Sunday 25 November 2012

(32) milan

Nie sądziłam, że kiedykolwiek noga moja postanie na meczu. W Łapach chodziło się co prawda w niedzielę po kościele pogapić się na chłopaków, jak próbują grać w nogę na łączce, bo wszyscy tam naturalnie trafiali, więc dlaczego akurat ja miałabym iść do domu inną drogą, co zresztą miałabym do roboty w domu, o ile oczywiście bym do niego doszła po mszy, do czego, jak wspomniałam, nie dochodziło, bo popołudnie spędzało się na smętnym wiszeniu na płocie i obserwacji mecza. 
Meczu, poprawia Ana Martin, znalazła się specjalistka od piłki, akurat ona; rozumiem, żeby mnie jeszcze Roman zbeształ, ewentualnie Iwonek, jakby umiał mówić oczywiście, piłka męska rzecz, a nie babska, nawet jeśli ta baba jest feministyczna do szpiku kości, babochłopska chwilami nawet.
Mecze były więc jakieś w moim życiu, ale jeszcze nigdy, oprócz opery, nie byłam na wydarzeniu tej rangi, co w ubiegłą środę, kiedy to prawie u nas, pod nosem, bo na Anderlechcie, tam, gdzie cafe pierogi i coraz więcej Polaków, tak tak, uciekają z Sanżila, grali milan i lokalni. Milan z Włoch podobno, co dziwi, bo jest czeski pisarz o tym imieniu, i film nawet nakręcili według jego książki. Ale on tu nie grał, tylko ci niby-Włosi.
Dla Belgów mecz nie na wyjeździe był chyba, tak się mówi fachowo, pamiętam z telewizji? Roman mówi, że to nie ma nic do rzeczy, grał zespół z Włoch i drugi z Belgii, ale czy po boisku biegał choć jeden Włoch czy Belg, to już wątpliwa sprawa. Jak to, pytam, no to w czyim imieniu oni grają, jak nie narodu? I co krzyczeć wtedy, jak nie jakieś włoskie czy belgijskie "Polska golaaaaaaaaaaaa"? 
Grają w imieniu forsy Ksenia, grubych milionów, które dostają za bieganie po trawie, krzywi się Ana. Roman próbuje nieśmiało wziąć piłkarzy w obronę, że nie tylko biegają, ale i trenują całymi dniami, ot taki zawód mają, może niezbyt uczony, fakt, ale Ana krzyczy już, że już jej nie wmawia, że granie w nogę może być tyle warte i że Euro już jej wystarczy, pieniądze zmarnowane w jej Polsce A wołają o pomstę do nieba. Roman zwraca się więc do mnie, cierpliwie, jak to on, tłumacząc, że w meczu liczy się klub, a nie kraj, i tu mi proponuje: Ksenia, chodźmy na mecz!
To i poszliśmy. Okazuje się, że Roman leciał kiedyś samolotem z menażerem piłkarza, których było właściwie dwóch, bo bliźniacy, coraz więcej bliźniąt się rodzi, nawiasem mówiąc, choć to nie dotyczy tych bliźniąt akurat, no bo oni się już dawno urodzili. W Polsce, ale kupili ich w Belgii, brzydko to brzmi, a komu się płaci i skąd na to kaska, to nie wiem zupełnie. Więc ci bracia, albo co najmniej jeden, grali w Anderlechcie. I jak Roman poznał menażera, to żona menażera bardzo go polubiła, moim zdaniem, bo przystojny, a Romana - bo cierpliwie wysłuchał historii, ile kalorii mają marchewki gotowane, a ile surowe, i jak sobie pod tym względem poradzić w hotelu olinkluziw, o to jeszcze dopytam. 
W każdym razie Roman ma odtąd bilety dla wipów, ile razy chce, może nogę oglądać jak panisko zza szklanej szyby, popijając piwo. Ale że ja młoda, to tym razem piwa nie było, za to emocji w bród! A ile by ich było, gdybym wiedziała, kto gra z kim! Bo w obu klubach gracze wyglądali identycznie, trochę białych, trochę czarnych, trochę długowłosych, trochę blondynów, ogólnie wszyscy ufryzowani i jacyś nie za piękni. Za to bogaci! wtrąca Roman, może się tu pokręcisz za trybunami, co? I już nie będziesz musiała znosić Any, kusi...Ale ja Anę lubię! I Iwonka! Więc nie poszłam sama, tylko grzecznie stałam przy Romanie, jak gadał z jakimś Włochem chyba po włosku nawet, pewnie sławny był, Włoch, a nie Roman znaczy się. Spytałam, o czym tak zawzięcie dyskutowali, a Roman - że o pogodzie. Że Włochom nie poszło, bo podobno po wyjściu z samolotu dmuchnął na nich lodowaty północny wiatr i że wszystko źle od tego, remis tylko! A to co, oni nie wiedzieli, dokąd jadą? Że każde dziecko wie, że wieczne lato, to tylko na Południu? W sieci na ajfonie nie mogli sprawdzić, ile stopni? To co oni robili w samolocie, jak telefony powyłączali, a alkoholu przed meczem nie wolno pić? 
Roman rozbawiony wzrusza ramionami, a ja sobie myślę, że może faktycznie piłkarze nie zasługują na grube miliony i że do szkoły by lepiej dłużej chodzili. Jeszcze się z tej piłki nożnej zrobię feministką, jak Boga kocham!

