Friday 28 November 2014

(226) dudu

Nie to nawet, bym nagle zaczęła się uczyć we wzmożonym tempie dialektu, w którym to śpiewa nam Iwonek. Nie to, bym chciała mu dorównać, inteligęcję ąę o ma on pewnikiem po Anie Martin i może kawalątek po Romanie się trafił, więc geny i nic na to nie poradzę. Ale w słownictwie mogę się przy nim podciągnąć, dlaczego nie. Choćby taki nukis. To dudu.
Co, też nie wiecie? Widać nie z Sanżila, choć nukis na Forest. Żłobek taki. Żłób, jak mawia babcia Iwonka, która pochodzi z minionego systemu i jako taka w żadne tam dobroczynne wpływy żłobkowe, po lokalnemu: kreszowe, nie wierzy. Tymczasem one są, choćby pod postacią bezwolnego przyswojenia sobie dialektu francuskiego, czasami nawet dodatkowo tego drugiego lub wręcz pisma arabskiego w przypadku tych zdolniejszych pewnie, bo stamtąd większość opiekunek. A to się na pewno opłaci w nowym, zglobalizowanym świecie, gdzie nowe gospodarki itepe. 
Ja jestem przykładem, że czym skorupka za młodu, tym na starość. Uczyć się muszę cały czas i Sanżil z Belgią zadziwiają co krok. Na przykład dowiedziałam się dopiero teraz, a jużem w trzeciej dekadzie, że my tu jesteśmy przytulankowym zagłębiem i mocarstwem. Normalnie artykuł o o tym napisali, że tutejsze pluszaki sprzedają się świetnie nie tylko na Sanżilu, w sąsiadujących gminach sąsiednich, lecz także za granicą w nowym, zglobalizowanym świecie. A wszytkiemu winne właśnie nukisy.
Jest taki sklep na Luizie, przypomina sobie Roman. Dziwne, że wypatrzył, bo akurat na sklepach niemotorowych i nierowerowych to on się nie zna. No ale może za młodu czymś nasiąkł i stąd ta szeroka wiedza przy schyłku - nie wypominając - czwartej dekady. Tak, jest, z bardzo drogimi i bardzo milutkimi ubrankami dla najmłodszych. Gdzie nie kupujemy, ale czasami oglądamy i wychodzimy, bo wiemy, że to pokusa na kilka tygodni i naprawdę nie ma co. To Ana dogaduje, bo Roman to by pewnie kupił, ale jak szlaban - to szlabant. Nie da się i już. Za to inni kupują, właśnie te przytulanki. Po lokalnemu, choć Luiza na Ikselu - dudu.
Dudu były kiedyś wyłącznie włochate, ale odkąd nukisy wzięły się do roboty, powstał nowy model. Mianowicie składający się w 80% z weluru, w 20 - z bawełny, z haftowanych oczu i poliestrów. Tak wynika z metki odczytanej na głos przez Anę. Z naszego dudu, a raczej Iwonkowego. Eksiwonkowego. Bo mamy jednak, Ana pognała do szafy. Nie to by Roman broń Boże zgrzeszył i kupił, nie - Iwonek dostał prezent na bogato. Ale za stary był, to czeka na nowe czasy, może utrafi w gust i potrzebę dudu. 
Nukisy dzieci pokochały. I rodzice też, bo włosy nie wyłaził garściami i wszędzie się nie pałętały. A to był tylko początek. Biznes powstał cały i gałąź przemysłu. Bo od tego czasu wśród belgijskich hitów eksportowo-peweksowskich przybyły takie stwory jak niejakie krapaki i pogromcy strachów. Jedni bardziej poduszkowi, z wybałuszonymi oczyma i wyszczerzonymi zębami, drudzy - cali w bliznach po ranach w starciach z dziecięcymi strachami. Ale działa. I to bez jakiejś szczególnej reklamy - chyba, bo tiwi u nas brak. Myślę, że jednak na zasadzie szeptanej. Z uszka do uszka w czasie sjesty na leżance.
Może nowe, co to u nas powoli nadchodzi, będzie bardziej podatne na dudu i smoczki, bo Iwonek grymasił w tym temacie akurat i nie chciał, to i my, w trzeciej, czwartej i piątej dekadzie życia się czegoś od niego już na starcie nauczymy. A jak nowe nie będzie chciało - też dobrze. Zdrowiej. Taniej. I Romanowi się nie dostanie za rozrzutność. Same korzyści.

