Tuesday 20 September 2011
(16) kolacja
Piszę, to co Ana wyrzuca z siebie jednym tchem: to była dziewczyna. I była: mloda, atrakcyjna, pracująca od lat, niezależna, wykształcona. Wydawało się nawet, że dosyć mądra i rozsądna, ale jednak nie. Bo oto doszło niestety do rozmów nacechowanych politycznie (Ksenia, komisja na tym polega, zawsze tak jest, nawet, jak wszyscy się śmieją, to nie może to długo trwać, bo zawsze musi być za poważnie...aaa! to Ana, nie ja) i ta dziewczyna mówi, że ona nie popiera parytetu dla kobiet. Bo to by oznaczało, że rządzić będą osoby do tego nieprzygotowane. Nie wiem, co to parytet, udaje mi się wtrącić w monolog Any. Parytet jest wtedy, gdy kobiet w rządzie jest tyle, co mężczyzn, tłumaczy Ana. Natomiast parytet w Polsce wygląda tak, że kobiet z urzędu ma być mniej, ale i tak większość gardłuje, że i te nierówne 35% to za dużo. I że Ana myślała, że głównie krzyczą mężczyźni, ale właśnie nie! Nie tylko! Kobiety też, tak jak ta tu, Ana małpuje ją, wydymając wargi, kobiety też uważają, że im się to nie należy! To się Anie w głowie nie mieści, którą - zgodnie z podwórkowym przysłowiem - w tym przypadku nazywa pałą. Żeby ktoś chciał mniej znaczy się, mimo że może być więcej? próbuję przetłumaczyć na łapskie. Mniej więcej, przytakuje Ana. Że dla siebie, to nic, niech sobie siedzi na swojej grzędzie. Ale co gorsza, i to już zakrawa na zbrodnie, chce mniej dla innych! Czyli dla połowy społeczeństwa! Czyli jest ślepa! rozpacza Ana. Powiedz mi Ksenia, czy to ja zwariowałam???
Sunday 18 September 2011
(15) feminizm
To już wiem. Roman mówi, że Ana zawsze tak ma, angażuje się w rozmowy z niezbyt mądrymi osobami, co do których na kilometr widać, że nie myślą, tylko powtarzają zasłyszane w rodzinie, radiu, telewizji, szkole czy kościele frazesy (nowe słowo i nowy nawias). Roman próbuje co prawda ją powstrzymywać, ale Ana już gna, denerwuje się głupotą rozmówcy, pryncypialnym podejściem (kolejne nowe słowo, czwarty nawias, co to się dzieje!), wydymaniem warg świadczącym o dziecinnym obrażaniu się, ale najbardziej tym - tak twierdzi Roman - że świat idzie do przodu, a niektórzy nie. Że kobiety mogą osiągnąć już to samo, co mężczyźni, i że on zawsze powtarza Ana, że są same dla siebie przeszkodą. Choć mogą wiele zyskać. Choć, jak mówi Roman, który jest - przypominam! - a-dwo-ka-tem!!!- bodajże po raz pierwszy w historii mają wszystkie instrumenty prawne, by nie czuć się na straconej pozycji z racji płci. Jak to, wtrącam się, to ktoś mógłby nie chcieć z tego skorzystać? Ja tam bym pierwsza chciała! To już, mówi Roman, zapisz się na studia! E tam, ja? Skąd! Nie poradzę sobie, odpowiadam zażenowana. I o to właśnie chodzi, tryumfuje Roman. Żaden facet nie udzieli takiej odpowiedzi, bo tak się już od wieków utarło, że mężczyźni się uczą, by rządzić, a kobiety - by się czuć niegodne sprawowania funkcji publicznych. Tak więc ty Ksenia z góry zakładasz, że sobie nie poradzisz, a facet - że sobie poradzi. Jak to, odpowiadam, ja to może i tak zakładam, bom głupia, ale na przykład taka Ana Martin? O, Ana Martin to dopiero, macha ręką Roman, ta to w ogóle w siebie nie wierzy. Co??? wybałuszam oczy, nasza Ana w siebie nie wierzy? Nigdy bym nie powiedziała...Ja ci to mówię, uśmiecha się Roman: 2 dyplomy, doktorat, języki znane i nieznane i wciąż się jej wydaje, że nic się jej za to nie należy, że pracuje, bo miała niesamowite szczęście, że wszystko, do czego doszła to nie jej zasługa. A czyja, pytam ogłupiała. No właśnie, zrezygnowany podsumowuje Roman: tego nie wie ona sama, ale żle czuje się tak czy owak.
