Thursday 26 April 2018

gęba

I wtedy właśnie zrozumiałam, że gdziekolwiek nie pojadę - będę Polką, ciągnie Urma opowieść, a opowiadać to zdaniem Any ona umie, że hej, dodam tylko.
Kiwamy głowami i słuchamy z zainteresowaniem.
Myślałam, że pojechałam tam, by przecierać szlaki nowym studentom, ja pierwsza Polka na wydziale w Rzymie, wielka pani, biedna może, jak to w latach 90., ale jednak wyższa edukacja itepe, no a już na pewno nie do opieki nad starszymi; myślałam, że to widać!
Tymczasem jadę sobie metrem, upał jak diabli, ledwo żyję i nie chce mi się gadać do nikogo, a tu znienacka podchodzi do mnie też Polka na oko i wali wprost, bez dzieńdobry, błondziorno czy innych takich form: Ty gdzie na stałce?
Ja na to dukam i krztuszę się: Przepraszam panią, pani do mnie?
Tamta: No tak, widać przecież, że Polka. Gdzie robisz?
Ja, dumnie: ja tu na studia przyjechałam. Na uniwersytet.
Tamta: Taa, na pewno, już ci. Już znamy te uniwersyteta.
Mówię wam, zupełnie mnie zaskoczyła, a najbardziej tym, że tak mnie rozpoznała. A przecież ani blond nie byłam, w oczach Polaków szczególnie, i po ichniejszemu, włosku znaczy się, mówiłam, a jednak! nos rodaczki zadziałał jednakże niezawodnie i - szast! prast! byłam Polką.
To był ten moment uświadomienia.
Jak na Sanżil zjechałam, to już wiedziałam, że będzie tak samo, że gdzie nie pojadę - moja gęba będzie tam przede mną. Widoczna z daleka. Nie uciekniesz.
I była. I jest dotąd!
Nikt się chyba nawet nie starał zrobić ze mnie belż ani innej, nie wiem, franse. Same widzicie, że muszę po prostu być Polką.
To i jestem. Urma ze Skarbka, proszę bardzo.

Tuesday 24 April 2018

liwrezon

Oto historia, jak to było z naszym liwrezonem, lub z naszą liwrezą, jakbyście chcieli wiedzieć i ewentualnie się ustrzec.
Mianowicie niestandardowo było, śmieje się czeci tydzień, liczbowo - 3.  - Roman, bo tyle to trwało, nie myślcie sobie, ten dowóz czy wywóz, zależy, w którą stronę patrzeć.
Najpierw więc sklep,  krefel czy inny, i oglądanie pralki. Olewka totalna ze strony sprzedającego młodzieńca, który chciał se iść do domu po prostu, prawo miał, 18.10 była w końcu, powoli się można zbierać. To i Any pytania nie dosłyszał, Romana - solidarnościowo po męsku- wziął nieco bardziej serio, i dosłyszał, a najbardziej serio - wpisanie swojego nazwiska jako tego, co doradził i się okazał fachowcem. Choć nic nie doradził.
Potem kasa. Pani kasuje, miła bardzo, ale ceny liwrezonu podaje nie te, co w onlajnie. Ana Martin koryguje. Pani się sama koryguje też. Zamawiamy samo liwrezon, bez wnoszenia. Zero kosztów. Na dziś.
Następny krok: wymiana starego na nowe. Roman postanawia nie nosić szajsungów, więc próbujemy telefonicznie zmienić kondisjon de liwrezon. Nie da się telefonicznie. Roman jedzie, z Grochem jako pasażerem. Spóźnia się na urodziny, tyle to trwa.
Wraca z Grochem w ramionach i kręci głową, że to się nie uda. Pytamy: czemu, a on: że zapisali se to wszystko niby gdzieś, ale jakoś słabo. Gdzie - nie wiadomo. Więc on i tak sądzi, że szajsunga nam zwiozą bez wnoszenia.
Co oznacza kiblowanie w domu dwa razy.
Mija cały tydzień w napięciu: przywiozą za wcześnie, czy nie przywiozą. W międzyczasie nadal chadzamy z praniem po okolicznym sąsiedztwie, to do Sąsiadki, to do Rity, to nawet dalej autem zdarza się wywieźć, ot przykładowo do Flamaków do Wezembeka. Taka karma, wzdycha Ana.
Nie karma, pranie!
W każdym razie: mimo że napisali, że szajsung będzie we wtorek, bez wnoszenia, za chwilę zadzwonili, że będzie w poniedziałek, ale tamtego mejla i tak musieli wysłać, bo tak wyszło z rachuby. Po prostu od góry lecieli w odpowiedziach.
Ale madam, ne wu preokupe wu. Będziemy w poniedziałek. Na pewno.
Proszę czekać między 8 a 17!
Coooo? 
Kto Any nie widział, jaką minę zrobiła, jak usłyszała, że miałaby kiblować 9 godzin na Sanżilu - co i tak robi, ale bez prikazu - ten nic nie widział w tym roku.
No ale jest. Stoi, choć jeszcze nie pierze. Bo w niedzielę wyprane  na wszelki wypadek na Woluwach.
Taka karma. Pranie. Taki szajsung.