Thursday 22 November 2012

(31) listopad

Przeczytałam dziś, że listopad to prawie koniec świata. Poeta jeden tak powiedział, krakowski, ale nie z nazwiska, tylko z pochodzenia. Bardziej nawet niż z pochodzenia, to z przesiadywania w knajpach na rynku, dodaje z przekąsem Roman, który się zna na Krakowie i dlatego nazywa śmiesznie niektóre rzeczy, wtrąca złośliwie Ana Martin.  Sama zauważyłam, że ona udaje, że nie rozumie, jak Roman idzie na pole, bo w jej Polsce A mówią na dworze, choć warszawskie koleżanki podobno "na dworzu", co już w ogóle jest niezrozumiałe z punktu widzenia gramatyki i logiki polskiej, a już na pewno Any Martin.
Roman mówi jeszcze, że ten poeta to największa sława młodego pokolenia, tylko że od 30 lat tak o nim piszą, czyli na mój rozum albo już nie jest młody, albo wiecznie młody, alkoholem zakonserwowany, jak panowie spod Adriana na Alsembergu, też na oko wszyscy w tym samym wieku, z tym że z poezją chyba nie mają wiele wspólnego, co najwyżej z poezją śpiewaną po paru głębszych. Co do pisaniny, to jej przy Adrianie mnóstwo, ogłoszenia, plakaty artystyczne i reklamy. Czasami nawet się list jakiś trafi, list w listopadzie. Ana krzywi się za każdym razem, jak zaglądam na tablicę, Ksenia, jeszcze zupełnie zapomnimy, jak się po polsku mówi, jak będziemy czytać ten bełkot, i wzrok popsujemy, próbując odcyfrować bazgroły, ale i Anę ciągnie, zauważyłam, by poczytać, co tam u rodaków. Ona jednak obstaje, że pora zrobić porządek, i zdecydowanym ruchem przypina plakat reklamujący zabawę dla dzieci. Nie powiem, ładny, z choinką z pierniczków.
Szczerze mówiąc, dobrze Ana robi, zaprowadzając porządek, bo tablica nudna, nic tylko stałka i konstrukcje oraz że fletu szukają, nie rozumiem z drugiej strony, jak tyle osób może szukać fletu? Czy to jeden i ten sam? Ta fujara zagubiona, znaczy się? Roman dziwnie patrzy, Ksenia, co ty wypisujesz, flet to z angielska meta. Meta, głupieję całkowicie? Roman, Ksenia jest za młoda, by wiedzieć, co to slank, śmieje się Ana, toż to słowo pochodzi z lat 80. albo i starsze jest; Ksenia, poucza - meta to mieszkanie w slangu, odmienia przez "g", słyszę wyraźnie. A slank gdzie to? zbieram się na odwagę, u nas, na Sanżilu, bo to głównie tu Polacy mieszkają? Na to Ana wychodzi z pokoju, dobrze, że nie z siebie. Może slank jest jednak na Anderlechcie i powinnam o tym wiedzieć?
Listopad może być końcem świata dla poetów, ale w tym roku wyjątkowo nie, bo świat padnie w grudniu, choć mówili o tym w maju. Na tablicy wisiało, że 21.12.12. to będzie, choć ludzie się kłócili, że 12, a byli i tacy, co obstawiali na 22. Pożyjemy, zobaczymy, albo i nie, złowróżbnie wieszczy Roman, jeśli to jednak będzie przed 12. Trochę się przejęłam, choć czasu na myślenie jeszcze mniej, niż zwykle, impreza mikołajkowa zbliża się wielkimi krokami, będzie co robić, czyli już wiem, kto będzie lulał Iwonka do upadłego, chyba że ci wróżbici w maju mieli rację.