Jestem skołowana! Muszę pogadać z Aną.
(14) rowery
Thursday 8 September 2011
(13) hipochondria
O, entuzjastycznie podnosi głos Ana, mam! Ale jestem głupia! Że też wcześniej na to nie wpadłam...one to wyniosły z domu, wiedzą, że tak się zachowują mądre kobiety! Że niejedno można załatwić jako biedna istotka! Siedzę cicho i pytam, czy Ana też taka chce być, i mówi, że owszem, tylko jak ja mam Ksenia sobie spojrzeć w oczy, skoro czuję, że tak nie można? Że te choroby są w większości wymyślone i że ona jest zdrowa? I one też! Ksenia, ani mi się waż!
Tuesday 6 September 2011
(12) szwedzi
Sunday 4 September 2011
(11) chłopaki
(10) choroba
Ana Martin, która ogólnie na wszystkim zna się najlepiej, ale na chorobach to jednak nie tak dobrze jak jej siostra i mama, czyli główne rodzinne higienistki, jak z przekąsem zwie je Roman, wczuwa się w rolę lekarki i codziennie wyskakuje z nową diagnozą. Zapalenie płuc wykluczyła, mimo że Roman, jak to każdy facet, chętnie by się widział w roli umierającego. Potem było zapalenie oskrzeli, a dziś rano zaczęła przebąkiwac, że może jednak koklusz? Nie wiedziałam, o co chodzi, więc pytam, jak to będzie na nasze, a Ana na to, że na nasze to koklusz, ale na wasze, dodała złośliwie, to może i tylko krztusiec. Puściłam uwagę mimo uszu, Ana Martin w końcu i tak jest cierpliwa, jak na tyle dni choroby Romana, po którym widać, że go boli, ale jeszcze bardziej, że tak jakby się tego wstydził. No trudno, to nic, tatko jak był chory, to dopiero nam dawał popalić! Ksenia w prawo w lewo, przynieś, odnieś, przynieś, nie, jednak odnieś, co stoisz i się gapisz? Mało to roboty? O jejku, o jejku, umierac idzie! Oj oj j, rany! Matka, leć do księdza, niech przyjdzie i odprawi sakramenta. Ale wczesniej podaj obiad. Co, nie gotowy? No tak, wiadomo, moja choroba całkiem ci po myśli, ale niedoczekanie wasze, zaraz wstanę i zrobię porządek! Jazda mi stąd, nawet pochorować człowiekowi nie dadzą! A kysz! Do roboty!
A Roman nic z tego, tylko widać, że chciałby coś zadziałać, a naprawdę biedaczyna ledwo się trzyma na nogach. Krztusiec to co prawda pewnie nie jest, wtrąciłam nieśmiało, boć to przecie dawno szczepionkami wytępili, ale Ana Martin, racja, zna się lepiej, od razu odparła, że jakby ludzie się cieszyli z tego co mają, czyli zdobyczy cywilizacji, i szczepili dzieci jak należy, a nie strzępili w tym czasie język po próżnicy, jak to dobrze żyć naturalnie, to może i by tego wstrętnego krztuśca już z nami nie było. A tak się świetnie w Brukseli przechował i znowu atakuje. Nawet takiego Romana, który przecież do ułomków w końcu nie należy. No cóż, oby się na nas nie przeniosło tylko, bo ciężko byłoby wytrzymać z nimi obydwojgiem na karku.