gruchnęło

Ana Martin i cały Sanżil ani by się spodziewali naturalnie, że to gruchnięcie, co to ich niedzielnie około 10 niemile - acz chwilowo, punktowo się mówi -  zaskoczyło, bo heloł! sierpień w kwietniu, to i burze!; a że ono więc wywoła takie skutki. Bo co to, pierwszyzna niby? Zagrzmiało, gruchnęło, nawet nie błysnęło zresztą. Było minęło. Jak wszystko.
O co się rozchodzi, burza była i tyle.
Burza owszem, ale medialna! Bo woda nie spadła, za to hejt! Gdyż gdy okazało się, że piorun minął - na fejsie to gruchnęło dopiero wtedy.
Od razu znalazł się niejeden i niejedna, co uznali bowiem z szybka, że to zamach. I na polskich stronach, co to bez hejtu i spamu się odbywają niby - nie omieszkali o tym szeroko poinformować. 
Co? nic nie wiem, nadal nic nie wie Ana. Jaka burza, jaki hejt? I jaki zamach wreszcie?
Ana, ja to od razu widziałem, czym żyje Bruksenia, tylko nic nie mówiłem, by nie było, że na ajfonie siedzę. Od razu wczoraj na lesłarze miałem alerta, że coś się dzieje, wali się niebo czy co, szczelają, czy co, gdzie to, kto tam, ktoś coś, jak najnowsza moda każe pisać - słowem: sodomiaigomoria.
Roman, wiedziałeś, i nie chciałeś nas zabawić? Ani zbawić, jakby jednak coś?
Ech - to się okazało niezabawne! Jak Dziennikarka troszeczkę zaprawdę się ośmieliła to obśmiać, a mianowicie: że polskie brukseńskie fora boją się gromów, choć nieboskie one, a fejsujący w kościele bezpiecznie siedzą, to i czego się bać, skoro jest ochrona, i to nie tylko dachu - od razu spotkał ją hejcik. Też z tych kościołów niejednokrotnie płynący. Lub spod nich już.
A pouczenia - to już na pewno. Wszyscy realizujący się w komentach wiedzieli lepiej, że Polacy brukseńscy i owszem, właśnie tu mają prawo się bać, że to zamach. Bo przecież niejedno się zdarzyło w tych latach. Nie tylko Polakom, owszem, wiemy, ale Polakom także, i może przede wszystkim. Jak zawsze - wiatr dziejowy i burzowy w oczy. 
A najśmieszniejsze było też, że bali się i w lesłarze, i okoliczni Włosi, i napotkani inni, w tym lebelż co przesądniejsi - ale lepolone  - jak zwykle - skupili się na sobie. Na własnym hejtowaniu. W polszczyźnie matczyźnie. Jeden drugiego i jedna drugą. Tak było - sama widziałam jak bumcykcyk.
Zaraz, dobrze, ale czy to nad Molenbekiem czy innym Anderlechtem grzmiało, czy co, dowiem się ja może?
Ależ skąd. Gruchnęło nad Eterbekiem.
To na komisji przecież. To czego się bać? Koniec świata doprawdy. Przecież tam nikt nie bywa w niedzielę! Od razu widać, że to fejk jakiś!

Monday 23 April 2018

marzenia

Primaaprylis - jak nic, choć to koniec kwietnia, mruczę se, obracając papier w ręku.
No co Ty Ksenio, już po dwudziestym wręcz, no co ty, żarty se robisz doprawdy.
Spójrzcie se sami na ten przykład, co znalazłam koło resto wege, weże. Primaaprylys, jak bumcykcyk, płason dawril co najmniej, a nie?