Wednesday 26 November 2014

(225) praliny

Później niż większość supermarketów i tym podobnych sklepików, ale i ja zaczęłam już temat świąteczny. Co prawda dopiero w listopadzie, ale lepiej późno niż wcale, nieprawdaż? To dziś dalej w kółko maciejko o czekoladzie, bo o czym tu na Sanżilu pisać? Szczególnie że śniegu ani widu ani słychu i nadal nie ma jak łamać pióra nad drogowcami i amatorami białego szaleństwa.
Tymczasem czekolada trzyma się mocno. A ostatnio nawet mocniej. I to procentuje Sanżilowi i reszcie gmino-komun też; podkreślam, bo Ana Martin doniosła wczoraj, że taka jedna dyrektorka wątpiła na głos co do tego, gdzie to my mieszkamy. A gdzie niby? W sercu samym, choć w sercu to Polska powinna być tylko i wyłącznie, dokładnie mówiąc. A tak to nieco tej czekolady się wlało. Płynnej, niezastygającej, bo tu to są takie wynalazki pod tym kątem i względem, że mucha nie siada, a czekolada naprawdę nie zastyga, w tych pralinach i pomadach znaczy się. I jakby tego zbytku było dość - właśnie doszedł nowy wynalazek. Niezastygający.
Trochę już was naprowadziłam tymi procentami, no ale jeśli jesteście właśnie po katarzynkach, czyli andrzejkach dla kobiet, to może i trzeba mocniejszych argumentów. Jak np. wiski. Nie, nie wiśki, jak tu na artystkę jakąś za namową Any poprawia mnie tu strona, lecz wiski, no, tego angolskiego napoju.
Jakiego angielskiego, głównie szkockiego albo irlandzkiego, Ksenia, jeszcze cię za kanał nie wpuszczą jurostarem za takie bluźnierstwo, poprawia Roman, amator białego szaleństwa i nie tylko, jak widać. I pisze się: whisky. Czyta różnie podobno, w zależności od rodzaju Anglii właśnie. Ale to nieważne we względzie pralin. Bo nowina polega na tym, że w pralino-pomadach whisky nie trzeba teraz mieszać z cukrem. Można się do woli rozkoszować ohydnym, gorzkim smakiem. I to nasi to wymyślili! Nasi z Sanżila i innych gmino-komun, belgijski skarb narodowy.
Na święta będzie jak znalazł. Do kielicha albo zamiast. Bo naprawdę mamy praliny niezamarzające. Opatentowane już nawet skwapliwie. To mnie akurat nie dziwi, kąśliwie kątempluje Ana, alkohol to się akurat zawsze sprzeda, nawet w tzw. kryzysie. No ale powiedz, na czym polega ten wynalazek? Na nowoczesnej konstrukcji praliny, że tak to nazwę. Co z kolei jest owocem wielu lat eksperymentów. Sekret polega na szczelności.
Z grubsza wygląda to tak, że najpierw robi się z czekolady normalną otoczkę. Kadłubek, podpowiada ze śmiechem Ana, no co się tak patrzycie, naprawdę to się nazywa tak, jak kadłub łódki. Kuk. Coque. Kadłubek zasycha. Potem wlewa się w środek drugi kadłubek z masła kakaowego. W niego alkohol. 
Ale jak to zamknąć, zastanawia się Roman? Według pana wynalazcy Paskala nic trudnego. Wystarczy masło kakaowe w proszku. Nałożone strzykawką. Na to kadłub z czekolady. Gotowe.
I ten alkohol naprawdę tam chlupocze? Podobno tak. Hmm...ciekawe. Spróbujmy! Ja wam spróbuję, grozi palcem jak jakiś zły Mikołaj lub lokalny czarny P. Ana. No dobra, po jednej możecie. 
Wiecie, co jest najciekawsze w tym projekcie, doczytuje Roman? Mianowicie, że ten Paskal odkrył, że masło kakaowe ma pamięć! I już wie na zaś. Masło, znaczy się. Ale co wie, dopytuje Ana Martin, nasz domowy niedowiarek. Podobno, że ma zastygnąć, ale nie uszkadzając alkoholu. Grzeczne i mądre to masło, kręci głową Ana. Prawdziwy cud wigilijny się szykuje. Zresztą niejeden on w naszym domu na Sanżilu, i w jego sercu wręcz.

Friday 21 November 2014

(224) golasy

Hej kolęda kolęda! tak to szło? Czy raczej: hej kalendarz kalendarz? Ewentualnie lub kompromisowo przez ę? Widać, żem daleko od kraju i wyradzam się stopniowo z tradycji, ba! - rzucam jak wygłodniała na tradycję obcą naszej polskości, mianowicie: kalendarzowo - czekoladową. Byle jaką, nie świętą zupełnie.
Bo choć Ana Martin twierdzi, że i w Polsce ostatnio święta to nic więcej, tylko reklama, to myślę, że tu na pewno jest bardziej na brązowo. Poczynając od bardziej niż brązowego, bo aż czarnego Piotrusia, o którym pisałam tą listopadową nocą rok temu (choć dzień właśnie przyświeca, ale noc brzmi bardziej poetycko), po sklepy z czekoladą, które po prostu szaleją, by przyciągnąć konsumenta, mówiąc językiem rynku i marketingu. I to nie tylko tego małego, nieświadomego łasucha, ale także dorosłego, świadomego zagrożeń cholesterolem, laktozą oraz glutenem gurmeta. Takim słowem posłużyła się ostatnio Ana. Brzmi ładnie i świątecznie, jak indyk gulgul. 
Więc rządzi tu ta czekolada, brązowa i biała, a że odliczanie grudniowe czas zacząć - każdy ma już swój kalendarz z okienkami. Ale na szczęście rynek nie lubi pustki, podobnie jak natura, ciekawe, co było pierwsze zresztą - no ale że tę pustkę, którą jest dziura pełna osób pragnących kalendarza, acz czekolady jednak niejadająca, trzeba było czymś wypełnić - powstają najdziksze pomysły. 
Roman przykładowo kupił zielony kalendarz na stacji metra. Pani Amnestia mu to sprzedała, a stał przy niej jakiś pan, ale chyba naprawdę nie nazywał się International, bo to by było wyjątkowo głupio. I ładny ten kalendarz, ale to jednak nie to. Nie po to się wyjeżdżało, by znaleźć pod choinką coś, co można bez problemu dostać w promocji w biedzie. Takich prezentów to ja nie lubię.
No to ja mam dla ciebie prezent Ksenia, raduje się Ana. Patrz, co się właśnie ukazało, i to na naszej dzielnicy. Kalendarz policji okręgu południowego, co to obejmuje sobą trzy dzielnice: Anderlecht, Forest i nasz ulubiony Sanżil. 12 chłopa - podobno nago.
Naprawdę? Pokaż pokaż, wołam. Tu to tylko zajawka, dla prasy. E tam, ściema, w spodniach są...Ksenia, przecież inaczej to by było porno, tłumaczy Ana. To reklama, żeby zachęcić do kupna. Ale czy bardziej by nie zachęciło, jakby od razu na golasa wyskoczyli? Nie wiem, śmieje się Ana. Romana spytaj.
A Roman jakiś takie niepewny, jak za przeproszeniem polityk jakiś polski, jak go pytać o wynik wyborów samorządowych. Już gazetą zakryty i zmienia temat delikatnie. Mianowicie, cytując komisarza z Sanżila, k†óry opowiada, skąd ten fantastyczny pomysł na golasowy prezent gwiazdkowy. A to stąd, że policjanci chcieli jakoś wesprzeć dzieci-ofiary wypadków, a dokładniej mówiąc - ich stowarzyszonych rodziców. To już nie było innych sposobów, dziwi się Ana? Radzili, radzili i uradzili, kątempluję. Nawet nie oni, doczytuje Roman, tylko pierwsi na podobny pomysł wpadli brukselscy strażacy. Widać się sprzedało, skoro policjanci biorą z nich przykład. Hmm. A kto to kupuje?
To właśnie jest zagadka. Bo kto chce mieć gołego policjanta na ścianie, pyta Roman. No, Ksenia szukała oryginalnego prezentu, to może? Nieee, krzywię się. Ja to takich mięśniaków nie lubię. Wolę poetów, delikatnych i miłych. Tych tu to można by zaproponować w naszych więzieniach po sąsiedzku. Dorobić jakieś nośne hasełko, w rodzaju: twój policjant zawsze przy tobie i dodawać do paczek świątecznych. A co ładniejsze zdjęcia to można by nawet wyciąć i zachować na zawsze, tak jak robimy ze zdjęciami Iwonka. Choć te akurat wszystkie po polsku porządnie ubrane.