Sunday 17 July 2011
(9) ślub
Ubłagałam jakoś Anę, by coś o tym weselu powiedziała, no i teraz nie wiem, czy mnie nie zrobiła w konia i zamiast tego nie opowiedziała o jakiejś imprezie, bo na wesele to mi nijak ten opis nie pasuje. Owszem, panna młoda podobno na biało, ale już sukienka krótkawa, bez fiszbinów i tiuli, no i nie było welonu! Można by powiedzieć, że się w gości wystroiła. On, zagraniczny mąż, w garniturze, jak się patrzy, więc pytam Any, jakie prezenty, a ona, że nie wie, bo ani jednego nie widziała. Pytam więc dalej, ile kopert, czy mina ojca i teścia zadowolona, a ona, że nie było kopert. To już mnie zupełnie zdezorientowało, no bo jak to, gości przyszli najeść się i napić za darmo? Toż to wbrew tradycji i wesele się nie zwróci! Roman zaśmiał się i mówi, że oni też mieli bez kopert, wszystko szło bankiem i przekazem pocztowym. Ja oburzyłam się nieco i mówię, że przecież to nie sposób sprawdzić, kto ile dał i czy jakos dyskretnie nie przypomnieć, a na to Roman, że koszty nie były aż tak duże, u nich też nie, bo śluby szybkie, a imprezy w klubach, bez stołów, mięch, zup, prosiaka. Ja na to, że może to i się bardziej opłaca, takie nowoczesne wesele, ale czy nie żal, że rodzina nie zasiądzie w komplecie, pozna się, zatańczy do przebojów młodości? A Ana mi na to, że to wesele państwa młodych i rodzina się ma dopasować do nich, a nie oni do rodziny. I że oni też tak mieli. W Warszawie trochę się napili, pogadali ze znajomymi, wysłuchali plotek o polsko-niemieckich skandalach i poszli.
Ja na to, że w teorii to może i pięknie, ale przecież wiadomo, że wesele nie jest dla państwa młodych bynajmniej. A dla kogo, pyta Roman? A dla wszystkich wokół, dla ulicy, miasta, znajomych, rodziny wreszcie. By wiedzieli i widzieli, że stać. W Łapach tak jest, i nie tylko, sama Ana nieraz mówi, jak koleżanki z pracy na rzęsach stają, by się pokazać. Można i tak, kwituje Ana, tylko po co? Czy myślę naprawdę, że jak najbogatsze wesele jest ważne? ja oburzam się, że jak to, wcale nie, no ale tak bez tradycji? Ela miała przynajmniej księdza, ale Ana i Roman nie! Czyli jakby ślubu wcale nie wzięli! Cieszę się, że przynajmniej Ela poszła po rozum do głowy i tego Australijczyka czy innego Amerykanina na dobre do siebie przywiązała. Facetów trzeba pilnować, każda mądra babka to wie. Ja tam zrobię wszystko, by było, jak pan Bóg przykazał. Wtedy Zbyszek nie ucieknie, a ja odetchnę.
Saturday 16 July 2011
(8) furnisor grosista
Co do języka, to wczoraj byłam świadkiem, jak Ana Martin zrywa boki ze śmiechu. No bo fakt, śmieszne to było, przyszedł taki jeden, zamówiony do roboty przez Romana, a że już w Belgii siedzi ze 20 lat, to i mu się zapomniało, jak po polsku się nazywa to i owo. No i leci lokalną gwarą, a ja obserwuję Anę i widzę tylko, jak jej oczy wychodzą na wierzch ze zdumienia i z radości kopie w kostkę Romana, który biedny musi zachować powagę, bo przecież rozmawia z panem Antosiem jak mężczyzna z mężczyzną! Wiadomo, w Polsce interesów z babą nikt nie załatwia, to rozumie się samo przez się, nawet Ana to pojęła z miejsca i prawie w ogóle się nie wtrącała, zupełnie jak nie ona. Oj, pewnie będzie kolejna pogadanka o feminizmie, ale już bez pana Antosia.