Co to? Ulotka, nieodwidzi Roman.
Niby ulotka, a jednak nie. Poezja za to, że hej!

Tekst o marzeniach. Wiersz! Proza sanżilowska normalnie co najmniej! 
Przepiszę:

mon reve est de travailler en boucherie. Je suis attire par la chaine du froid et par le travail du charcutier, bouchier, tripier et volailleur.


Ha ha ha, śmieje się Ana.
Łał, kręci głową Roman.
Roman, dajmy spokój. Fajne to owszem, ale i straszne, co? Marzenia takie.
Mamusiu, a kim chce być ta pani, co to napisała i dała do sklepu ze świnią, co tej świni już nie ma, bo sery są? Albo pan? Czy to Ksenia chce tym być kimś? Ksenio, chcesz?
Nie, nie chcę, a czym to w ogóle pachnie?
Zimnem, krwią, rąbanką, mięsem, kiełbasą, flakami i drobiem.
Nie, no co wy. Takie ładne słowa. Naprawdę? Oprócz łańcucha - całkiem poetycko-książkowe.
No to masz, jakie marzenia spełnia Sanżil. Dawaj  w polszczyźnie:

Moim marzeniem jest praca w rzeźni. Pociąga mnie łańcuch zimna, praca wędliniarza, jeliciarza, flakarza i obrabiającego drób.

Aaaa, krzyczymy z jelit samych.
I wiecie, gdzie to leżało? Przy jedzonkach wege. Weże. Resto. Co była lokalem z  rzeźnikiem - z reklamową, prawdziwą głową świni w oknie, co teraz jest serownią nagle i do tego niby najpiękniejszym stylowo sklepem w Brukseni. Tak twierdzą spece. Dyzajn żywcem z lat 50. - świni brak już jednakże.
Tylko ulotki zostały. I te marzenia, och.



Thursday 19 April 2018

bentlej

Auta to na Sanżilu i w okilocznościach są akurat są zawsze i wszędzie, mimo że niby komuno-gminy się starają, by ich było mniej.
Lud jednak twardy - wóz to wóz. Musowo.
Ale wczoraj było wyjątkowo. Bo oto idziemy se przez Altityd Sto, grubo po dobranocce, jak udało się nam już pożegnać z dawno niewidzianymi Ritą, Fjotrem i  Bączkami - idziemy se, a tu nagle, jak nam na drodze, bo na nielegalu na zebrze - jak nam tu nagle niewyrośnie więc ni mniej, ni więcej, tylko ...
Bentlej. Bentlej najnormalniej.
Najnormalniejszy nawet.
Ja to bym nawet nie wiedziała, ale Roman jednakże wiedział, i to z daleka, i to bez okularów. Po masce rozpoznał, ani chybi. Aż zafjufjował.
Fju fju, bentlej koło nas! No proszę.
To bentlej, to auto dziwnego koloru? Co źle zaparkowało i zaraz dostanie mandat, bo ja nie mogę przejechać po pasach, a mam kask i pierwszeństwo?
To bentlej.
Aha, a bentlej to takie auto bez dachu?
Nie, to kabriolet po polsku, dekapotable po francusku i belż. Bentlej to ten tu akurat.
Aha, bentlej. Ma literkę B jak Bruksenia Ksenio, widzisz?
Widzę. 
A jaki kolor ładny.
Jak kupa, cieszy się Iwonek.
A jaka cena zapewne, wyrywa się Anie. Roman, ile? Z dwieście?
Dwieście ełro kosztuje takie auto, dziwi się Iwonek. Tylko dwieście? Dwie monety z dwójką, co mi dal wujek Misio?
Dwieście, nie dwie dwójki, czyly cztery. I to dwieście tysięcy. 
Złotych czy ełro, dopytuję ja z kolei, no bo po ile to może chodzić w końcu, taki bentlej.
Ksenio, gdzie ty żyjesz. Ełro.
Może i więcej nawet, zastanawia się Ana. Po co to komu, taki zbytek?
Dla przyjemności, oświadcza Roman, który zapewne takiej przyjemności bentlejowej by chętnie doświadczył, ale się nie przyznaje, nie wypada jakoś, jak dzieciarnia w ekol komunal, a nie ojropean - choć już niedługo.
Gdzie może i bentleja da się znaleźć widocznie - na parkingu szkolnym.
Mamusiu, tatusiu, patrzcie, a to auto ma żółtą tablicę! Ono jest z Luksemburga! Naprawdę! Ojej, to wujek Misio chyba do mnie przyjechał tym autkiem i przywiózł mi monety! 
To on ma bentleja teraz, Misio? Myślałam, że rowerem jeździ, dziwię się. Ano, czy tak mają ludzie w  Luksemburgu? Czy wy też mieliście bentleja kiedyś? I dlatego Roman nagle smutny - bo go stracił? Bentleja swego?