Thursday 20 November 2014

(223) luksliks

Kto by pomyślał, że mój blog przebojem wejdzie do mejnstrimu. Luksuski było co prawdą tytułowym wymysłem Any Martin (jak się zarzeka - z dawnych czasów, a teraz zmienić nie można, gugel cesarz nie pozwala), ale okazało się proroczym snem, bo oto luksuski są na topie wszech czasów! Niespodziewanie dla wszystkich uczestników spektaklu, jak twierdzi obeznany w komisji Roman.
Nie dokładnie co prawda luksuski, tylko bardziej luksliks, zapisywane z jakiegoś innego dialektu nieco innymi literami, ale co tam, wiadomo, że prasa kłamie i w tym temacie nie ma co liczyć na zmiłuj się, więc mogę sobie pozwolić na ten mały i niewinny przekręt. Jak iść na całość, to iść na całość! Zdobędę czytelników tytułami. Luksuski luksliks. I przekonam do swoich racji.
Ty Ksenia to może jeszcze ludzi do swoich racji przekonasz, kiwa głową Ana, ale ci od luksliksa to już raczej nie. Narobiło się w tym naszym byłym Luksemburgu, wydaje się żałować dawnych czasów Roman. Nic nie żałuję! Nie żałujemy! Było co było, a teraz na fali jest Sanżil. Co prawda fakt, nie na takiej fali, jak luksliks, o którym mówią wszyscy, co mają coś do powiedzenia na komisji i w szeroko pojętej Europie, ale tu też nieźle jest, nawet czysty zachód przypomina chwilami, w dzień po wywiezieniu worków ze śmieciami szczególnie.
Ale do rzeczy. O co chodzi w tym sąsiednim luksliksie? A o co może chodzić, jak nie wiadomo, o co chodzi, śmieje się Ana? O pieniądze, zgaduję. Brawo Ksenia. W całym świecie i kosmosie pewnie głównie o to chodzi, a w Luksemburgu to już szczególnie. A więc poszło o to, o czym zresztą wszyscy naokoło wiedzieli, tylko nie było pasującego momentu, by to wyciągnąć: że Luksemburg stworzył wyjątkowo korzystne warunki opodatkowania dla firm, także tych z zagranicy. Wystarczyło mieć siedzibę w tym krajo-kraiku i już. By oddawać czasami tylko 2,3%. 
2,3% też brzmi nieźle jak dla mnie, wtrącam się. Nie wiem co prawda, co to za firmy, ale pewnie nie fryzjerka z Sanżila, to i w grube miliardy to pewnie idzie, a może nawet miliony? Pewnie tak, ale jak pomyślisz, że w reszcie krajów, na przykład w Belgii, trzeba by zapłacić z 20%, to się już opłaca, co? Noooo tak, choć z drugiej strony po co Belgii takie pieniądze? Byś mogła jeździć taniej lalajem chociażby. A to przepraszam, zgadzam się i potępiam luksliks!
A jak to wyszło, chcę jeszcze wiedzieć. Śledztwo dziennikarskie się odbyło. 80 dziennikarzy z wielu krajów wzięło się do roboty, trochę powęszyło i wyszło im, że jednak skala problemu trochę za wielka, by nie robić sensacji i nie wywoływać skandalu. oczywiście przyda im się też do większej osobistej sławy, ale tu akurat odwalili kawał roboty. Znaczy się jaka ta skala? Znaczy się, że dziennikarze odnaleźli 548 przykładów na to, jak działał system. Co oznacza 548 przekrętów. A ilu nie odkryli, macha ręką Ana, której nic nie zadowoli, nawet największa liczba. Dla mnie - dobre i to.
Roman, a jak to działało właściwie? O ile nie działa? Bardzo prosto. Potrzebna była wielka firma, co to niby dba o przejrzystość. Wiele jest ich, jedna już upadła, jakiś Artur. Teraz najwieksza to chyba taka fabryka pecefał. Dobrze słyszę? Nie pecefał, tylko PWC. podobnie, ale nie to samo. Leżą, jak te płytki, ale się podniosą, spokojna głowa, ręka rękę myje...trochę prasa popisze, a potem szast prast pod dywan. W każdym razie szło to tak: jakaś frma np. z Belgii zgłaszała się do - niech będzie - pecefał. Płaciła grubo, ale opłacało się, bo ci mieli już swoje pradawne układy i ludzi w ministerstwie w luksliku. Składali papiery i czekali na coś, co w lesłarze nazwali rulingiem, a co oznacza decyzję. Decyzja prawie zawsze była pozytywna, a podpisana nazwiskiem: Kohl. Jak ten Niemiec z dawien dawna, pytam? Tak, ale to nie rodzina.
A wiecie co po niemiecku oznacza kohl? Kapustę. Tak, ale już kohle -węgiel albo forsę. I wszystko jasne. Mariusz Kohl ukochał sobie to ostatnie. Obecnie dobrze z tego żyje na emeryturze i nic go już nie obchodzi ani nie dosięgnie. Dosięgło za to tego kogoś, co z naszym Polakiem będzie królował na komisji i musi się teraz gęsto tłumaczyć, dlaczego to wszystko w czasach, gdy on był ministrem. 
I co teraz? Nic. Rozpłynęło się. Ale tamten nadal jest w tej komisji, chcę wiedzieć? A jakże. A w luksliku jak to wygląda? Niby się mają wziąć za ten proceder, ale nie sądzę, by to coś dało, kręci głową Ana. Może te 26 firm belgijskich, tzw. rodzin, co je wynaleźli wśród 548, będzie musiało coś zapłacić u nas, ale też pożyjemy-zobaczymy. Na pewno grube miliardy na lalaje przepadły na Sanżilu raz na zawsze, ot co. To się nazywa ostatnio: optymalizacja. Wszystko da się zoptymalizować.
Czyli co, pokrzyczeli, pokrzyczeli i koniec? Ja tak to widzę, a ty Roman? Sam nie wiem. Panu na komisji nic nie grozi, a Luksemburg też się jakoś musi trzymać...hmm...teraz idą święta, nowa tematyka, ale zobaczymy, co da nowy rok. Może ktoś przypomni sobie o luksliku z pieniędzmi bez liku. A i luksuski znów skorzystają.

