Tuesday 20 September 2011

(16) kolacja

Już wiem, co się stało na kolacji. Ana Martin aż zgrzytała zębami, jak o tym opowiadała. I że - jak to zwykle ona - z góry wiedziała, jak to się skończy. Podziwiam ją naprawdę za tę umiejętność, zawsze jej to szczerze powtarzam, a ona się denerwuje, że się nabijam. A więc poszli się spotkać z znajomymi. Ci znajomi zaprosili innych znajomych. Jak to w Brukseli, umówić się niełatwo. Wszyscy pracują do późna, potem mają zajęcia dodatkowe, zazwyczaj maksymalne nieprzydatne, jak: gotowanie brazylijskie, układanie mozaik, wycinanki bynajmniej nie łowickie, lecz z kartonu, zalza czy inne tańce, można by tak bez końca. Uczą się i douczają na okrągło, nikt nic z tego nie ma, oprócz zajęcia czasu do momentu pójścia spać, tak by już nie trzeba się było zastanawiać nad tym wszystkim, i nad samym sobą przed wszystkim, tak twierdzi Ana. No ale udało im się umówić. Typowa kolacja komisyjna, według Any, nie rozumiem, o co jej chodzi, a ona, że takie spotkanie zaczyna się od pytania, w którym biurze komisji się pracuje, by określić, z kim mamy do czynienia. Nie rozumiem, jakiej komisji, tej samej, co Any? Albo Romana? To wszystko jest to samo, Ksenia, ila razy mam ci powtarzać, że tu tak to wygląda, że większość ludzi z Polski pracuje - upraszczając dla ciebie, Ksenia! ostrzega lojalnie Ana - jakby w jednym budynku. Nieprawda, co też ta Ana Martin wygaduje, większość ludzi z Polski pracuje na budowie albo na stałce! Racja, mówi Ana, ale większość z tych, dla których komisja jest ważnym punktem odniesienia, pracuje właśnie tam i co gorsza życia sobie poza nią nie wyobraża. Rozumiesz Ksenia? Żyją w szklanej bańce i myślą, że wszędzie na świecie jest tak dobrze, a nawet jak nie jest, to trudno! I co, znacie takich? i to ilu! prawie że krzyczy Ana. I takie osoby były w sobotę? badam. Jedna taka, a druga chyba pod jej wpływem, albo tak zdoktorowana czymś innym, że już sama nie wiem, podnieca się dalej Ana. Zdoktorowana? To tak jak ty, Ana, chcę się dowiedzieć? Zin-do-ktry-ni-zo-wa-na, skanduje Ana, a to nie jak ja! Znaczy się, może i jak ja, ale z innej strony, to jest prawej. A ty z lewej? uściślam. Lewej czy lewicowej, odpowiada, a mi się wszystko miesza, więc siedzę już cicho i czekam co powie.
Piszę, to co Ana wyrzuca z siebie jednym tchem: to była dziewczyna. I była: mloda, atrakcyjna, pracująca od lat, niezależna, wykształcona. Wydawało się nawet, że dosyć mądra i rozsądna, ale jednak nie. Bo oto doszło niestety do rozmów nacechowanych politycznie (Ksenia, komisja na tym polega, zawsze tak jest, nawet, jak wszyscy się śmieją, to nie może to długo trwać, bo zawsze musi być za poważnie...aaa! to Ana, nie ja) i ta dziewczyna mówi, że ona nie popiera parytetu dla kobiet. Bo to by oznaczało, że rządzić będą osoby do tego nieprzygotowane. Nie wiem, co to parytet, udaje mi się wtrącić w monolog Any. Parytet jest wtedy, gdy kobiet w rządzie jest tyle, co mężczyzn, tłumaczy Ana. Natomiast parytet w Polsce wygląda tak, że kobiet z urzędu ma być mniej, ale i tak większość gardłuje, że i te nierówne 35% to za dużo. I że Ana myślała, że głównie krzyczą mężczyźni, ale właśnie nie! Nie tylko! Kobiety też, tak jak ta tu, Ana małpuje ją, wydymając wargi, kobiety też uważają, że im się to nie należy! To się Anie w głowie nie mieści, którą - zgodnie z podwórkowym przysłowiem - w tym przypadku nazywa pałą. Żeby ktoś chciał mniej znaczy się, mimo że może być więcej? próbuję przetłumaczyć na łapskie. Mniej więcej, przytakuje Ana. Że dla siebie, to nic, niech sobie siedzi na swojej grzędzie. Ale co gorsza, i to już zakrawa na zbrodnie, chce mniej dla innych! Czyli dla połowy społeczeństwa! Czyli jest ślepa! rozpacza Ana. Powiedz mi Ksenia, czy to ja zwariowałam???

