, głównie właśnie z okolic Sanżila. Tak jak my czyli, wtrącam. No prawie, bo my piwa nie robimy, nie ważymy, napisz, ale nie tak, przez rz pisz, to przecież od warzenia, gotowania po czesku dziś nawet jeszcze, a nie od wagi. 
W tych klasztorach od tysiąca lat lub dłużej, kto wie, lecz po namyśle myślę, że przed naszą erą byłoby chyba za wcześnie,  warzą więc piwo. Podobno najlepsze w Belgii, to i na świecie, dorzuca Roman; nooo, tego mi nikt nie wmówi, wtrąca się Ana, jeszcze się taki nie znalazł, co by wszystkich piw spróbował świadomie, to tak jak z winem, po kilku kuflach co tu jeszcze sprawdzać? Nie wiem, nie chce się kłócić Roman, tak twierdzą. Oni. Marketing, marketing, kręci głową Ana, no ale mówcie, co z tymi strapistami? Jest njus faktycznie, ciągnie Roman. Będzie nowe piwo strapistów. Chyba ósme w kolejce. Czyli jest miejsce na rynku, tłumaczy na swoje Ana, albo raczej na język gospodarki, jak z tiwi, serio. Od dawna nic w tym temacie się nie działo, zastój w interesie, bo te inne mają po tysiąc lat, a tu taki młodziak nagle. I co, już robią reklamę, tak, krzywi się Ana? Akurat w Belgii piwu nie muszą, nie pamiętasz, jak w kojlorcie lud się rzucił na jakichś specjalnych trapistów, których rzucili na półki jeden jedyny raz? Piwo hicior, 100 na 100 dostało kiedyś. O mało nie stratowali ich, dopytuję zaciekawiona? Kogo? No tych z zakonu. Przecież sami nie przywieźli, mnisi mnichami, warzenia piwa się nie brzydzą ewentualnie, ale żeby wieźć na handel, to co to to nie. Są jakieś granice. W końcu orajelabrador, tak to szło chyba u cystersów, wspomina Roman? Ha, na to tryumfalnie Ana, może i labrador, ale nie oszukujmy się: i strapistom pekuńanonlet, deklamuje pięknie po grecku, zdolniacha.

Friday 25 October 2013

(80) wołki

Coraz ciekawiej robi się na Sanżilu w temacie jedzenia. W tym aspekcie naprawdę niedługo zabraknie mi miejsca w mózgu na magazynowanie nowych doznań, bo po prostu przekroczę wszelkie granice dopuszczalności różnych produktów do żołądka. Jadalnych i niejadalnych na pozór, które jednak też, jak się okazuje, można zjeść. Na razie nie wiem, co z tego będzie, znajduje się toto w moim środku dopiero od 24 godzin, może jeszcze się nie zadomowi, zobaczymy, a jak zadomowi - tym lepiej, w ten sposób mogę być przynajmniej pewna, że z głodu nie padnę, bo robaka zawsze jakiegoś mi Iwonek znajdzie.
Zaczęło się od wycieczki na targ ekobjo na albercie, tam gdzie zawsze wieje tak, że głowę może urwać. Ana Martin, która ma dość duże doświadczenie życiowe, nie omieszka nigdy wspomnieć, że podobnie wiało na osiedlu o śmiesznej nazwie pepeer, gdzie wyrosła (choć nie za bardzo) w ubiegłym wieku. Widać są konteksty, w których Zachód wygląda zupełnie jak Wschód, choć u Any to przecież żaden wschód, zachód całą gębą, bo co o Łapach wtedy powiedzieć? Jak je umieścić w aspekcie europejskim? 
W każdym razie na Albercie wiało, więc Ana mówi: chodź na targ pod plandekę, zjemy se coś bjo. Na targu stoi nowa przyczepa, nigdy nikt tam nic nie kupuje, sprawdźmy dlaczego i wesprzyjmy lokalną inicjatywę. Idziemy. Przyczepa fajna, stara, taka bombka, jakby odkupiona z Polski, z demobilu, mówi Ana, z demo czego? Chyba chodzi o demokrację mobilną, albo demonstrację, tak w Belgii mówią na manify, demo. Przyczepa więc solidna, na przyczepie napis, cytuję, co powiedziała Ana: eskeżewuserą/ęwer? Jak dla mnie oznacza to: czy mogę coś podać do picia? Alkoholowego w domyśle. Ana chwali, mówi, że widać, żem wyuczalna, z uśmiechem to mówi, więc przełykam gładko; ale Ksenia nie, tu wietrzę (pasuje nawet do pogody) jakiś podstęp. Patrz, jak wer zapisali. Ver, a nie verre, tak to już po belgijsku bywa, nie raz pisałam, że nie jest łatwo się połapać, litery sobie, a język sobie. 
Ksenia, wer to robak, co ci będę kłamać, tłumaczy Ana z nietęgą miną i pyta: to jak? Jemy?
Co jak co, ale przed Aną na pewno nie stchórzę, więc idę w zaparte i z entuzjazmem przytakuję. Raz kozie śmierć. Hmm. Zbliżamy się. Na stoliku trochę produktów ekobjo i słoik. W słoiku - jakieś takie suche zawijaski. Wylinki, mówi Ana. Znaczy się to, w czym kiedyś mieszkały te robaki. Puste w środku, leciuteńkie. I tym mamy się najeść? Kto pierwszy? Sięgam ja. Nooo, pyszne. Taką robię minę znaczy się, bo tak naprawdę nie wiem, co powiedzieć. Suche i smak spalonego. 
Ana też próbuje i nawiązuje elegancką korespondencję ze sprzedawczynią. Oj, konwersację, okej, podobne. Sprzedawczyni bardzo miła, tłumaczy cierpliwie, że tak, oto w Holandii, gdzie mówią też po belgijsku, ale w tym innym dialekcie, stworzyli farmę, gdzie hodują te robaki. Mają wszystkie potrzebne certyfikaty, bo to robaki w pełni unijne. Zdrowe, czyste i pełne białek oraz innych cudów, czego  - to nie zrozumiałam już, bo jakoś ciężko mi uwierzyć, żeby taki suchuteńki kawałeczek pancerzyka coś mi dał. 
Sprzedawczyni widzi chyba, żem niezbyt przekonana, więc proponuje robaki dla początkujących, czyli pastę z jakimś zagranicznym serem i zielskiem. Tapenad po tutejszemu. Rikota i bazylia to były, przypomina Ana. No i smakowało jak rikota i bazylia, to po co te robaki? Nie wiem, przyznaje Ana, chyba żeby pokazać, że można. Ale my nie musimy, co?
Nie musicie, potwierdza wieczorem Roman. A to, co jadłyście, to chyba wołki zbożowe. Czasy się zmieniają, kiedyś by je do śmieci wyrzucono, nawet w Polsce A i B, a teraz na fermach hodują...Mam pomysł: może by nam Stefan upiekł chleb z mąki z wołkami? Wołki zamaist glutenu? A ja za tydzień spróbuję coś większego, ciągnie Roman, bo z karty wynika, że mają też świerszcze i szarańcze chyba. Ja jedno wiem: wołka to jeszcze przełknę, w końcu nasz, polski, ale azjatyckiej szarańczy to już nie, chyba by mnie już do Łap nie wpuścili.