Monday 17 November 2014

(222) środa w sobotę

Podobno dla czytelnika najważniejszy jest początek, a na początku stoi zazwyczaj jak byk czy inny wół  - tytuł. To żem wam dała do myślenia, co? O środzie w sobotę prawie w niedzielę. Myślimy myślimy...Trudne, co? Podpowiem: to człowiek. Ciekawy. Bardzo.
Aaa, już wiem, olśniewa Romana: spotkanie z ciekawym człowiekiem się odbyło wczoraj! Ano tak. Brawo. Co tu ukrywać, jak mężczyzna pomyśli, to jednak insza jakość. Przypomnijcie mi, kto to był? Ciekawy człowiek o nazwie dodatkowej, a może głównej nawet: kobieta. I miała oprócz tego na nazwisko tak, jak jeden z dni tygodnia. Który? To już wyższa szkoła jazdy. Inna zagadka. Insza inszość jednym słowem.
O tej inszości wczoraj było właśnie. Ciekawie bardzo, no ale czego się spodziewać, gdy przyjeżdża ciekawy człowiek, do tego kobieta? Ana Martin mnie zaciągnęła na to spotkanie, a jechać trzeba było przez tyle dzielnic, że sama już nie wiem. Wysiadałyśmy gdzieś koło Montogomerów, znaczy się: daleko. Potem hajda do centrum sztuki, co jest  chyba zarazem świątynią książki, a może i dumania, daszek od altanki w końcu stoi jak byk czy wół, gdzie już zebrane różne panie młodsze i starsze. W sensie: niektóre młodsze od Any, o co niełatwo, ale wszystkie hurtem starsze ode mnie. Mądre pewnie. Niejedna, że przypomnę, zgodnie z tym, co u fryzjera zasłyszałam, pewnie i z samego Szumana, przez który też zresztą przemknęłyśmy wozem. I tunelem, ku radości Iwonka. 
Tak właśnie i owszem, takie to wysokie towarzystwo się zebrało! W tej altance. Na przedzie, pośrodku, ciekawa kobieta. Chwilami z mikrofonem, chwilami bez, w zależności od tego, czy się psuło, czy nie. Ale słychać i tak było dobrze, bo cisza jak makiem zasiał, przynajmniej w naszym stronnictwie po boku. A to dlatego, że ciekawa kobieta mówiła w tę pamiętną sobotę o rzeczach najważniejszych, jak szeptem mi podpowiedziała Ana: wolności, równości, sprawiedliwości i wszystkim, co się z tym łączy. W tym także o dżender. Olala!
Wszystko pod kryptonimem feminizmu, przecież to spotkanie Any, przypominam. Ale nie szkodzi mi to ostatnio wcale coś. Chyba ten Sanżil tak na mnie wpłynął, ani chybi będzie? Jedyna szkoda z płci i krzywda ludzka wręcz wynikała tu dla naszych domowych mężczyzn i mężczyźniątek, bo co oni winni, że feministki zorganizowały spotkanie dla kobiet, mniej lub bardziej ciekawych, mniej lub bardziej feministycznych, ale na pewno rodzaju damskiego, a dżenderu kulturowego kobiecego. I tak Roman przykładowo nie mógł przyjść, choćby dlatego, że dżenderowo poprawnie zajmował się Iwonkiem. Co z kolei było niezgodne z uświęconą polską tradycją. Mówił o tym ostatnio taki jeden profesor, co u Any wywołało grymas wstrętu i prawie palpitacje, jak tylko pomyślała, że taki słynny, a tak plecie.
Trochę się uświadomiłam na tej środzie w sobotę, nie ma dwóch zdań. Teraz sobie myślę, że warto chyba, by taka środa w sobotę albo nawet niedzielę miała miejsce częściej. Dla wszystkich razem, miedzynarodówki międzypłciowo-feministycznej. Ana twierdzi, że droga długa i to nie za naszego życia.
Roma dżenderysta widzi u mnie natomiast inną zmianę: że przez przypadek wyszedł mi tytuł prawie jak słynny reportaż jakiegoś tam wróbla. Pisarza podobno. Prawdziwego. Męskiego rodzaju, ale o dżender już chyba innym, a przynajmnie tym inszym, o czym głośno w Polsce mówić nie wypada. Takie to insze inszości dziś.