Monday 12 November 2012

(30) kinderbale

Działo się, działo! Na dywanie, na poduchach, dzwoniło, grzechotało ile wlezie. Ana Martin, obyta w różnorakich kulturach, śmieje się, że oto na dzielnicy miała miejsce impreza w stylu azjatyckim, albo japońskim, bo w kucki, pokićkało mi się wszystko od tego balowania. Wszystko przez Iwonka, którego rodzice lubią i szanują, tak więc postanowili mu zrobić zabawę, tzw. kinderbale. O trzeciej po południu odbyło się wszystko, a goście zostali przywiezieni wózkami, wypakowani, wniesieni na rękach, no i wreszcie, po rozwinięciu ze śpiworów i wyszarpaniu z kurtek  - umiejscowieni na macie koedukacyjnej. Spytałam, czy sprzedawcy mat naprawdę rozróżniają maty dla jednej lub dwóch płci naraz, przecież takim maluchom to chyba obojętne, czy obok wierzga dziewczynka, czy chłopiec, ale nadal nie potrafię wyjaśnić różnicy, bo ojcowie  - Stasiek i Heniek - chyba nie zrozumieli, o co mi się rozchodziło w kwestii koedukacji. Albo się zawstydzili, że ja, Ksenia, lat dwadzieścia kilka, pytam o inteligentne sprawy, a oni, starsi o pół mego życia, jeden do tego prawie z zagranicy, a zza granicy na pewno, nie znają odpowiedzi.
Nazwa imprezy - kinderbale - przypomina jajko niespodziankę, co prawda nie ma to na razie przełożenia na rzeczywistość, bo Iwonek żadnego jajka ani niespodzianki nie tyka, łyka tylko to, co zna dobrze, znaczy się prawą i lewą pierś, a czasami i butlę, jak już jest zupełnie nienażarty, a rodzice zmachani. Tak samo goście, Kasia i Piotruś. W ogóle nie zainteresowani sobą nawzajem, tylko rodzicami, którzy w międzyczasie próbowali wstać z poduch, inteligentnie do siebie zagadać, spróbować zjeść ciasto z okazji Dnia Niepodległości, po angielsku Indykpendensdej, ale to nie mogę tak używać, bo o co innego chodzi i kiedy indziej się to obchodzi, zajadając - jak sam nazwa mówi - indora. W lipcu chyba, a tu listopad do szpiku kości. 
Kinderbale kulinarnie-gastronomicznie wychodzą tanio, bo dorośli nie mają właściwie jak i kiedy jeść, nawet ci, którzy w międzyczasie potrafią jeść lewą ręką, ewentualnie prawą, jeśli normalnie jedzą lewą. W kryzysie jak znalazł, bardzo ekonomiczne są kinderbale, sama taki urządzę na swoje urodziny. Niektórzy nawet nie zdążyli zjeść kawałka ciasta! O alkoholu w ogóle nie wspominam, chwilowo wyklęty, i to naprawdę są poważne oszczędności, zwłaszcza, jak słyszę, że Roman widział wino za 300 ojro. To chyba niepolskie musiało być?
Przyjęcie było krótkie, ale intensywne, bo już po godzinie pierwsi goście postanowili się znudzić na tyle, że trzeba było ich ponownie wbić w kurtkę, owinąć w pled, uciszyć smokiem albo czymś, co też jest smokiem, ale nazywa się inaczej, po krakowsku, choć Ana Martin twierdzi, że to widysz, nie znam takiego akcentu; Roman zna widocznie, on tego słowa na "cy" używa, jak Ana nie słucha i nie protestuje, że się propaguje wrogie narzecza, widysz znaczy się lub krakowski, ciężko się połapać, przecież Roman też Polak, choć go biorą za południowca jakiegoś. 
Najbardziej niepodległy i niezawisły od rocznic i rytmów, które mądre książki każą nadawać niemowlakom, okazał się Iwonek; zazwyczaj nieśpiący, postanowił uczcić ten dzień pięknym wyspaniem się, a tym samym - wypasowym wyspaniem rodziców i moim też, bo czasami, jak krzyknie, to i mnie obudzi. Spał jak susełek i tym samym zrobił najlepszy prezent, jaki można sobie wymarzyć. Bo przecież polski Indykpendensdej to imieniny Martina, jak tu się nazywa Marcina, no i tym samym - święto naszej polskiej Any Martin, która - choć tak z zagraniczna brzmi - jest swojską jedną z nas.