Sunday 18 September 2011

(15) feminizm

Dziwię się sama sobie, że mieszkając z Aną Martin już tyle miesięcy, dopiero dziś piszę coś o feminizmie. (Chciałam napisać "feminiźmie", ale odkąd Ana położyła niby przypadkiem na biurku słownik, wszystko sprawdzam; pamiętam jednak, że w Łapach w takich wypadkach pisaliśmy przez "ź" i nikt nic nie mówił, ale może to było w ubiegłym wieku i reguły się zmieniły? Wszystko płynie, ktoś powiedział, spytam Romana, kto). Teraz też się waham, czy zostawić nawiasy, czy usunąć, bo chcę upiec dwie pieczenie na jednym ogniu i napisać, że muszę spytać Romana jeszcze o coś, a mianowicie, o co chodziło Anie Martin, jak wróciła wczoraj z kolacji i wzburzona opowiadała o przestarzałych, nieprzystających do życia opiniach Polek z Brukseli? Które od lat są feministkami, same o tym nie wiedząc? Pewnie nie chodziło jej o wszystkie, ale zaraz wypytam Romana, widzę, że zabiera się do naprawy żyrandola, więc ma czas. (A nawias na razie zostawię, i drugi wstawiłam, co mi szkodzi!).
To już wiem. Roman mówi, że Ana zawsze tak ma, angażuje się w rozmowy z niezbyt mądrymi osobami, co do których na kilometr widać, że nie myślą, tylko powtarzają zasłyszane w rodzinie, radiu, telewizji, szkole czy kościele frazesy (nowe słowo i nowy nawias). Roman próbuje co prawda ją powstrzymywać, ale Ana już gna, denerwuje się głupotą rozmówcy, pryncypialnym podejściem (kolejne nowe słowo, czwarty nawias, co to się dzieje!), wydymaniem warg świadczącym o dziecinnym obrażaniu się, ale najbardziej tym - tak twierdzi Roman - że świat idzie do przodu, a niektórzy nie. Że kobiety mogą osiągnąć już to samo, co mężczyźni, i że on zawsze powtarza Ana, że są same dla siebie przeszkodą. Choć mogą wiele zyskać. Choć, jak mówi Roman, który jest - przypominam! - a-dwo-ka-tem!!!- bodajże po raz pierwszy w historii mają wszystkie instrumenty prawne, by nie czuć się na straconej pozycji z racji płci. Jak to, wtrącam się, to ktoś mógłby nie chcieć z tego skorzystać? Ja tam bym pierwsza chciała! To już, mówi Roman, zapisz się na studia! E tam, ja? Skąd! Nie poradzę sobie, odpowiadam zażenowana. I o to właśnie chodzi, tryumfuje Roman. Żaden facet nie udzieli takiej odpowiedzi, bo tak się już od wieków utarło, że mężczyźni się uczą, by rządzić, a kobiety - by się czuć niegodne sprawowania funkcji publicznych. Tak więc ty Ksenia z góry zakładasz, że sobie nie poradzisz, a facet - że sobie poradzi. Jak to, odpowiadam, ja to może i tak zakładam, bom głupia, ale na przykład taka Ana Martin? O, Ana Martin to dopiero, macha ręką Roman, ta to w ogóle w siebie nie wierzy. Co??? wybałuszam oczy, nasza Ana w siebie nie wierzy? Nigdy bym nie powiedziała...Ja ci to mówię, uśmiecha się Roman: 2 dyplomy, doktorat, języki znane i nieznane i wciąż się jej wydaje, że nic się jej za to nie należy, że pracuje, bo miała niesamowite szczęście, że wszystko, do czego doszła to nie jej zasługa. A czyja, pytam ogłupiała. No właśnie, zrezygnowany podsumowuje Roman: tego nie wie ona sama, ale żle czuje się tak czy owak.
Jestem skołowana! Muszę pogadać z Aną.

(14) rowery

Ledwo Roman jako tako zdrowy, Ana sobie odpuściła i wsiadła na rower o poranku w tej ładnej granatowej bluzce z dekoltem, co to jej nigdy nie nosi, bo ma tyle ciuchów, butów i torebek, że ojej! do końca życia jej chyba wystarczy, a i na pogrzeb nie trzeba będzie kupować nic nowego, a więc - wracam do tematu - Ana wsiadła na rower i oto mamy efekty, zapalenie oskrzeli jak nic, ale ona nie, lekarka zawołana, więc mówi, że wie z doświadczenia, że gorzej nie będzie, wystarczy, jak kilka razy łyknie leki, które zostały po Romanie i ozdrowieje. Tylko pokręciłam na to głową i zatelefonowałam do naszych, co robić, jak zmora na piersiach siedzi i dusi? Mamusia od razu uderzyła w swoje jezuchrystecotobędziekoniecświata i tym podobne, ale jak ją uspokoiłam, że nikt w domu nie ma ejca ani nic takiego i tylko chciałam się dowiedzieć, jak zdobyć słynną łapską nalewkę przeciwgorączkową. No niestety, nalewkę robi się kilka lat, a mianowicie z malin i spirytusu, jak to większość magicznych nalewek w naszych stronach, a więc raczej nie ma szans, by Anę Martin nią uleczyć. Ale matuś dodała, że czemu nie siągnąć po dobre staropolskie zwyczaje i nie spróbować wygnać choróbska mieszanką mleka? Ksenia, ale weź świeże mleko prosto od krowy, nie sklepowe, tłuste, porządne, a nie takie chudziutkie, że aż dno kubka prześwituje, mówi matuś, a ja zatykam usta ręką, bo pękam ze śmiechu; widać, że matka dawno w mieście nie była i nie wie, że krowę można zobaczyć co najwyżej na reklamie Australii albo Szwecji, o ile dobrze pamiętam. Ale nic, nie mówię jej, że Belgia to nie Łapy i ciężko o zwierzęta ogólnie, tylko skrupulatnie zapisuję: mleko letnie, do tego miód i czosnek, a na okrasę - masło. Już nawet nie pytam, czy z tej samej krowy, co mleko, tylko rozłączam się i lecę do kuchni, bo naprawdę, jeśli polskie przepisy Any nie uleczą, to chyba tylko modlitwa na polskiej mszy, a że już niedziela wieczór, to trzeba by czekać.