Wednesday 12 November 2014

(221) offon.be

Jesień, listopad, zadyma na 11 lub śnieżna - wiadomo, tematów pogodowo-patriotycznych nie zabraknie w lekturach szkolnych i gazetach chyba nigdy. W Polsce przynajmniej. Tak twierdzi Roman, który już zaciera ręce na amatorów białego szaleństwa i zaskoczonych drogowców oraz inną tematykę ważną w okresie przedświątecznym z punktu widzenia zapełnienia sieczką mózgów czytelników. 
Tyle przynajmniej będę miała z tej szarugi, że będzie można skupić się na czym innym, bo w prasie - to co zwykle. Nie trzeba będzie ślipieć. A masz rację Ksenia akurat, kątempluje Ana Martin moje wpisy. Niedługo może się okazać, że zostaną nam właśnie świeczki. I ślipienie. 
Nie tu chyba, na bogatym zachodzie, lecz jednak w Polsce B; to wersja dla tych oczywiście, co tam trafią na święta, dopytuję z niedowierzaniem? Jak ja. A nie, w Belgii, u nas za rogiem, a nawet w centrum Sanżila i Szumana też. Co, stolica Europy pogrąży się w ciemnościach? Tak bez wojny czy innego powodu? No nie, toż to gorsze niż listopad i zadyma na 11 razem wzięte. 
Tak, serio. Belgii grozi blekałt, obwieszcza Ana. Blek jaki? Nie znam tego pana. Blejk był, ale już umarł w dynastii swojej za murem. A może to pani? Też nie znam. Blek ałt, sylabizuje Ana. Pisz: blackout. Czyli, powiedzmy, nagła ciemność wskutek przeładowania sieci energetycznej. Pstryk i nie ma światła. Wszędzie naraz.
Czyli niczego w sumie! Pralki, zmywarki, tiwi, gdzie pora na białe szaleństwo, radia, gdzie audycja wyborcza i wizje polityków, ajpada, ajfona, internetu, fejsa, a nawet - komputera w całości! Szczególnie takiego, co to starawy, jak mój, i co rusz trzeba go ładować, by dla was i do was napisać o tym, jak nie można nic napisać, bo ciemność. Nie za darmo matuś wieścili, że na tym zachodzie to ja jeszcze będę miała za swoje i wracać co tchu do ojczyzny!
Jak będzie blekałt, to nikt nigdzie nie wróci, bo pociągi staną i lotniska, stwierdza Roman. No proszę, coraz lepiej! 
Dlatego tak ważne jest, by wyłączać światło, patrzy wymownie na Romana Ana. Tak, moi drodzy, w Belgii trwa kampania off-on. I on-off, bo to działa  w dwie strony. Czyli włącz i wyłącz, jak nie potrzebujesz. Nie zostawiaj zapalonego światła, jak cię nie ma w pokoju, nie mówiąc o tym, jak cię nie ma w domu. Nie ładuj sprzętów dłużej, niż potrzeba. Wyciągaj niepodłączone ładowarki z kontaktów. Pierz nocą, zmywaj nocą. Susz pranie na dworze, szczególnie jak wiatr i słońce. Nawet jak wspólnota mieszkaniowa zabrania. Olewaj wspólnotę i głupie pomysły. Bo suszarka do prania najgorsza energetycznie ze wszystkiego w ogóle. 3 kawuha co najmniej. Ka-wu-co? Ha. Z greki. Kilowatogodziny, że dodam dla ciebie Ksenia, gdybyś nie miała gdzie doczytać, i jak, z powodu blekałtu przykładowo.
Sodomiaigomoria, śmieje się Roman; nie to, by akurat on suszył i prał bez wytchnienia, ale za to lubi już oświetlenie. Na ostro i pod nieobecność swoją i innych też.  Już on wie, że do niego ta śpiewka. On-off, może Anę da się wyłączyć? Myślę, że tego by chciał czasami.
Ale Ana drąży. To co możemy zrobić, mówię wstrząśnięta. Hmm. Niezłe są już listwy z wyłącznikami; te, które tak lubi wyłączać i włączać on-off Iwonek, dopytuję? tak, te. Pod warunkiem, że się je wyłącza, a nie czeka na zabawę dziecka, surowo grozi palcem. Ana groźna jak blekałt co najmniej, dodaje Roman, tylko bardziej konkretna. Bo blekałt w planie, a Ana w realu.
Ale chyba ma rację, mówię w geście kobiecej solidarności. Jak tu żyć bez prądu? Skąd wziąć świece? I ile? Na osobę, na dzień? Jak to przeliczyć? Tylko nowe kłopoty.
Nie mówiąc o skali globalnej, o której tyle w tiwi, też podłączonej do prądu, o ile się nie mylę. Jak komisja ma rządzić światem z Brukseli i coś narzucać Polsce w takich warunkach? Jak ma zagrażać konwencją i konwenansem polskiej tradycji, za którą ujął się ostatnio ktoś tam, nie dosłyszałam, bo Iwonek ściszył przy okazji wyłączania on-off listwy -  taki jeden w każdym razie, co kiedyś był uznanym prawnikiem i rzecznikiem nawet? Przecież nawet nie będziemy o tym wiedzieli i nie przygotujemy się na czas! To ja już poproszę o on-off listwę. 
A ja, jak mam słuchać tego pana i mu podobnych, to o blekałt. To Ana.
Cała ona. Pełna przeciwieństw, jak ten 11 listopada. To nie miesiąc dla Polaków. Dobrze, że nie pada i świeci słońce, to naładuję se z balkonu, co się da. I pranie wysuszę.