Wednesday 18 April 2018

wipy

Wchodzimy. Tłum się kłębi. Ja do tyłu, Ana do przodu. Do wipów.
Od razu podbiega do niej rączo jedna komisyjna sarenka i - oceniwszy zielone cekiny na torbie oraz różowy pompon na piersi Any, a właściwie nad nią - piersią - od razu uznaje, że do komisji to jeszcze jakoś ukradkiem, ale do wipów  - to się Ana na pewno już nie nadaje. No bo jak z takim wyglądem, bo jak, że już o gumce na resztkach grzywki dwukolorowej: żółto-czarnej, a nie biało-czerwonej, co by jeszcze jakoś podpasowała -nie wspomnę, bo wstyd, kto to takie włosy widział, na pewno nie na komisjach.
Ana na to uprzejmie do sarenki, że owszem, czuje się wipką jak najbardziej, a dlaczego nie niby?
Sarenka miło, bo miła jest, i to nie tylko po szumanowsku, czyli poprawnie, ale tak po ludzku, zwykle, że pan prezydent, bo formy to już szumanowskie ma na całego, heloł, coś w krew wchodzi koniec końców, bo z kim przestajesz itepe itede - a więc że pan prezydent ów sześciu swych wipów, innych jakichś, wprowadzi, i oni tu zasiądą. I one - oby! - myśli se Ana równościowo, jak ją znam.
Ana odpowiada spokojnie, że ona wtedy się dogada po wipowsku we własnym zakresie. Bo głupio to wygląda, przyzna pani chyba, że lud się tłoczy, a tu sześć pustych foteli odstrasza rezerwacją.
Sarna rozkłada ręce, że trudno. Raciczki sarnie, tak się to zwie. Takie życie.
Lud karnie się tłoczy nadal, nie śmie zasiąść.
Ana śmie, jak to Ana. I sarna to widzi. I kapituluje przed Aną. I stwierdza, że okeeeej, z przedłużonym i pytającym e, mając nadzieję, że nikt, co tam nad nią na komisjach robi, nie zauważy jej braku kompetencji, a i Any lepiej zresztą nie, z tą fryzura, pomponem i cekinami.
Ana na to, że więc okej.
I siedzi twardo.
I wysiedziała. W pierwszym rzędzie. I zaprosiła. Na kongres. Co to zaraz już.
A tak w ogóle - to cekiny z torby do tego akurat prezydenta pasowały.