Roman też chyba się trochę pod nosem uśmiechał, bo co oznacza furnisor czy grosista to nie od razu wiadomo, ale jakoś można zrozumieć. W końcu dogadali się na jakiś termin i pan Antoni zostanie naszym furnisorem, jak mu grosista sprzeda dobrą farbę. Tyle zrozumiałam. Mam tylko nadzieję, że jak przyjdzie co do czego, to pracować będą Polacy bez rachunku, a że po akcencie słychać, że ekipa z naszych stron, to od razu dam znać do Łap, że jest szansa na pracę dla Zbyszka.
Monday 4 July 2011
(7) rodzina
Ana Martin poleciała do Polski tanim samolotem, choć stać by ją było i na normalny, lotowski albo przynajmniej niemiecki, oszczędza, jakby musiała, a nie musi, a więc poleciała do domu z Charleroi, a jest z zachodu, z samiutkiego Wrocławia. Jejku, to tak daleko od nas, nigdy tam nie byłam! Od nas z Łap to nawet nie było jak dojechać, pewnie z 1000 km i to przez całą Polskę, jak nic doba by zleciała. Nikt od nas tam nie jeździł, zresztą ze stron Romana też, podpytałam, on ze Wschodu też, tylko z dołu, z Karpat chyba. Chociaż chętnie bym pojechała, w takiej podróży można nieźle się ubawić, podpatrując ludzi, wiem, bo codziennie PKSem jeździłam, i co się napatrzyłam, naobgadywałam, wystałam i wysiedziałam, to moje. Ale nie żałuję, taka szkoła życia nie trafia się każdemu. I to za darmo! A w dzisiejszych czasach, wiadomo.
Taka Ana Martin na przykład, od razu widać, że uczona, ale życia nie zna i cały czas próbuje na nowo pogadać z rodziną o ważnych tematach, a przecież wszyscy wiedzą, że z rodziną to co najwyżej można sobie fotkę pstryknąć. W Łapach u naszych jeść było co, chodziliśmy umyci, oprani, szkoły pilnowali, ale na tym koniec! I tak ma być. Uczucia to można sobie pooglądać w amerykańskim filmie, wzruszyć się i popłakać, że tak pięknie i sprawiedliwie, a w życiu, jak to w życiu: byle przetrwać. A potem wyjechać. Jak ja. Powiedziałam o tym Romanowi, bo sama z nim zostałam w Brukseli (powiem Anie, że głupio tak bez męża jeździć trochę, pilnować trzeba! dobrze, że ja jestem), by - jak Ana Martin mu płacze przez telefon - to jej kazał robić swoje i nie oglądać się na innych. Co z tego, że bliscy? Zawsze będą bliscy, ale gadać można z kimś innym.
Roman mówi, że oni tak nie do końca potrafią, tak ich wychowali, a Ana Martin to już w ogóle, pierwsza się rodziła, to i odpowiedzialność większa. I wymagania. I to, że ona by chciała. Co by chciała? Pytam ja. Zrozumienia by chciała, wzdycha Roman. E tam, śmieję się, lepiej od razu telewizję włączyć. Jedno wiem, choć krócej od nich żyję i do szkół nie chodziłam, że niech się cieszą z tego, co mają, do kraju jeżdżą na krótko, a z rodziną wszystko się samo ułoży (ale na wszelki wypadek i tak napiszę do Izki, by na Zbyszka miała oko). Ach, bogaci, to się głupstwami martwią.