Friday 7 November 2014

(220) kołtun

Siedzę ja sobie w wczoraj u fryzjerki u nas lokalnie na dzielnicy i nagle spada na mnie olśnienie: ja już stąd! Swojska. No bo sami poczytajcie, czego to ja się wczoraj nasłuchałam w ciągu 20 minut postrzyżyn. Żen pe-el nie wchodził w rachubę, wszystko szło pełnym głosem. Ana twierdzi, że to wygląda jak strumień świadomości albo pod nawet.
-----------
Zaczyna przybyła (P): Komers na 3 okna widziałam, a ta wariatka, co my teraz u niej płacimy, co my z nią mamy mówię ci. Do wróżki chodzi! Ja tam w to nie wierzę w to za bardzo.
Obecna (O): nie wchodź w to! artystka znajdzie artystkę. Ale ten komers, to cie będzie kosztować z 200 euro. 
P: to już obojętne.
O: jest taka wróżka, Izabelka do niej chodziła  Ja nie, nie wierzę za bardzo w te rzeczy.
P:  A te wszystkie kremy cudowne, to też wierzą. A teraz widzę, jak przychodzą jedna po drugiej na bruzdę. Bruzda mnie wkurza. Schudłam już 7 kilo, jakby nie ta bruzda, to bym wyglądała jak nastolatka.
O: ta mała ugotuje się w  tej kurtce, a pies zaraz ją capnie. Sio na fotel!
P: widziałam twojego męża w kościele, ale podobny do teściowej!
O: mojego męża?
P: w poniedziałek.
O: no tak, z teściową. No tak była msza hmm. A w sobotę poszliśmy na ikel na cmentarz. (Ksenia (K) myśli: Ikel chyba z wielkiej, ani chybi Ukle).
P: moja córka nic mi nie chce robić,  chodzę z odrostami, a jak trzeba było robić próby,  jaka miła była! Byłam na Merlin, wszystko miałam na głowie. 
O: moja też nawet przytulić się nie chce, córcia, mówię, a ona nic.
P (do Kseni): a pani na te zabiegi, czyli zastrzyki chce, czy do kosmetyczki?
K:. nie no, ewentualnie do kosmetyczki.
P:  a bo widzę te klientki po mikrodermoabrazji, jak biedne napuchnięte chodzą, ja to się tak igły boję, że nie wiem co, ale potem jaka piękna cera! nie ma się co oszukiwać, że skóra jeszcze taka sama. 
K:Ma pani wizytówkę?
P: nie, w gazetce jest. 
I dalej P do O: Wczoraj jaka u mnie była, a jaki kołtun miała na głowie. Ładna pani, elegancka, z tego co słyszałam z Szumana. Obcas taki, a na głowie jaki kołtun! z tych ekstonsion. Nie mogłam rozczesać, siedziała od 6 do 23. 
O: tez to kiedys miałam, z basenu taka ukrainka jedna, myślałam, że trzeba będzie ciąć.
P: a ta taki kok miała z tego wszystkiego, nie mogłam uwierzyc, ze tak chodzi normalnie.
I z innej beczki, rozglądając się: a ja do tej tu merci mówię po naszemu. 
O: ona trochę rozumie. Ale to dziecko ugotuje się w tej kurtce.
P: dom znalazłam, a jaki ładny. Dzwonię, ledwo co zaprowadziłam syna do szkoły,  a on mówi, że tyle osób się zgłosiło od razu, że nowych nie bierze. 
O: bo oprocentowanie niskie, to ludzie biorą kredyty.  Ale trzeba mieć 25% własnego wkładu. 
P: no to sprzedam męża i będę miała na wkład, a może i cały kredyt. (Ksenia siedzi i myśli - jakim cudem? ale może są tacy faceci, rozejrzę się).
P: masz ładną dekorację. 
O: no to jak my trzy na tym zdjęciu, czarownice. Dopiero dziś zdjęłam te dekoracje, nie wiedziałam, co dać.
P (patrząc na mnie krytycznie) : chyba też muszę sobie ściąć włosy na krótko. Miałaś kiedyś takie krótkie? 
O: raz w życiu i nigdy więcej. Odrosty mi rosną - o tak -  nad uszami. I z tyłu strasznie. Maszynką muszę. Ale ty po co będziesz ścinać, ampułki sobie daj. Ja daję raz na tydzień, a jak zapomnę,  to one mi przypominają. To normalne, że włosy lecą na jesień. 
No to pani już gotowa.
_____
A Roman nie wierzy, że to z pamięci, nienagrane wcale a wcale! No tak, ale on do fryzjera nie chodzi.