(29) padlina

Czy słyszeliście kiedyś, by ktoś się chwalił, że lubi jeść padlinę? Mnie to zszokowało, nie powiem, a w Łapach chyba by mnie powiesili na najbliższej brzózce, jakby jakiś życzliwy doniósł. Co tu jednak nie mówić, ci z miasta, urodzeni miastowi, są inni, bez żenady przechwalają się co gorszym hobby. Rita właśnie przykładowo bardzo lubi jeść padlinę. Nina też, choć nie zawsze dołącza do padlinożerców. Najgorsze, że padliną zaczęła zajadać się Ana Martin.
Już nie chodzi o to, że się martwię o Anę Martin, czy ona w ogóle przeżyje. Jest duża, swoje widziała. Swoją drogą podsłuchałam w ambasadzie, że namnożyło się w Brukseli firm oferujących przewóz truposzaczaków do kraju. Jeden bardzo elegancki pan, żywy, ani chybi kierowca zmarłych, mówił do panienki z okienka, że tego z Torunia to w niezłym stanie dowieźli, więc może i Anie udałoby się trafić na cmentarz w dobrej formie. Co mnie za to martwi, to jak przerobi w swoim żołądku padlinę Iwonek? Toż to takie małe, coraz bardziej rozumne co prawda, ale daleko mu jeszcze, by zrozumieć, że padlina zdecydowanie nie nadaje się do jedzenia, nie zapewnia zrównoważonego wzrostu i trwałego rozwoju.
Cha cha, zagląda przez ramię Roman, ale ci Ksenia zdanie wyszło, toż to żywcem przeniesione z unijnego tekstu. A co, nie potrafię? Że niby niemiastowa, choć teraz całkiem miejska, to nie umiem sobie przyswoić jakiegoś ciekawego zwrotu, tym bardziej, że widzę, że hula po sieci, wszędzie się zgrabnie wpasuje, a znaczenie każdy potem dopasuje we własnym zakresie?
Wracając do padliny: sprzedają ją dwie Włoszki, dziwnie obcięte, niesymetrycznie, i zawsze razem. Blisko razem, bo zdobyczną padlinę obrabiają w ciasnym, żółtym busiku, w którym chyba też śpią, myją się i nie wiadomo jeszcze co, nic nie sugeruję, ale podkreślam: zawsze razem, a że nie za ładne są wcale, to może i lepiej, bo jak wiadomo, z wolnymi mężczyznami krucho. 
Podejrzanie mi to wygląda, powtarzam, ale Ricie, Ninie ani Anie to wcale nie przeszkadza, co poniedziałek zajadają padlinę, aż im się uszy trzęsą. Co dziwne natomiast, to że Ana opowiadała Romanowi, że padlina pochodzi z Włoch i że można ją też robić z mąki orkanowej, czyli wyciągniętej z czeluści niepamięci zdrowotnej wersji pszenicy. Taką padlinę też robią na dzielnicy, w części bjoeko. I dziwi jeszcze, że je nią Nina, która mięsa nie tyka, ale mięso rybne tak, co trochę zdumiewa, ale niech jej tam będzie. Ja tam myślałam, że padlina pada pewnego dnia, i że to byłe mięso jest. Ze zwierza albo ryby właśnie, a tu mi Ana wmawia, że z mąki ją zagniatają i pchają do niej różne rzeczy jeszcze, tak że w rezultacie otrzymujemy kanapkę. Ja cię kręcę, zbrodnię wykryję tu, jak tak Ana z przyzwoleniem Romana, który jeszcze namawia, by ona tę padlinę jadła, przynajmniej tyle, powtarza, takie masz nóżki chude, to jedz, prawie że w nią wpycha werbalnie padlinę. W matkę karmiącą! No a jak już padlina znajdzie się w Anie, to niedługo potem trafia do Iwonka, który błogo ssie i nie wie, biedaczyna, co w niego wlewają. Naprawdę, myślałam, że takie historie to tylko na wojnie albo w partyzantce, a już na pewno nie wśród europejskich elit na Sanżilu...Ojej, ratunku!