Tuesday 17 April 2018

łe łe

To była twoja córka, zaczyna Ana uprzejmie, jak to zwykle w Mietce, no ale pokażcie mi drugie takie miejsce na Sanżilu, w okolicznościach, w Brukseni, a wręcz w świecie całym, o ile nie kosmosie - gdzie obsługa byłaby tak miła, niezbyt wydedukowana w kelnerstwie, a jednak zawodowa, a do tego jedzenie przepyszne? Talerze ciepłe? Desery niebiańskie?
A stolik się znajdzie zawsze, i to bez znajomości?
Są porcje dla dzieciarni, po co im więcej, skoro i tak nie jedzą, a portfelowi lżej; są rodziny wszelkich rodzajów, a klasy wiekowe - wszelkie dosłownie. Od niemowląt, co to zasiadają w poiwonkowym fotelu, przez maluchy, co rozkładają to oto resto,  potem młodsi, jak ja, normalsi, w rodzaju Any, i ci naprawdę starsi, z pobliskiego domostwa, w którym wszyscy skończymy zapewne, jak wieszczy Roman?
Do tego prowadząca całe to ustrojstwo Natka cały czas prawi komplimenta, Anie, Ricie, Sąsiadce, że o chłopaczyskach nie wspomnę?
A sama jest superowa i robiła w tym, co Sąsiadka zresztą? W duszach?
No gdzie, jak nie w Mietce?
Więc jest fajnie i fajnie się rozmawia, w tym o córce, co to w ferie była przybyła do lokalu matki.
A tak, ona to była, krzywi się Natka.
Tre bel fij, wtrącam. Wremą. Ładna ona. Inteligentne spojrzenie, że bumcykcyk.
Bel, ale szjont. Pardą, że to wam to mówię, Ksenio tobie szczególnie, jak takaś młoda, żen, bo jednak Natka tylko w dialektach mówi - pardą, ale że dła dir sa: el e wremą szjont. Ostatnio coś szczególnie
Ojej, martwi się Ana. Dlaczego taka niemiła? A tak miło wygląda.
Ma 17 lat, ciągnie Natka, bo pozwolicie, że dalej pociągnę po polsku, ja Ksenia bo Natka przecież nie, heloł! Sie-dem-naś-cie. I wiecie co? Okropna jest. Cały czas tylko: łe, me łe. Tu we kła tła, tak do mnie.
Ja jej na to: jakie łe. Jakie we kła? Jestem twoją matką!
Ona: no to co. Łe. 
Ja już nie wiem, co robić.
Jezu, to głupio, co Ksenio?
Głupio, przytakuję. 
Nie martw się Natka, przejdzie. Ale mam dobrze, że mam takie małe chłopaki, co?
Dobrze Ana, żebyś wiedziała. Do tego to chłopaki, to kiedyś doczepią się do Romana, nie do ciebie.
Myślisz? z nadzieją w głosie powątpiewa jednakże raczej Ana.
No a jak? A nie łe łe do ciebie.
Ale mamą e dominąt!
No wiem, znam cię przecież! 
A ja ciebie! Też jesteś dominąt!
Ech. Łe!
Łe, śmieje się Natka. To co chcecie, pla du żur? Danie dnia?Weże czy la wjont?

Sunday 15 April 2018

(pan) prezydent

W czwartek okazało się, że i owszem, i zdążymy z Aną na komisje, nawet w ferie z dzieciarnią, co jest nie byle czym; wiecie o tym wy wszystkie i wszyscy, co to próbowaliście się ostatnio nie zaorać. Ale już jest szkoła, ferie dla rodziców nastały więc, juhuu!
Dałyśmy radę, z Sanżila to w dół, biegiem i rowerem, nawet jeśli na parlamenta protokołowo i przepisowo czeba przyjść wcześnie odpowiednio, by cię tam obejrzeli z każdej strony, przepuścili przez taśmy, zlustrowali wzrokiem i nie tylko, obśmiali pod nosem  kolorowe rajty i dali tradycyjne bizu-bizu. 
Zdążyłyśmy - bo mężczyźni dla kobiet, to działa doprawdy. Roman działa doprawdy. Ile sił w nogach i motorze. Dla kobiet.
A my we dwie gnałyśmy tak z Sanżila, i owszem, na innego mężczyznę; i wiem, że dziwnie to brzmi, ale tak było jak bumcykcyk. Zjechał nam tu z Polski rodzynek taki jeden, rodzynka bynajmniej, co to dla niego wyjątek zrobić można w sumie i pójść posłuchać go i pogadać z nim, bo dość równościowy, oceniła Ana, a ja wraz z nią.
Było gorąco. Bo duszno i tłocznie, oraz emocje i tematy, że ho-ho. 
I choć przez godzinę roiło się aż do panów prezydentów, pani poseł, zamiast posłanek zresztą, i innych form, co to podobno niezmiernie są potrzebne na komisjach, choć niezmiernie sztywne zarazem - okazało się, że koniec końców, jak to lud mawia ostatnio często niebywale - było równościowo. I ciekawie. 
I społecznie, prospołecznie pardą. Dla ludu. Niby. Bo kto tam nalazł? Szumanki i szumanie. Zdaniem Any - nieprawda zdecydowanie, że to bynajmniej jakieś elyty. Przeciętni ludzie, a tu takie salonowe formy psioczyła Ana, 
Ludziska jak my, z Sanżila na ten przykład. Nawet  wręcz od nas normalniejsi, bo z telefonami za pan brat, że heja! W pełnej gotowości i na onlajnie funkcjonowali. Wrzucali, co nagrali właśnie, aż furczało.
I wielka była ona, ta chęć cyknięcia se foty z prezydentem. Panem prezydentem, ups.
Nawet niezdjęciową Anę na zdjęcia namówili, ale na selfika to już nie. Widać Any jeszcze w okolicznościach szumańskich nie znają, jak na Sanżilu. Gdzie też elyty. Urzędnicze i wszelkie. A na pewno - urzędujące i zarządzające. Dzieciarnią, feriami i takimi tam, jak boks przykładowo.
Na pytania czasu nie było przez te formy, bo za dużo miejsca zajęły. A widać, że (pańska) prezydentowa chęć była, tylko czasu njet. Bo protokół, forma i kolacja.
Lud zrozumiał - przeszedł do zdjęć i wrzucania ich bez obróbki.
I nawet straty odnotowane przez Anę, w postaci jednej rękawiczki - starej - i jednego biletu - ze starym zdjęciem - okazały się niedotkliwe, gdyż po licznych poszukiwaniach i nerwach wszystko się odnalazło, czyly pełen sukces. Pański. Prezydentowy.