Sunday 3 July 2011
(6) Niepisanie
Ana Martin twierdzi, że to nie ma najmniejszego sensu, takie opowiadanie obcym o szczegółach dnia, ale ja pytam, jakim obcym? Przecież ci wszyscy ludzie mnie już znają! Niech no tylko Roman da się uprosić i pokaże mi, jak ładować zdjęcia, to poznają i Anę Martin, i wtedy już nie będzie miała wymówek, też będzie ślęczała przed ekranem i klikała, że lubi, albo i nie. Ana Martin macha ręką i śmieje się, że przecież wszyscy znają ją i bez zdjęć, no to niech poczeka, aż poznają lepiej. E tam, mówi ona, za stara jestem, i tu ma akurat rację.
Ale wracając do tematu niepisania, Ana Martin przyznała się, że mnie tak pilnuje, bo sama tylko wzdycha, jak to by coś porobiła innego, pobyła gdzieś indziej, spróbowała sił ..i nic nie robi. Aż mi szczęka opadła. Ona? Taka obeznana w świecie, popularna, z mężem u boku? I bogata do tego? Czego tu można by chcieć? A Ana Martin wzdycha i ze smutnym uśmiechem mówi, że to właśnie cała ona, wydaje jej się, że jest kimś innym, a już na pewno powinna… Żal mi jej się nawet zrobiło, że tak się męczy w tej Brukseli w porządnej pracy, a ona by chciała nieporządnej! Chciałaby być inna! I podobno dlatego mnie pilnuje, bym też nie odpuszczała tego, co mi dobrze wychodzi, nawet w imię utraty popularności. Niesłychane.
Morał z tego taki, że znowu zaczynam pisać.
Sunday 29 May 2011
(5) desdemon
Przedstawienie zaczęło się od przedmowy bardzo śmiesznie uczesanego faceta w koszuli w ciapki i naszyjniku z kości dzikich zwierząt. Z tego, co Roman zdołał mi przetłumaczyć na ucho, zrozumiałam, że sztuki nie napisał stojący przed nami podstarzały punk, tylko autor Hamleta, chyba Anglik, a poprawiła to jakaś laureatka Nobla z Nowego Jorku, a może laureat, bo nazywa się Toni Morrison, ewentualnie Morrison Toni. Aby nie było nudno, do zespołu zaprosili śpiewaczki i muzyków z Afryki, i stąd wzięło się to całe językowe zamieszanie.
A potem zaczął się spektakl. Aktorzy byłi niepoprzebierani, mimo że Ana Martin wyjaśniła mi, że Desdemon żył dawno, tak więc na zdrowy rozum aktorzy powinni występować w bufiastych strojach i perukach. Tytułowego Desdemona w ogóle nie było na scenie, za to przez bite dwie godziny przemawiała jakaś babka, o ile zdołałam się zorientować, zmarła żona Desdemona Otella, a może Otylia, to by bardziej pasowało, jest przecież takie imię, o, nosi je nasza Otylia Jędrzejczak i u nas w Łapach też się powoli robi popularne, dobrze, bo ładne i książkowe, jak widać.
Roman twierdzi, że akcja się rozgrywa w Wenecji, czyli we Włoszech, ale chyba mu się coś pomyliło, tam przecież nie było ani jednego słowa po włosku! I nikt na Włocha nie wyglądał, wśród publiczności też raczej nie, wiem, bo się zdążyłam rozejrzeć po twarzach, nigdy nie wiadomo, jaka okazja się zdarzy. Więc ci niby-Włosi, Desdemon i Otylia, oraz zupełnie niewłoscy Murzyni, wszyscy są bardzo smutni, a potem chyba nawet umierają, myślę, że te lampki wszędzie na scenie to miały być znicze, ładnie to wyglądało i tradycyjnie. Ludzie klaskali jak nakręceni, niektórzy nawet na stojąco, ale moim zdaniem też dlatego, że chcieli szybciej wyjść. Wysiedzieć dwie godziny, to nie byle co! Mnie w każdym razie bardzo się podobało i mam nadzieję, że niedługo znowu pójdę coś obejrzeć, może tym razem coś spokojniejszego, bliższego życiu, bez diabłów, demonów i zaświatów, to i więcej zrozumiem i się jeszcze bardziej wzbogacę wewnętrznie.