Thursday 8 September 2011

(13) hipochondria

Już wiem, to słowo na samo h, o którym ostatnio pisałam, to wcale nie hipokryzja, cokolwiek by to miało znaczyć, ale hipochondria, chyba z greckiego, albo jeszcze starsze, z łaciny albo żydowskiego. Wszystko wyjaśniło się dzisiaj, gdy Ana Martin powiedziała w gniewie, że ma dość swoich koleżanek hipochondryczek, patrząc na mnie tak, jakby szukała zrozumienia, a ja nie wiedziałam, czy mam przytaknąć, czy zaprzeczyć, więc odważyłam się spytać, o co chodzi. Więc wiem, że chodzi o fałszywe zachorowania, a jeszcze bardziej nawet o umiłowanie złego samopoczucia, które z czasem pozwala znaleźć w chorobie (nieprawdziwej) wytłumaczenie dla całego zła świata. By się nie ruszać z domu. By narzekać. By zawsze we wszystkim potrafić znaleźć coś złego i oczekiwać, że świat to zrozumie. Tak mniej więcej wykrzyczała to Ana Martin i westchnęła, że i tak lubi koleżanki. I że ona im pokaże. Że skończyła się dobra Ana Martin, zawsze gotowa dojechać, donieść, dopieścić. Podobno teraz ją mają dopieszczać inni, nie rozumiem co prawda kto, ale zdaje się, że Ana Martin ma dość. Hmm. Spytałam czego, a ona - smutno jakoś - że ma wrażenie, że przyzwyczajono się, że ona może. Może co? pytam. Ana na to, że po prostu może być obecna i pomocna, bo ona tak ma. To prawda, potwierdzam, zawsze w biegu i zawsze chce gdzieś pójść. No właśnie, gorzko ciągnie Ana, oczywiście, że zawsze mogę, bo inni są bardziej zajęci, zapracowani, a przede wszystkim - zmęczeni. Tak jakby ona nie. To nieprawda, ośmielam się powiedzieć, sama widzę to przecież, że od rana gdzieś lata i pięciu minut nie usiedzi, nawet na filmie, jak z uśmiechem skarży się Roman, więc siłą rzeczy musi być troszkę zmachana. Ana mruczy, że ona tak lubi, i że nawet nadal może do wszystkich dojeżdżać, byle by tylko zrozumieć, że czasem trzeba dojechać do niej. I pocieszyć. I nie mówić na okrągło, jak ktoś się ma źle i jak boi się zarazić, bo na świecie są szczepienia, leki itp . i naprawdę większość chorób nie przenosi się tak lekko jak dżuma. Że większość koleżanek ma końskie zdrowie i że to tylko głupie nawyki.
O, entuzjastycznie podnosi głos Ana, mam! Ale jestem głupia! Że też wcześniej na to nie wpadłam...one to wyniosły z domu, wiedzą, że tak się zachowują mądre kobiety! Że niejedno można załatwić jako biedna istotka! Siedzę cicho i pytam, czy Ana też taka chce być, i mówi, że owszem, tylko jak ja mam Ksenia sobie spojrzeć w oczy, skoro czuję, że tak nie można? Że te choroby są w większości wymyślone i że ona jest zdrowa? I one też! Ksenia, ani mi się waż!

Tuesday 6 September 2011

(12) szwedzi

Szwedzi masowo opuszczają rodziny dla Polek, powiedział Roman Brysiowi, pijąc wino, gdy ten pytał, co nowego w Brukseli. Przez telefon powiedział i nie to, żebym podsłuchiwała, ale zainteresowało mnie to na tyle, by trochę posłuchać, w końcu może i dla mnie jakiś Szwed opuści swoją żonę? Kolega widocznie dopytywał się o szczegóły, bo Roman jak z książki wyrecytował: Jadwiga jest ze Svenem, kryją się, bo 3 dzieci i nikt nie wie o Jadwidze, a tu rozwód czeka, 3 domy po całej Europie, z 4 samochody, do tego kabrioloty, wakacje Bóg wie gdzie, na które latali tymi kabriolotami. Druga para, sam widziałam, jak się całowali jak dzieci zupełnie, to Irena z Magnusem; ten dzieci ma co prawda dorosłe, ale to nie znaczy, by ktoś się tam daleko na północy tego spodziewał, a szok był mniejszy, nie dziwię się, Magnus naprawdę nie wygląda, jakby to on miał zostawiac kogoś, to prędzej go by można zostawić, no może jednak nie, biorąc pod uwagę, że podobno ma prywatną wyspę. A trzeci to, no i to już ukoronowanie  wszystkiego, po prostu sensacja roku, czyli samowystarczalna Marta, która nie chciała nikogo, więc za jednym zamachem dostała Larsa z 4 małych dzieci, w tym trojaczki. Ledwo od ziemi odrosły, właśnie rodzice kupili im śmieszny długi wózek, w Łapach to jeszcze z 20 lat takich nie będzie, a teraz matka sama zostanie z tym wózkiem, a jak on się zmieści u Marty, to już w ogóle nie wiem, u niej tylko dla książek jest miejsce.

Sunday 4 September 2011

(11) chłopaki


Mieliśmy tu niezłe urwanie głowy, bo przyjechały chłopaki. Nie chłopaki znaczy się, a żonaci faceci, z dziećmi w szkole, jak się należy, nie to co Ana Martin i Roman, którym nawet jeszcze rok nie stuknął, a potomka to w ogóle nie widać. Chłopaki nie przyjechały bynajmniej z wizytą, tylko do roboty, bo do mieszkania wprowadziliśmy się już jakiś czas temu, a zmian nie było widać. A ile przygotowań było! I nerwów, dodałaby Ana.
Bardzo się cieszyłam na tę wizytę, bo to zawsze odmiana. Roman od miesięcy szukał kafelków, farb, półek, kontaktów, a nie, przepraszam, to wcale się nie nazywa kontakty, tylko puszki, nie pytajcie mnie dlaczego, ale Ana Martin też nie wiedziała, Ela i Ada też nie bardzo, mimo że przeszły przez remonty i łatwo nie było. Ana Martin w ogóle zdaje się mniej tym wszystkim przejmować, niż Roman, ale tacy już oni są: on z rozmysłem i mądrze, po kolei, a ona chaotycznie, szybko i cześć. I jeszcze wzdycha, że za komuny było lepiej, bo człowiek się cieszył, jak cokolwiek upolował, a teraz taki wybór, że nie wiadomo nawet, gdzie patrzeć. Ale tego to ty Ksenia akurat nie pamiętasz, śmieje się Ana, ile to lat miałaś w 1989? Ups, nie lat, tylko miesięcy? Na to Roman mówi: kochanie, proszę, skup się na tym, jaki kolor do kuchni? A Ana Martin słodko, że mu ufa i że na pewno dobrze wybierze.
Ona w ogóle najlepiej by chyba nic nie remontowała i zostawiła wszystko po staremu, bo na dobrą sprawę zgadzam się, to można by tu spokojnie mieszkać, chcoiaż kuchnia jak dla wielkoludów, ale Roman nie chce, chce ładnie odnowić i wtedy zamieszkać jak panisko u siebie. Ana natomiast najchętniej by kupowanie komuś zleciła, to znaczy Romanowi, bo jak raz zleciła doradzanie mnie, to potem Roman pół tygodnia strawił na oddawaniu zakupów. Znam Anę, ona tak tylko udaje, że jej nie zależy, a tak naprawdę, to bardzo o to dba, a Roman ma dobry gust, od razu widać, że się cieszy, jak coś pasuje. Dlatego tyle szukał puszek, klem, i znalazł chyba w miarę wszystko, w każdym razie chłopaki przyjechały i od razu się wzięły do pracy.
Tak w ogóle  trochę mnie skołowali, jak tak stanęli w drzwiach, bo wyglądają swojsko, uśmiechy szczere, no ale auto na żółtych numerach, zupełnie jak w Holandii, albo w tym drugim, mniejszym, no wiem, Lichtensztajnie. Więc łap po telefon i pytam Romana, w jakim języku do nich, bo z zagranicy chyba jednak, ale Roman się śmieje, że Polacy na pewno. A to żeśmy się potem uśmiali!
Chłopaki duże, wesołe, piwo piją, kawały opowiadają, min nie stroją. Bezpośredni, jak od nas z Łap, ale jak przyjdzie co do czego, to pracują całkiem nie po łapsku, normalnie od rana do wieczora. A piwko tylko po wieczornym prysznicu, przed diwikiem, przy którym i tak nie raz posnęli. Myślałam sobie, że jeszcze coś z tego będzie, ale jak się skulili na kanapie, od razu wiedziałam, że żadnej pieczeni tu nie upiekę. I spytałam tylko, czy by czasem Zbynka do timu, jak to się teraz mówi, nie przyjęli, ale powiedzieli, że nie, że to firma rodzinna, i tak ma zostać. Nie szkodzi, popytam u naszych, ze Wschodu. Widać i w Brukseli zachód Polski ze wschodem się nie zejdą. Zupełnie jak polskie pociągi, które jeżdżą wolno właśnie dlatego, że byly zabory. Pięć godzin - tyle jechali Ana z Romanem z Wrocławia do Krakowa, bo Ana jest z Prus, a Roman z Galicji. A ja z Łap, licho wie gdzie...