Saturday 3 November 2012

(28) prowansja

To ci dopiero była wyprawa! Iwonek po raz pierwszy za granicą, nielegalnie zupełnie, bez paszportu albo jakiegoś innego dowodu osobistego, aż truchlałam na myśl, co będzie, jak nas złapią zomowcy lub inni miejscowi ubecy i wsadzą do ciupy, najlepiej jeszcze do jednej celi z tym strasznym facetem, co miał proces w Arlonie i uciekł milicji z furgonetki! Arlon leży po naszej stronie granicy, ale jednocześnie też chyba w Luksemburgu. Nie wiem, jakim cudem to możliwe? Roman mówi, że tak się nazywa po prostu prowansja, która kiedyś była całością, póki jakiś kodeks albo kadyks, nie dosłyszałam z tylnego siedzenia, ją podzielił. Pogubiłam się całkowicie, bo myślałam, że prowansja leży we Francji, piszą o niej same pozytywnie nastrajające książki i kręcą kolorowe filmy, nie to, co te węgierskie smutasy, które godzinami dosłownie (ostatnio osiem!) ogląda Ana, a tu masz ci los, znów wyszła na jaw moja niewiedza historyczno-geograficzna.
Ana Martin to wszystko wymyśliła, znaczy się podróż, a nie historię. Kiedyś mieszkała za granicą, to znaczy nie za granicą Polski, gdzie nadal mieszka, ale za granicą Belgii, to jest w Luksemburgu. Ojej, wiem, że mam tu problem, ale zakładam, że wy lepiej się znacie i rozumiecie, o jakim miejscu mowa. Długo to trwało, za długo może, bo coś tam się głupiego stało, ale jest jedna korzyść: mimo że ma już swoje lata, nie wypominając, za chwilę aż 36, to wtedy, mając tych lat mniej co prawda, poznała Romana, zakochali się w sobie i ojej, jaka piękna historia z tego wyszła, ślub bez kościoła, to trochę szkoda, nawiasem mówiąc, bez rozłożystej sukni; odmieniło to jednak także mój los, bo mogłam wyjechać za granicę i odnaleźć nowe u siebie na Sanżilu. Niektórzy to mają szczęście! Mówię o Anie oczywiście, która po trzydziestce naprawdę mogła trafić o wiele gorzej, niż na Romana. On mógł za to trafić nieco lepiej, moim zdaniem, ale miłość jest ślepa, trudno, w tych filmach o prowansji też to co rusz widać.
Wracając do podróży, to pomysł, że dziecko będzie jechać bez dokumentu, to też sprawka Any, ona się takimi drobiazgami, jak milicja, ormo czy pogranicznicy nie przejmuje, najwyżej byśmy zawrócili, prycha. A szkoda by było nie dojechać, tylko zawracać koło ikeji stojącej w szczerym polu, jak jakaś stodoła, widzę teraz, po powrocie, jak się nam udało dwa razy przeszmuglować przez granicę Iwonka, nie na mrówkę, tylko na widoku w foteliku, i nawet na pełnym głosie. 
Luksemburg po stronie luksemburskiej może faktycznie pusty, pogoda jak na Sanżilu, czyli brak pogody, ale koleżanki za to gitesowe, że hej, wszystkie, Gosia, Ewa, Marysia, ich mężowie, włączając w to zagranicznych (nie-Polaków, znaczy się), też niczego sobie, wszędzie dzieci, których podobno niedawno nie było, jednym słowem - lata lecą nie tylko dla Any, pocieszam ją na głos, są gorsze rzeczy, niż zmarszczki. Lało trzy dni z rzędu, już myślałam, że ludzi na polu (Roman, jak Ksenia przez ciebie mówi, Ksenia, mów na dworze! na jakim polu, kto to zrozumie? i nie na dworzu, to jakaś warszawska gwara, wtrąca się zawsze czujna Ana Martin) brak właśnie dlatego, ale Roman objaśnił, że w Luksemburgu tak zazwyczaj bywa. Lokalni wolą siedzieć po domach. Tak już mają, naród taki, narodek właściwie. Ana, jak wiadomo, lubi tłum, to i wzięli nogi za pas i wybyli na Sanżil. Szkoda tylko tych fajnych babek! Może do nas dojadą kiedyś.