Friday 27 May 2011
(4) ogórki
Jak tylko przyjdzie z pracy, od razu jej powiem, jak przezorna byłam, rezygnując z zakupów u Araba. Bo oto okazało się, że przywlekli nam tu ogórkową zarazę, z jakiejś Andaluzji czy innego kraju Bliskiego Wschodu. Kto? Nie wiadomo, ale nasi nie, bo tam Polacy nie zbierają.
Ludzie u Niemca mrą jak muchy, bo takich bakterii przecież nie widać, a na Zachodzie warzywa sprzedają na oko czyste i błyszczące, aż od razu chce się w nie wbić zęby. Bez mycia, po co, woda z kranu też leci brudna, chociaż w Belgii mniej, sama widziałam, jak piją z kranu i żyją. U nas w Łapach to chyba by brzuch rozbolał, zresztą u nas to może i nie za mocno, mało przemysłu, ale w Warszawie to na pewno, śmierdzi na kilometr, mówią, że chlorem, czyli niby czystością, ale kto ich tam wie, tato zawsze mówi, że od tych, co przy korycie, prawdy sie nie dowiesz, a ja myślę, że to i lepiej, za dużo wiedzieć nie warto. Na przykład taka Ana Martin: dwa kierunki studiów, jest doktórką nawet, a Roman adwokatem albo prokuratorem. Razem po 10 lat nauki na głowę, jemu to nawet włosy od tego myślenia wypadły, jej jeszcze nie, na szczęście dla niej i niego. W każdym razie efekt taki, że wszyscy jesteśmy w Brukseli, w jednym domu, tak samo na legalu, dobra, pieniążków mam mniej, ale przecież też wystarcza, jeszcze Zbyszkowi poślę i na ślub odłożę. A im od tego studiowania tylko lat przybyło.
Do tego, jak przyjdzie do zarazy, to Ana Martin mądra tyle, co ja, przecież bez mikroskopu nie dojrzysz. I jeszcze z rana mówiła, by kupić pomidory u Aliego, a ja niby grzecznie kiwam głową, tak tak i buzia w ciup, a potem lecę do Adriana albo do tego nowego Polaka na rogu, co mu nie podłączyli lady chłodniczej. Pomidory może i niewielkie, pewnie krajowe szklarniowe wożą, brudnawe, ale to chyba specjalnie, od razu widać, że trzeba umyć i już pierwszy krok do zdrowia. A te arabskie, choćby i rok szorować, okazuje się, że jednak zabijają. I kto tu miał rację?
Wednesday 25 May 2011
(3) zakupy
U Adriana za to babka miła, akcent ma taki śpiewny, jak u nas w domu, a nawet bardziej, spytam Any Martin, czy to może aby nie Polka jest, tylko dalej ze Wschodu. I klienci się czasami trafiają całkiem całkiem, z naszych stron głownie, to i zagadać uprzejmie idzie, co w domu słychać, i na komplement można odpowiedzieć po ludzku, a czasem nawet i uśmiechnąć, nie zaszkodzi, bo co prawda Zbyszek esemesuje, że kocha i czeka, ale kto go tam wie, co on w sobotę po dyskotece wyrabia, trzeba bedzie zlecić Izce, by sprawdziła.