Wednesday 5 November 2014

(219) dżordż

Ach ten Dżordż...wzdycha każda z nas na Sanżilu. I każda z nas do innego Dżordża, choć Ana Martin zaklina się, że ona wcale już nie wzdycha od lat, przeszło jej, bo w jej Dżordżu zaszły wielkie zmiany i dla Any już nie było miejsca. Ani dla żadnej innej Any. Ani Any.
Mój Dżordż - to ten Klunej - jest przystojniejszy od Dżordża Any, szczególnie na starość, i nawet lepiej sie od niego nazywa, bo ten Any tak trochę z prostacka, mówiąc między nami, a mianowicie Majkel. Co znaczy Michał. A że Dżordż to podobny swojski Jurek, to razem w ogóle to się już kupy nie trzyma, bo Jerzym Michałem to co najwyżej jakiś anioł może się wołać, albo arch. Arcy czyli. Jerzy Michal to nie arcy, za to ancymonkiem się okazał niezłym, twierdzi Ana. Trudno, naturalnym biegiem rzeczy zrobił miejsce dla Romana przynajmniej, widzi jednak jakieś dobre strony urodzona optymistka Ana.
A Klunejem każdy mógłby być, bo to normalne nazwisko. Widać porządna rodzina. Co prawda nie w pisowni oryginalnej, bo ona angielska, ale w wymowie już tak. Niestety Klunejem nie jest każdy, biorąc pod uwagę przystojność. Mało kto nawet. A ten tu mężem podobno został. Podobno też na pokaz, bo on z klasy Jerzego Michała, ale co mi tam. Wystarczy, że czasami na jutjubie sobie puszczę, jak Dżordż oko puszcza reklamowe, i już lepiej.
Teraz okazało się nawet, że Dżordż przysługuje się w ten prosty sposób nie tylko mnie, ale biznesowi, na dodatek chyba ekobjo. Oto panowie, co parzą kawę w centrum tutejszej stolicy, czyli nie u nas na dzielnicy, ale całkiem niedaleko i tak, powiedzieli, że od czasów oczka Dżordża mają znacznie więcej klientów.
A co to za bzdura znowu, oburza się Roman w geście męskiej solidarności z tymi, co nie z grupy Aninego Dżordża. W czym on pomógł im niby? Plakat sobie pewnie powiesili z kolesiem z uwodzicielskim uśmieszkiem i kleintki lecą na skinienie paluszka po kawę, tak? kpi sobie bezecnie. Czy bezcennie? Bo Dżordż jest tego wart.
Roman, Ksenia ma rację, dobrze zrozumiała, włącza się Ana w geście kobiecej solidarności. Co ona winna, że świat kocha przystojnych facetów. Zaraz wytłumaczę. Chodzi o to, że Dżordż reklamuje kawę. W kapsułkach, taką, co jej nie pijemy, ale która i tak jest o niebo lepsza od belgijsko-francusko-niderlandzkiego produktu. Lury czyli. I od kiedy ludzie nakupowali od wpływem Dżordża tych specjalnych maszyn do kapsułek, z czasem zrozumieli, że nie wszystko, co brązowe, to kawa. Czasami to tylko pokolorowana woda. I zaczęli żądać. I szukać lepszego produktu. I tak to ci od nas trafili na korikę, w pisowni Ksenia - corica.
Ta palarnia kawy naprzeciwko kasyna? Tak. Pan zwany z lokalnego dialektu torrefaktorem mówi, że od kiedy Dżordż pręży i szczerzy się w reklamie, znacznie wzrosły im obroty. Tym bardziej, że są tańsi od dżordżowego produktu, czy to w konsumpcji przy tak zwanej ladzie, czy to w worku, wyniesieni do domu i wsypani do własnego ekspresu. Epjesu u nas w domu. 
Oszczędności na Dżordżu są całkiem pokaźne, bo w korice porcja kawy na ekspreso, jak mówisz Ksenia, wychodzi po 20 centymów, a jak chcesz sięgnąć po Dżordża - 33. Czydzieści czy, Roman.
Te czynaście 13 - czy inne naście? nie, dobrze - to chyba na gażę aktorską dla Dżordża, wtrącam. Nie zapominajmy, że oprócz życia w reklamie i czasopismach ma on także normalne życie na ekranie i musi jakoś zarabiać na żonę, skoro już ją ma, choć na co? Nas nie oszuka, nie po Jerzym Michale, raduje się Ana.
Czyli co, Dżordż dźwignią handlu? pokpiwa sobie nadal Roman. Widać tak. No to przydał się na coś, przynajmniej palarnie kawy nie padną i nie wszędzie będzie latowo - starbukowo. Nigdy nie sądziłem, że będę za Dżordżem, podsumowuje Roman.
Widzisz, jeszcze podziękujesz mu za dobrą kawę. Jak z mlekiem, to zwaną tu ruską. Dziwnie. Połapać się trudno, wiadomo tylko, że jak po prawdziwą kawę, w tym tę wydalaną przez małpy na jakiejś wyspie na i, Indiach chyba - to do koriki. I taniej, i przyjemniej, i na Dżordża można pozezwoać. Ach, te jurki. Jurne i inne.