(10) choroba

Roman chory. Tego jeszcze nie było. Roman nie jest sobą, Ana Martin nie jest sobą, więc i ja nie jestem sobą. Cały dom stanął na głowie za sprawą wirusa. Na który, jak wiadomo, antybiotyki nie działają, oprócz na wymyślone bóle i niedole koleżanek hipokrytek czy jakoś tam, jak wspomniała Ana. Nawet bałam się wychylić nos z kuchni i wtrącić swoje trzy grosze, że co jak co, ale chorych z przekonania i tak nic nie wyleczy, a i żalować nie ma co, bo i tak zawsze przebiją swoją historią. Ale nie sądzę, by ktoś w ogóle na mnie zwracał uwage, to i piszę.
Ana Martin, która ogólnie na wszystkim zna się najlepiej, ale na chorobach to jednak nie tak dobrze jak jej siostra i mama, czyli główne rodzinne higienistki, jak z przekąsem zwie je Roman, wczuwa się w rolę lekarki i codziennie wyskakuje z nową diagnozą. Zapalenie płuc wykluczyła, mimo że Roman, jak to każdy facet, chętnie by się widział w roli umierającego. Potem było zapalenie oskrzeli, a dziś rano zaczęła przebąkiwac, że może jednak koklusz? Nie wiedziałam, o co chodzi, więc pytam, jak to będzie na nasze, a Ana na to, że na nasze to koklusz, ale na wasze, dodała złośliwie, to może i tylko krztusiec. Puściłam uwagę mimo uszu, Ana Martin w końcu i tak jest cierpliwa, jak na tyle dni choroby Romana, po którym widać, że go boli, ale jeszcze bardziej, że tak jakby się tego wstydził. No trudno, to nic, tatko jak był chory, to dopiero nam dawał popalić! Ksenia w prawo w lewo, przynieś, odnieś, przynieś, nie, jednak odnieś, co stoisz i się gapisz? Mało to roboty? O jejku, o jejku, umierac idzie! Oj oj j, rany! Matka, leć do księdza, niech przyjdzie i odprawi sakramenta. Ale wczesniej podaj obiad. Co, nie gotowy? No tak, wiadomo, moja choroba całkiem ci po myśli, ale niedoczekanie wasze, zaraz wstanę i zrobię porządek! Jazda mi stąd, nawet pochorować człowiekowi nie dadzą! A kysz! Do roboty!
A Roman nic z tego, tylko widać, że chciałby coś zadziałać, a naprawdę biedaczyna ledwo się trzyma na nogach. Krztusiec to co prawda pewnie nie jest, wtrąciłam nieśmiało, boć to przecie dawno szczepionkami wytępili, ale Ana Martin, racja, zna się lepiej, od razu odparła, że jakby ludzie się cieszyli z tego co mają, czyli zdobyczy cywilizacji, i szczepili dzieci jak należy, a nie strzępili w tym czasie język po próżnicy, jak to dobrze żyć naturalnie, to może i by tego wstrętnego krztuśca już z nami nie było. A tak się świetnie w Brukseli przechował i znowu atakuje. Nawet takiego Romana, który przecież do ułomków w końcu nie należy. No cóż, oby się na nas nie przeniosło tylko, bo ciężko byłoby wytrzymać z nimi obydwojgiem na karku.