Wednesday 11 April 2018

dusmą

Drzewa oczywiście widziałaś, zaczyna Fred, rozsiadając się na Aninej kanapie. Choć właściwie ona jest Romanowa, Anowa też więc, ale z Romem wpierw - bo panieńska jego, nie ślubna, wniósł ją w stadło totu, można powiedzieć więc. 
A teraz Fred na niej. Kanapie znaczy się. Wyblakłej w międzyczasie, ale skoro takie słońce w kwietniu, że jak w sierpniu jakimś grzeje, to czego chcecie, heloł naprawdę!
Manuel, idź się bawić z chłopakami, tylko dusmą!
Drzewa oczywiście widziałam, odpowiada Ana na moje ucho, bo ja tu za bardzo nie pouczestniczę w tej rozmowie, od razu żem pojęła, Fred to tak mówi szybciorem, że nawet chyba nawet ledwo ci, co na Sanżilu czy w okolicznościach rodzeni, go łapią. I kontekst jego.
Ana się tym nie przejmuje, że jej połowa aspektów umyka, ale że ja owszem - więc cichcem wycofuję się na pozycje tylnej. Słuchające. Dusmą.
Awangarda się to nazywa podobno.
Drzewa wszędzie wycięli. A wiesz, jak oni to nazwali Ana? ciągnie Fred w dialekcie głównym  sfrancuziałym, choć tak niewyraźnie, że to nawet ten drug mógłby być. Ana tłumaczy.
No nie wiem. Wycinka?
Podcięciem! Rozumiesz, do samego pnia wypalili piłami i kwasem i że niby odrosną teraz, udają. Jezu, co to za komuna, Fore i Sanżil też, bo to granica, co to za burmiszczu, co to za wszystko jest w ogóle za burdel i bajzel do tego.
No tak, Berkendal straszy. A Albert nie lepszy, wtrącam się, i to po francusku, sami to już zrozumieliście, że nie w polszczyźnie gadamy se tak.
Masz rację Ksenia, nie lepsza, zgadza się Fred. Biliśmy się o to jako petebe, PTB Ksenia, o masz tu na tacy, ale nic się nie dało zrobić. Ten sme robi co chce. Udaje, że dusmą, ale wszyscy widzą.
Że kto, bo nie wiem?
Paskalsme? chwyta Ana. Pascal Smet w pisowni Ksenio, odwraca się ku mnie.
On sam. On nie jest okej. Paskal ech.
Robi co chce?
A jakże! Podejrzewam, że te drzewa to wycięli już przyszłościowo, jak więzienia stąd wywalą. Co to w ogóle są za pomysły, by w 21. wieku jedno więzienie krajowe budować swoją drogą, rozumiesz to Ana?
Nie rozumiem, ależ skąd.
Ja też nie. Ale jestem pewien, że drzewa - to przygotowanie pod inwestycję. Dusmą, ale do celu. Budować będą. Apartamenty postawią. Ana, wiesz po ile tu grunty chodzą, na Sanżilu i Fore, gdzie te więzienia na granicy stoją, a szewal po francusku, czyli na koniu - no po ile?
Nie wiem, ale dużo, zakładam.
Fju fju! Już się biją o to, zapewniam cię, kto więcej dla siebie chapnie, która komuna.
I która wygra?
A kto to wie, co się w Brukseni zdarzy, kto to wie! Ty wiesz Ana? A ty Ksenia? Poczekamy, dusmą wszystko.  Ja to w petebe mówię, by nic nie zakładać, tylko robić swoje. To i robię. teraz zabieram się za dwujęzyczne szkoły. Kto nie rozumie, że tak czeba tu w Belżik właśnie - ten i ta nic nie rozumie! Przyjdźcie na zebranie, to pogadamy o wyborach kominal!
Manuel, do domu idziemy! Tylko dusmą! Cześć chłopaki.