Monday 3 November 2014

(218) pan kotek

Pan kotek może i był chory, jak każe hit dla dzieci, niewspominający słowem o pani kotce, co od razu zauważa Ana Martin (komentarz, cytat: norma), ale na pewno by ozdrowiał i pognał przed siebie na złamanie karku kolejne, gdyby się tylko dowiedział, co tu mu wyszykowali na Sanżilu: bar dla kotów.
Co? nie wierzy swoim uszom i moim słowom Roman.
Bar dla kotów. No tak, chyba na tyle znam lokalne dialekty, żeby zrozumieć. Bar - to po polsku. A - nie tłumaczę przymiotników, ale skoro stoi po nim jak wół kot w liczbie mnogiej - chats, czytaj: sza, jak w pojedynczej, mimo że to mnogi zestaw kotów - rozumiem, że to bar dla kotów. Ale co to jest? dopytuje Roman. Boże mój, ci faceci naprawdę. No przecież przykład na neko kafe z akcentem, że pozwolę sobie wypiąć wargi w tzw. kobiecym fochu.
Neko cafe to bar dla kotów po japońsku, włącza się Ana. Serio Roman. I nie myśl, że tam rządzą łiskasy, a przynajmniej nie te, których by się spodziewał kot. Lub sza, jeśli nie rozumie po ludzku. Już słyszałam, że tego rodzaju przybytki istnieją nie tylko w Japonii, gdzie sporo wariactw uchodzi za normę, ale i w Europie. No właśnie, a co, stolica tutejsza sanżilowska gdzie Polacy na szczycie zasiadają w formie królów i prezydentów, gorsza? wtrącam się. No co ty tato, jak mawia Iwonek. Powstanie baru dla kotów było tylko kwestią czasu.
I wreszcie jest. Po sąsiedzku. Na ulicy o śmiesznej nazwie. A żeby było jeszcze śmieszniej - prowadzi go nasza. Nasza z perspektywy kotów? Pani kotka, zapomniana w piosence? Albo kocica, śmieje się Ana? Ojej, co wy. Nasza Polka z krwi i kości. Monika, co się przyda na pewno w wymowie przez obcojęzykowych, czyli lokalsów. Już na wstępie zdobywa punkt, bo pomyślcie, co by było, gdy jednak była Mieczysławą albo jeszcze gorzej, Malgorzatą. Za nazwisko Monika punktu nie zdobywa jednak zdecydowanie, więc nawet nie spisuję. 
W każdym razie, gdy Monika ta już se obmyśliła, że chce mieć bar, gdzie na równi z ludźmi są koty, zaczęła zdobywać potrzebne uprawnienia. Higieniczne i takie tam. I tu ups. Głową o mur. Bo nawet sądząc z reakcji Romana, niełatwo zrozumieć, po co taki przybytek. A jeśli tolerancyjny Roman nie rozumie, to co powiedzieć o zwykłym urzędniku afski, Afsca w dialekcie, który nagle ma rozstrzygać, co dobre dla ludzi, a co dla kotów. Czy mogą razem, czy jednak osobno. Jeść, spać i głaskać się nawzajem. Ha, to ci zagwozdka powstała.
Udało się ją jednak rozwiązać, skoro wkrótce debiut na mapie barowej? Udało. Widziałam nawet zdjęcia. Wszystko na zielono. Ciekawe, czy kot doradzał w wystroju? A nawet pięć, bo tyle na razie zamieszka w barze. Ściągnięte na Sanżil ze Skarbka. Wysterylizowane, odpchlone, lubiące pieszczoty. Nowe sztuki na dzielnicy. Emigranci czyli. W futrach. Co nie dziwi, zima za pasem, choć za oknem plus dwadzieścia. 
A co tam można będzie robić w tym barze, serio pytam dziewczyny, Roman się nie poddaje. Pogłaskać kota? Dać się pogłaskać? Normalnie. Zjeść, wypić, rzecz jasna bjo, jak to na Sanżilu. A koty? Też pewnie zjedzą i wypiją, choć co do bjo, to nie wiem, same koty są bjo już z natury. Hmm. Z drugiej strony ciekawy temat albo pomysł na biznes, pokarm i woda bjo dla kotów, bo wiadomo, mleko to piją tylko w ostateczności.
Aha, i możn adaptować jednego z 5. Pięciu? Pięciorga? Pięciu, Ksenia, i nie adaptować, lecz ado. co ado? Adoptować, dziewczyno. To mi się akurat podoba. Ale trochę niemarketingowo, co, zastanawia się Ana. Bo jak już ktoś wyniesie z baru tego swojego ulubieńca, to już nie będzie miał po co ruszać na Sanżil...chyba że zostanie kociarą. Lub kociarzem, choć to podobno rzadsze.
Jeszcze jedna kwestia: co z ludźmi i kotami, co sobie pragną odpocząć w barze razem. W duecie przybywają. Czy 5 emigrantów ze Skarbka się na to zgodzi i przyjmie na swoje łono? A afska? Bo przecież taki przybysz może być zagrożeniem, pchłą lub zębem? Masz ci los, jak mawia Iwonek, to chyba na razie nierozwiązana kwestia. A może wejść nie mogą? W końcu afska czuwa nad behape. Prawda, zasępia się Ana. Też nieźle, otwiera się okienko na kolejny biznes! Tylko kiedy czas na to znaleźć, jak już na ludzi nie starcza? 
Kotom czy ludziom? Koty i tak chadzają własnymi ścieżkami. Nawet po barze dla kotów. Mają swoje przejścia i legowiska. Żaden fan  się tam nie dostanie, bo są poza zasięgiem ludzkim. Zresztą kot tam wie, co taki kot se myśli o tym wszystkim.