Sunday 17 July 2011

(9) ślub

Wakacje za pasem, ale Ana Martin nigdzie nie jedzie na wywczasy, byli tylko z Romanem na ślubie takiej jednej Eli. Ela z Luksemburga, mąż nie wiadomo skąd, nie dosłyszałam, z daleka na pewno jednak, a ślub - nigdy byście się nie domyślili - w samym centrum Warszawy! Podobno na placu Trzech Krzyży! Boże, jak tam pięknie musi być, bo nie dość, że polski kościół, to i reprezentacyjny, więc pewnie gustownie przystrojony, tak jak się należy na wesele, i ksiądz pewnie nie za głupi, prostaka by nie puścili, by Polsce wstyd przynosił.
Ubłagałam jakoś Anę, by coś o tym weselu powiedziała, no i teraz nie wiem, czy mnie nie zrobiła w konia i zamiast tego nie opowiedziała o jakiejś imprezie, bo na wesele to mi nijak ten opis nie pasuje. Owszem, panna młoda podobno na biało, ale już sukienka krótkawa, bez fiszbinów i tiuli, no i nie było welonu! Można by powiedzieć, że się w gości wystroiła. On, zagraniczny mąż, w garniturze, jak się patrzy, więc pytam Any, jakie prezenty, a ona, że nie wie, bo ani jednego nie widziała. Pytam więc dalej, ile kopert, czy mina ojca i teścia zadowolona, a ona, że nie było kopert. To już mnie zupełnie zdezorientowało, no bo jak to, gości przyszli najeść się i napić za darmo? Toż to wbrew tradycji i wesele się nie zwróci! Roman zaśmiał się i mówi, że oni też mieli bez kopert, wszystko szło bankiem i przekazem pocztowym. Ja oburzyłam się nieco i mówię, że przecież to nie sposób sprawdzić, kto ile dał i czy jakos dyskretnie nie przypomnieć, a na to Roman, że koszty nie były aż tak duże, u nich też nie, bo śluby szybkie, a imprezy w klubach, bez stołów, mięch, zup, prosiaka. Ja na to, że może to i się bardziej opłaca, takie nowoczesne wesele, ale czy nie żal, że rodzina nie zasiądzie w komplecie, pozna się, zatańczy do przebojów młodości? A Ana mi na to, że to wesele państwa młodych i rodzina się ma dopasować do nich, a nie oni do rodziny. I że oni też tak mieli. W Warszawie trochę się napili, pogadali ze znajomymi, wysłuchali plotek o polsko-niemieckich skandalach i poszli.
Ja na to, że w teorii to może i pięknie, ale przecież wiadomo, że wesele nie jest dla państwa młodych bynajmniej. A dla kogo, pyta Roman? A dla wszystkich wokół, dla ulicy, miasta, znajomych, rodziny wreszcie. By wiedzieli i widzieli, że stać. W Łapach tak jest, i nie tylko, sama Ana nieraz mówi, jak koleżanki z pracy na rzęsach stają, by się pokazać. Można i tak, kwituje Ana, tylko po co? Czy myślę naprawdę, że jak najbogatsze wesele jest ważne? ja oburzam się, że jak to, wcale nie, no ale tak bez tradycji? Ela miała przynajmniej księdza, ale Ana i Roman nie! Czyli jakby ślubu wcale nie wzięli! Cieszę się, że przynajmniej Ela poszła po rozum do głowy i tego Australijczyka czy innego Amerykanina na dobre do siebie przywiązała. Facetów trzeba pilnować, każda mądra babka to wie. Ja tam zrobię wszystko, by było, jak pan Bóg przykazał. Wtedy Zbyszek nie ucieknie, a ja odetchnę.

Saturday 16 July 2011

(8) furnisor grosista

Nie sądziłam, że język polski jest tak bogaty! Wszystko pomieści, byle by być kreatywnym, tu coś dodać, tu coś inaczej przeczytać i już jest nowe słowo. Bardzo to zajmujące, że nawet tu, w Brukseli, człowiek cały czas się czegoś uczy, i to we własnym polskim języku, chociaż można by pomyśleć, że po gimnazjum najpóźniej naprawdę się go zna jak własną kieszeń. Przykładowo powiem, że Ana Martin mówi jakoś tak płasko, bez akcentu, Roman już bardziej śpiewnie, a najbardziej zaciągam ja. Do tego Ana Martin, bo ona, wiadomo, wszystko wie najlepiej, naśmiewa się z biednego Romana i Ady, krakowianki, że oni cały czas chcą iść na pole, i zaklina się, że w życiu się nie przyzwyczai, no bo kto to słyszał naprawdę. Mnie też się dostaje co i rusz, bo Ana nie znosi, jak mi się myli odmiana i zamiasta na "dworze" mówię "na dworzu". Chociaż w sumie nie wiem, kto ma rację, bo Ela, co brała niedawno ślub, inna przyjaciółka, jest z samiutkiej Warszawy, żadna tam przyjezdna, i też jej się wymyka "dworzu". Ale jej to się zawsze upiecze, Ana Martin jej nie poprawia, bo twierdzi, że jedynaczki i tak wiedzą lepiej NAWET OD NIEJ. Ha ha, akurat już to widzę, jak w to wierzy.
Co do języka, to wczoraj byłam świadkiem, jak Ana Martin zrywa boki ze śmiechu. No bo fakt, śmieszne to było, przyszedł taki jeden, zamówiony do roboty przez Romana, a że już w Belgii siedzi ze 20 lat, to i mu się zapomniało, jak po polsku się nazywa to i owo. No i leci lokalną gwarą, a ja obserwuję Anę i widzę tylko, jak jej oczy wychodzą na wierzch ze zdumienia i z radości kopie w kostkę Romana, który biedny musi zachować powagę, bo przecież rozmawia z panem Antosiem jak mężczyzna z mężczyzną! Wiadomo, w Polsce interesów z babą nikt nie załatwia, to rozumie się samo przez się, nawet Ana to pojęła z miejsca i prawie w ogóle się nie wtrącała, zupełnie jak nie ona. Oj, pewnie będzie kolejna pogadanka o feminizmie, ale już bez pana Antosia.
Roman też chyba się trochę pod nosem uśmiechał, bo co oznacza furnisor czy grosista to nie od razu wiadomo, ale jakoś można zrozumieć. W końcu dogadali się na jakiś termin i pan Antoni zostanie naszym furnisorem, jak mu grosista sprzeda dobrą farbę. Tyle zrozumiałam. Mam tylko nadzieję, że jak przyjdzie co do czego, to pracować będą Polacy bez rachunku, a że po akcencie słychać, że ekipa z naszych stron, to od razu dam znać do Łap, że jest szansa na pracę dla Zbyszka.

Monday 4 July 2011

(7) rodzina

Ana Martin poleciała do Polski tanim samolotem, choć stać by ją było i na normalny, lotowski albo przynajmniej niemiecki, oszczędza, jakby musiała, a nie musi, a więc poleciała do domu z Charleroi, a jest z zachodu, z samiutkiego Wrocławia. Jejku, to tak daleko od nas, nigdy tam nie byłam! Od nas z Łap to nawet nie było jak dojechać, pewnie z 1000 km i to przez całą Polskę, jak nic doba by zleciała. Nikt od nas tam nie jeździł, zresztą ze stron Romana też, podpytałam, on ze Wschodu też, tylko z dołu, z Karpat chyba. Chociaż chętnie bym pojechała, w takiej podróży można nieźle się ubawić, podpatrując ludzi, wiem, bo codziennie PKSem jeździłam, i co się napatrzyłam, naobgadywałam, wystałam i wysiedziałam, to moje. Ale nie żałuję, taka szkoła życia nie trafia się każdemu. I to za darmo! A w dzisiejszych czasach, wiadomo.