Ana Martin też czasami chodzi do Adriana, po kapustę kiszoną i ogórki, bo mówi, że te tutejsze do niczego się nie nadają, no ja nie wiem, ale na moje oko, to jak przychodzą do niej różni ludzie z pracy, nie nasi, to spokojnie można na stół dać, bo przecież i tak nie wiedzą, jak to ma smakować, a mniej zachodu. Tak więc u Adriana i ogórki są, i kapusta, i wszystko, co się zamarzy, nawet jaja mazowieckie ostatnio widziałam, no wiecie co, naprawdę nawet przez chwilę nie pomyślałam, ze ja w Brukseli będę zajadać krajowe jaja. Jak jej to pokazałam, to Ana Martin skrzywiła się, ona chyba nie tęskni za Polską, i powiedziała, że to już głupota, jaja wozić 1,5 tysiąca kilometrów, albo jeszcze więcej, i żebym się nie łudziła, że to jaja warszawskie, bo jej zdaniem to tutejsze, belgijskie, tylko zapakowane w foremki z polskimi naklejkami. Oj, ta Ana Martin to czasami naprawdę z czymś wyskoczy, przewróciło się jej w głowie od tych lat w Belgii, ona nawet już nie wie, jak takie polskie jajo smakuje, ale ja dobrze pamiętam, i to od Adriana smakowało właśnie tak, a arabskich jaj w życiu do ust nie wezmę i już!
Tuesday 24 May 2011
(2) ślub
Ana Martin mówi, że to nieważne, jakiego koloru jest sukienka, ważne, by pan młody był właściwy. Nie rozumiem, o co chodzi, jak tak na mnie patrzy, w końcu Zbyszek mówi mi, że kocha, i nawet dla mnie poszedł do pracy, bym się nie wstydziła, że cale dni wystaje na przystanku i piwko za piwkiem, a ja tu na stałce w Brukseli. Ktoś musi! A mi to nie przeszkadza, jak on czasem się w kolegami zabawi za moje, raz się żyje, sama Ana Martin to mówi, wzdychając.
Ja tam wiem swoje i mama też zawsze powtarzała, że panna młoda ma być, jak się patrzy, by nie było wątpliwości, że to porządna rodzina córkę wydaje i że stać i na to, i na tamto, a co! Ana Martin krzywi się, i mówi, że lepiej pojechać w długą podróż poślubną, niż wydawać na ślub w remizie, widać od razu, że trochę jej żal, że ona tak nie miała! Zresztą gdzie bym miała pojechać, jak nie mam paszportu? Ana Martin mówi, że przecież do Brukseli też na dowód jechałam, ale to co innego, tu w końcu prawie jak w domu, tyle znajomych twarzy, to i nie dziw, że o paszport nikt nie pyta.
Ana Martin wznosi oczy do sufitu i mówi, że jak wiem lepiej, to ona się nie wtrąca. Zresztą Zbyszek o rękę nie poprosił, to po co strzępić język po próżnicy! Lecę po pranie.
Monday 23 May 2011
(1) imiona
Ana Martin mówi też, że to nie moja wina, że mam takie dziwne imię i że w sumie powinnam się cieszyć, że rodzice wpadli na ten pomysł. I że to ładnie brzmi. Ona na przykład, ciągnie Ana Martin, ma na imię jak dziesięć milionów kobiet, albo i więcej, sama nie wie ile, i ja też nie wiem. Jeśli dodać to tego wszystkie nieżywe Anny, to zbierze się milion milionów. A Ksenii jest mało. Ja, ta czarna z filmu i może jeszcze pięć.
Cieszę się bardzo, że Ana Martin pokazała mi, jak działa blog. Spytałam się, dlaczego ona nic nie pisze, skoro ma tyle czasu, ale to nie było dobre pytanie, bo znowu się zdenerwowała i zasmuciła i mruknęa coś, czego nie zrozumiałam, bo że niby nie tak łatwo. No, jak nie łatwo, skoro sam widzę, że łatwo? W sumie to samo się wszystko pisze, nawet nie muszę patrzeć!
Ana Martin mówi, że jeszcze sama zobaczę, ale na razie nie ma czasu, bo leci do pracy, a ja też powinnam, bo w końcu przyjechałam tu się uczyć życia, a nie byczyć!