Tuesday 10 April 2018

wezmę bek

A zdjęcia Adminki ze szpitala widziałyście, zagaduje nas znad postnej zupy rybnej Wezembekowa. Popostnej zupy właściwie, bo to już po wielkiej. Nocy. I upale.
Mnie i Anę Martin zagaduje, bo kogo, heloł! - jak se na Wezembeku siódmą godzinę z rzędu siedzimy, bo czemu nie, ferie postne i pospostne można spędzać i w innej komunogminie, dlaczego by nie, a co to, Belgia z tamtej strony Brukseni gorsza może? Bo inny język? Heloł! Gdzie tolerancja i miłość, o której tyle w kościołach żeśmy się nasłuchali w polszczyżnie?
Ty może nasłuchałaś, poprawia mnie Ana Martin. Ty może Ksenio, jakżeś się dała namówić złym mocom i poleciała do matczyzny. Ja w tamte strony nie chcę. Wolę Wezembek. Wezmębek. Wezmę Bek zamiast Polski! Takiej.
My też bierzemy Bek, zgodnie kiwają głowami Wezembekowi, co to im znienacka żłobek zamknęli i tak to żeśmy ich po krześcijańsku, choć już po poście, i po sąsiedzku, choć to daleko - wyratowały. Choć nie czeba było, bo potem wyszło rodzinnie - nieporozumieniowo czyly - i w końcu wszyscy żeśmy w tej kuchni siedzieli nad popostną, a najmłodszy Wezembekowy, co to z tego tłumu sanżilowsko-wezembekowego był bardzo zadowolony - z nami zajadał uśmiechnięty popostną, o której tyle już to było.
Jakie zdjęcia Adminki, zdumiewa się Ana. Wysyłała coś kongresowo?
Wysyłała, bo urodziła. Kongresowo i ogólnie światowo, bo fejsbukowo.
To jak wysyłała, dziwi się Ana, która naprawdę jest starej daty i nie wie, że zdjęcia to się wysyła teraz natychmiast. Same się wysyłają właściwie.
No z sali.
Z sali jakiej, bo nie rozumiem doprawdy.
Z sali, gdzie rodziła.

Szpitalnej? To można mieć telefon na sali? Ja tam o tym nie myślałam akurat, jak się Iwonek z Grochem, każdy w swym czasie pchali, a wręcz - wypychali raczej.
Ana, gdzie ty żyjesz, w którym roku doprawdy. Tak to było kiedyś. Dawno temu. Teraz wszyscy mają aparaty ze sobą, a niektórzy w sobie zapewne.
Ale jak cyknęła te fotki. Wiem, że Adminka zdolna internetowo straszliwie, ale że aż tak?
No przecież nie ona je robiła te foty. Ktoś z nią. Partnero-mąż zapewne. Bo nie dziecko przecież, heloł!
Czyly to nie selfiki?
Nie.
Aha! Aha! To rozumiem, kiwa głową Ana Martin. Już rozumiem. Choć nie, jednak nie rozumiem. Stara jestem.
Jaka tam stara, zaprzecza energicznie Wezembekowa znad zupy skończonej;  mówiąc prawdę na boku, sama na moje oko by mogła być młodsza, nie zupa, heloł, czydzieści parę to już ma jak nic, nie ukrywajmy.
Ale fajnie tu u was na wsi. Dzieciaki samograj. Czeba was jutro znów poratować? Bo możemy! Nie ma to jak ferie na Wezembeku! 

Nawet bez postnej, co to wyszła.