Taka Ana Martin na przykład, od razu widać, że uczona, ale życia nie zna i cały czas próbuje na nowo pogadać z rodziną o ważnych tematach, a przecież wszyscy wiedzą, że z rodziną to co najwyżej można sobie fotkę pstryknąć. W Łapach u naszych jeść było co, chodziliśmy umyci, oprani, szkoły pilnowali, ale na tym koniec! I tak ma być. Uczucia to można sobie pooglądać w amerykańskim filmie, wzruszyć się i popłakać, że tak pięknie i sprawiedliwie, a w życiu, jak to w życiu: byle przetrwać. A potem wyjechać. Jak ja. Powiedziałam o tym Romanowi, bo sama z nim zostałam w Brukseli (powiem Anie, że głupio tak bez męża jeździć trochę, pilnować trzeba! dobrze, że ja jestem), by - jak Ana Martin mu płacze przez telefon - to jej kazał robić swoje i nie oglądać się na innych. Co z tego, że bliscy? Zawsze będą bliscy, ale gadać można z kimś innym.

Roman mówi, że oni tak nie do końca potrafią, tak ich wychowali, a Ana Martin to już w ogóle, pierwsza się rodziła, to i odpowiedzialność większa. I wymagania. I to, że ona by chciała. Co by chciała? Pytam ja. Zrozumienia by chciała, wzdycha Roman. E tam, śmieję się, lepiej od razu telewizję włączyć. Jedno wiem, choć krócej od nich żyję i do szkół nie chodziłam, że niech się cieszą z tego, co mają, do kraju jeżdżą na krótko, a z rodziną wszystko się samo ułoży (ale na wszelki wypadek i tak napiszę do Izki, by na Zbyszka miała oko). Ach, bogaci, to się głupstwami martwią.

Sunday 3 July 2011

(6) Niepisanie

Ksenia, oj Ksenia, powtarza Ana Martin, i co? Miałaś pisać codziennie i jak, znów przestałaś? Ile można czytać te głupie gazety, patrzeć w telewizję, przeszukiwać internet? I co ty tam dziewczyno chcesz wypatrzeć? Czas Ci przecieka przez palce i tylko narzekasz, żeś taka zdolna, że wszyscy chwalą bloga, żeś w ogóle ach i och, a tu nic! Boże, myślę sobie, ta Ana Martin, naprawdę nie wie czasami, czego się czepić! Pewnie, jak się ma już swoje lata, to łatwo krytykować młodych. Nawet jej nie przyjdzie na myśl, że ja po prostu szukam inspiracji w prawdziwym życiu, a nie tu wokół. Teraz, gdy już jestem sławna i wszyscy chcą mnie znać, dnia i nocy czasami nie starcza, by odpowiedzieć wszystkim znajomym i nowym przyjaciołom, a także skomentować z grzeczności to, co wypisują.
Ana Martin twierdzi, że to nie ma najmniejszego sensu, takie opowiadanie obcym o szczegółach dnia, ale ja pytam, jakim obcym? Przecież ci wszyscy ludzie mnie już znają! Niech no tylko Roman da się uprosić i pokaże mi, jak ładować zdjęcia, to poznają i Anę Martin, i wtedy już nie będzie miała wymówek, też będzie ślęczała przed ekranem i klikała, że lubi, albo i nie. Ana Martin macha ręką i śmieje się, że przecież wszyscy znają ją i bez zdjęć, no to niech poczeka, aż poznają lepiej. E tam, mówi ona, za stara jestem, i tu ma akurat rację.
Ale wracając do tematu niepisania, Ana Martin przyznała się, że mnie tak pilnuje, bo sama tylko wzdycha, jak to by coś porobiła innego, pobyła gdzieś indziej, spróbowała sił ..i nic nie robi. Aż mi szczęka opadła. Ona? Taka obeznana w świecie, popularna, z mężem u boku? I bogata do tego? Czego tu można by chcieć? A Ana Martin wzdycha i ze smutnym uśmiechem mówi, że to właśnie cała ona, wydaje jej się, że jest kimś innym, a już na pewno powinna… Żal mi jej się nawet zrobiło, że tak się męczy w tej Brukseli w porządnej pracy, a ona by chciała nieporządnej! Chciałaby być inna! I podobno dlatego mnie pilnuje, bym też nie odpuszczała tego, co mi dobrze wychodzi, nawet w imię utraty popularności. Niesłychane.
Morał z tego taki, że znowu zaczynam pisać.

Sunday 29 May 2011

(5) desdemon

Jezu, co mi się przydarzyło! W piątek Roman zaprosił mnie i Anę Martin do teatru na prawdziwy spektakl dla dorosłych! Bardzo mi się podobało, mimo że to w czterech obcych językach (amerykański i afrykański w mowie, a francuski i belgijski wyświetlany na ekranie), a ja radzę sobie tylko po francusku, tak więc nie dałam rady wszystkiego zrozumieć, ale co tam, ważne, że Ksenia z Łap, co rok temu pierwszy raz raz poszła do multipleksu w Warszawie, zasiadła w eleganckiej sali na pluszowym fotelu, obok ufryzowanych pań i panów, i aktorzy grali dla niej, zupełnie jakby była jakąś lepszą damą.
Przedstawienie zaczęło się od przedmowy bardzo śmiesznie uczesanego faceta w koszuli w ciapki i naszyjniku z kości dzikich zwierząt. Z tego, co Roman zdołał mi przetłumaczyć na ucho, zrozumiałam, że sztuki nie napisał stojący przed nami podstarzały punk, tylko autor Hamleta, chyba Anglik, a poprawiła to jakaś laureatka Nobla z Nowego Jorku, a może laureat, bo nazywa się Toni Morrison, ewentualnie Morrison Toni. Aby nie było nudno, do zespołu zaprosili śpiewaczki i muzyków z Afryki, i stąd wzięło się to całe językowe zamieszanie.
A potem zaczął się spektakl. Aktorzy byłi niepoprzebierani, mimo że Ana Martin wyjaśniła mi, że Desdemon żył dawno, tak więc na zdrowy rozum aktorzy powinni występować w bufiastych strojach i perukach. Tytułowego Desdemona w ogóle nie było na scenie, za to przez bite dwie godziny przemawiała jakaś babka, o ile zdołałam się zorientować, zmarła żona Desdemona Otella, a może Otylia, to by bardziej pasowało, jest przecież takie imię, o, nosi je nasza Otylia Jędrzejczak i u nas w Łapach też się powoli robi popularne, dobrze, bo ładne i książkowe, jak widać.
Roman twierdzi, że akcja się rozgrywa w Wenecji, czyli we Włoszech, ale chyba mu się coś pomyliło, tam przecież nie było ani jednego słowa po włosku! I nikt na Włocha nie wyglądał, wśród publiczności też raczej nie, wiem, bo się zdążyłam rozejrzeć po twarzach, nigdy nie wiadomo, jaka okazja się zdarzy. Więc ci niby-Włosi, Desdemon i Otylia, oraz zupełnie niewłoscy Murzyni, wszyscy są bardzo smutni, a potem chyba nawet umierają, myślę, że te lampki wszędzie na scenie to miały być znicze, ładnie to wyglądało i tradycyjnie. Ludzie klaskali jak nakręceni, niektórzy nawet na stojąco, ale moim zdaniem też dlatego, że chcieli szybciej wyjść. Wysiedzieć dwie godziny, to nie byle co! Mnie w każdym razie bardzo się podobało i mam nadzieję, że niedługo znowu pójdę coś obejrzeć, może tym razem coś spokojniejszego, bliższego życiu, bez diabłów, demonów i zaświatów, to i więcej zrozumiem i się jeszcze bardziej wzbogacę wewnętrznie.

Friday 27 May 2011

(4) ogórki

I kto miał rację? Może i nie znam się na tej całej Unii, ale o zakupach co nieco wiem! Sama z siebie uratowałam nas przed ogórkową zarazą, a Ana Martin o mało co nie przypłaciła tej swojej tolerancji dla obcych śmiercią.
Jak tylko przyjdzie z pracy, od razu jej powiem, jak przezorna byłam, rezygnując z zakupów u Araba. Bo oto okazało się, że przywlekli nam tu ogórkową zarazę, z jakiejś Andaluzji czy innego kraju Bliskiego Wschodu. Kto? Nie wiadomo, ale nasi nie, bo tam Polacy nie zbierają.
Ludzie u Niemca mrą jak muchy, bo takich bakterii przecież nie widać, a na Zachodzie warzywa sprzedają na oko czyste i błyszczące, aż od razu chce się w nie wbić zęby. Bez mycia, po co, woda z kranu też leci brudna, chociaż w Belgii mniej, sama widziałam, jak piją z kranu i żyją. U nas w Łapach to chyba by brzuch rozbolał, zresztą u nas to może i nie za mocno, mało przemysłu, ale w Warszawie to na pewno, śmierdzi na kilometr, mówią, że chlorem, czyli niby czystością, ale kto ich tam wie, tato zawsze mówi, że od tych, co przy korycie, prawdy sie nie dowiesz, a ja myślę, że to i lepiej, za dużo wiedzieć nie warto. Na przykład taka Ana Martin: dwa kierunki studiów, jest doktórką nawet, a Roman adwokatem albo prokuratorem. Razem po 10 lat nauki na głowę, jemu to nawet włosy od tego myślenia wypadły, jej jeszcze nie, na szczęście dla niej i niego. W każdym razie efekt taki, że wszyscy jesteśmy w Brukseli, w jednym domu, tak samo na legalu, dobra, pieniążków mam mniej, ale przecież też wystarcza, jeszcze Zbyszkowi poślę i na ślub odłożę. A im od tego studiowania tylko lat przybyło.

Do tego, jak przyjdzie do zarazy, to Ana Martin mądra tyle, co ja, przecież bez mikroskopu nie dojrzysz. I jeszcze z rana mówiła, by kupić pomidory u Aliego, a ja niby grzecznie kiwam głową, tak tak i buzia w ciup, a potem lecę do Adriana albo do tego nowego Polaka na rogu, co mu nie podłączyli lady chłodniczej. Pomidory może i niewielkie, pewnie krajowe szklarniowe wożą, brudnawe, ale to chyba specjalnie, od razu widać, że trzeba umyć i już pierwszy krok do zdrowia. A te arabskie, choćby i rok szorować, okazuje się, że jednak zabijają. I kto tu miał rację?

Wednesday 25 May 2011

(3) zakupy

Ana Martin już w pracy, a ja jak zawsze: śniadanie, zmywarka, ścierka, zakupy. Ana Martin zleciła mi, co kupić u Araba na rogu, ale ja i tak idę do Adriana, bo na ryżu to może się ten cały Ali czy Mustafa zna, ale na prawdziwym jedzeniu to ho ho! na pewno nie. Rany, ile ja się muszę codziennie nagimnastykować, by minąć niezauważona jego sklepik i nie narazić się na przymilne uśmiechy! A tego jego :Kśeńa! Kśeńa! to już nienawidzę najbardziej ze wszystkiego. Tak jakby mu nie wystarczały jego żony, jedna młodsza od drugiej, ale w sumie nie wiadomo, bo wszystkie trzy od stóp do głów w kolorowych szmatach. A nie, jedna na czarno, widziałam raz. I tylko oczyma łypią, wielkie te oczyska, brązowe, podkreślone na czarno. Jakby się przyjrzeć, to może one i by nawet ładne były, ale nie ma jak. Ali też nie wiem, czy im się przyjrzał kiedyś, ale mi to na pewno, obleśny jest z tym sumiastym wąsem, podkoszulkiem w serek na opasłym brzuchu i paskiem próbującym podtrzymac to wszystko. O nie, za nic tam nie pójdę.
U Adriana za to babka miła, akcent ma taki śpiewny, jak u nas w domu, a nawet bardziej, spytam Any Martin, czy to może aby nie Polka jest, tylko dalej ze Wschodu. I klienci się czasami trafiają całkiem całkiem, z naszych stron głownie, to i zagadać uprzejmie idzie, co w domu słychać, i na komplement można odpowiedzieć po ludzku, a czasem nawet i uśmiechnąć, nie zaszkodzi, bo co prawda Zbyszek esemesuje, że kocha i czeka, ale kto go tam wie, co on w sobotę po dyskotece wyrabia, trzeba bedzie zlecić Izce, by sprawdziła.
Ana Martin też czasami chodzi do Adriana, po kapustę kiszoną i ogórki, bo mówi, że te tutejsze do niczego się nie nadają, no ja nie wiem, ale na moje oko, to jak przychodzą do niej różni ludzie z pracy, nie nasi, to spokojnie można na stół dać, bo przecież i tak nie wiedzą, jak to ma smakować, a mniej zachodu. Tak więc u Adriana i ogórki są, i kapusta, i wszystko, co się zamarzy, nawet jaja mazowieckie ostatnio widziałam, no wiecie co, naprawdę nawet przez chwilę nie pomyślałam, ze ja w Brukseli będę zajadać krajowe jaja. Jak jej to pokazałam, to Ana Martin skrzywiła się, ona chyba nie tęskni za Polską, i powiedziała, że to już głupota, jaja wozić 1,5 tysiąca kilometrów, albo jeszcze więcej, i żebym się nie łudziła, że to jaja warszawskie, bo jej zdaniem to tutejsze, belgijskie, tylko zapakowane w foremki z polskimi naklejkami. Oj, ta Ana Martin to czasami naprawdę z czymś wyskoczy, przewróciło się jej w głowie od tych lat w Belgii, ona nawet już nie wie, jak takie polskie jajo smakuje, ale ja dobrze pamiętam, i to od Adriana smakowało właśnie tak, a arabskich jaj w życiu do ust nie wezmę i już!

Tuesday 24 May 2011

(2) ślub

Całą noc oka nie zmrużyłam i zastanawiałam się, jak to możliwe, że ja, Ksenia Bożek, stałam się prawdziwą pisarką! Jak tylko Ana Martin przyszła z pracy, od razu pochwaliłam się, że bloguję, jak ona mówi. Czuję, że - oprócz tego, że ona ma 35 lat, a ja 22 - właściwie teraz niewiele już nas różni. Aha, jeszcze to, że ona ma męża, a ja mojego Zbyszka, no ale w jej wieku to w końcu naprawdę wypada! I tak się jej udało, po trzydziestce! Ślub był dopiero rok temu, nie tak, jak u nas w kościele co prawda, tylko na urzędzie za granicą, no ale podobno już nie trzeba przed księdzem, a nawet to modne, by nie wierzyć? Hmmm... Ja jeszcze nie wiem, co zrobię, jak Zbyszek w końcu zgodzi się poprosić mnie o rękę, w końcu to już dwa lata, ale myślę, że jednak u nas w Łapach na parafii, bo chcę mieć białą sukienkę i by było pięknie i by wszyscy widzieli!
Ana Martin mówi, że to nieważne, jakiego koloru jest sukienka, ważne, by pan młody był właściwy. Nie rozumiem, o co chodzi, jak tak na mnie patrzy, w końcu Zbyszek mówi mi, że kocha, i nawet dla mnie poszedł do pracy, bym się nie wstydziła, że cale dni wystaje na przystanku i piwko za piwkiem, a ja tu na stałce w Brukseli. Ktoś musi! A mi to nie przeszkadza, jak on czasem się w kolegami zabawi za moje, raz się żyje, sama Ana Martin to mówi, wzdychając.
Ja tam wiem swoje i mama też zawsze powtarzała, że panna młoda ma być, jak się patrzy, by nie było wątpliwości, że to porządna rodzina córkę wydaje i że stać i na to, i na tamto, a co! Ana Martin krzywi się, i mówi, że lepiej pojechać w długą podróż poślubną, niż wydawać na ślub w remizie, widać od razu, że trochę jej żal, że ona tak nie miała! Zresztą gdzie bym miała pojechać, jak nie mam paszportu? Ana Martin mówi, że przecież do Brukseli też na dowód jechałam, ale to co innego, tu w końcu prawie jak w domu, tyle znajomych twarzy, to i nie dziw, że o paszport nikt nie pyta.
Ana Martin wznosi oczy do sufitu i mówi, że jak wiem lepiej, to ona się nie wtrąca. Zresztą Zbyszek o rękę nie poprosił, to po co strzępić język po próżnicy! Lecę po pranie.

Monday 23 May 2011

(1) imiona

Niektórzy twierdzą, że Ksenia nie pasuje do Bożek, ale Ana Martin mówi zawsze, żeby się nie przejmować i dalej robić swoje. Zresztą jak tu teraz być kims innym? Przecież jakby matka znowu rozdarła się z okna: "Ksenia do domu!" od razu bym wiedziała, że chodzi o mnie. A jak bym miała inaczej na imię, to już nie. Chyba żebym się przyzwyczaiła, ale kto to wie.
Ana Martin mówi też, że to nie moja wina, że mam takie dziwne imię i że w sumie powinnam się cieszyć, że rodzice wpadli na ten pomysł. I że to ładnie brzmi. Ona na przykład, ciągnie Ana Martin, ma na imię jak dziesięć milionów kobiet, albo i więcej, sama nie wie ile, i ja też nie wiem. Jeśli dodać to tego wszystkie nieżywe Anny, to zbierze się milion milionów. A Ksenii jest mało. Ja, ta czarna z filmu i może jeszcze pięć.
Cieszę się bardzo, że Ana Martin pokazała mi, jak działa blog. Spytałam się, dlaczego ona nic nie pisze, skoro ma tyle czasu, ale to nie było dobre pytanie, bo znowu się zdenerwowała i zasmuciła i mruknęa coś, czego nie zrozumiałam, bo że niby nie tak łatwo. No, jak nie łatwo, skoro sam widzę, że łatwo? W sumie to samo się wszystko pisze, nawet nie muszę patrzeć!
Ana Martin mówi, że jeszcze sama zobaczę, ale na razie nie ma czasu, bo leci do pracy, a ja też powinnam, bo w końcu przyjechałam tu się uczyć życia, a nie byczyć!