Friday 28 February 2014

(136) miecz

Patriarchat trzyma się mocno, narzeka zawsze Ana Martin, ale dziś mam dla niej radosną nowinę: nadlatują jaskółki zmian! I to całkiem blisko, w rządzie Belgii, więc bez wątpienia zmiany będą odczuwalne na Sanżilu w najbliższym czasie, może nawet już w marcu, szczególnie że ten już właściwie za progiem.
Zmiana nie byle jaka, bo obalająca swym zasięgiem dwa tysiące, a może i więcej lat nadawania nazwisk po tatusiach. Po ojcach. Spokojnie, tak źle, jak za granicą Polski B, wchodniej chyba, tam gdzie dziś Ukraina przykładowo i wszystkie kobiety to Michałowny, Dimitrowny, Sjergjejewny jeju czy inne - nie, tak na Sanżilu nigdy nie było, ale to pewnie tylko drobne przeoczenie językowe. Nie dało się po prostu zrobić na bardziej surowo, język uniemożliwił, ale ci i te, co się rozejrzeli trochę po belgijskim, wiedzą, że jak zrobić sensownie córkę dla zabawy z takiego Yvesa? Yvesówna? Gdyby to się wymawiało, jak się pisze, to można by to brać pod uwagę, ale skoro y to i, fał to fy albo wy (y wpisuję po polsku, wiem, że nia ma, sama napisałam przecież), a e i s znikają -t o przecież oszaleć by przyszło od myślenia, czy to Ifówna czy Iwówna, a może jednak Iwesówna, bo przez f ciężko by było. I tak to psim swędem kobiety skorzystały z niedogodności języka i mogły mieć tylko jedno nazwisko po kimś męskim. A będzie lepiej!
Otczestwo się nazywa to zjawisko, ta Iwesówna twoja, Ksenia. W polskim też funkcjonuje w okrojonych formach, kiedyś słyszałam, jak ktoś mówił, że idzie do Stasiów, i to kobieta tak mówiła, brr! Babcia moja, no dobra, przyznam się bez bicia, zresztą babcia feministka, a zły zwyczaj i tak się ostał. Dobrze, że teraz się do tego wszędzie zabrali i Ana Martin może być po prostu sobą, ba! to Roman się zrobił Martinem, bo przecież był kimś innym. 

Ale to tylko tak na małą skalę u nas w domu. Tym lepiej, że teraz zostanie rozciągnięte na całą Belgię i Flandrię! Słowo daję. Każde dziecko, które się urodzi, będzie miało pełen wachlarz opcji, pisząc medialnie: od nazwiska mamy, poprzez mamy-taty, taty-mamy do taty. Odsasa dolasa, jak to się mawia. Do tego dochodzi opcjonalna opcja zmiany układu, dokonana przez rodziców po zastanowieniu, albo i bez zastanowienia, po latach. Wszystko płynie więc, w myśl niestałej ponowoczesności, o której tyle piszą blogerzy, a o której filozofom się nie śniło. 
Ha, powstał za to teraz problem, co tu wybrać? I to kusi takie niemowlę, i to. Noworodka nawet wręcz, bo przecież człowiek rodzi się w tej formie i opcji. Ach, głowa boli od przybytku! Wyobrażam sobie, co się musi dziać w wyższych strefach, gdzie jeden z drugą potrafią nosić i po kilka linijek nazwisk w zapisie! Ci to będą teraz się głowić nad ich odpowiednim ułożeniem, tak by nie obrazić pociotków i dziadów z pradziadów po mieczuikądzieli, choć nikt nie wie już, co to jest, ta mieczuikądziel? Brzmi starożytnie i tradycyjnie w każdym razie, więc zadanie nie lada czeka tych, co im się przyjdzie z nią zmierzyć. Bo kto z mieczem wojuje, ten od miecza ginie.
Nowe prawo rąbnie więc z miecza najbardziej klasy wyższe, ale i szary człowiek i noworodek ma nad czym myśleć. Od tego zależy przecież numer w dzienniku szkolnym! Jako Bożek wiem coś o tym, zawsze z przodu, łatwo nie było. Nic dziwnego, że zatroskanym rodzicom z traumą poszkolną własną ciężko dojść do jednej jedynej wersji. Kto wygra? 
Też to zastanowiło rządzących. Sami mają dzieci i byli dziećmi. A że rządzą głównie rządzący, a nie rządzące...to i wymyślili: gdzie dwóch się kłóci, tam ojciec korzysta. Nazwisko ojca przeważa. Słabo, ocenia Ana. Patriarchalnie. Wraca stare w nowej formie. No ale coś trzeba było narzucić pieniaczom, inaczej by jeszcze gotowi całe lata dziecka nie nazwać, i na zawsze by zostało takim Ifem lub Iwem. A tak to jednak jakiś porządek będzie...co Ana? E tam, 800 lat tego porządku wystarczyło. Była szansa i znów zmarnowana. Dobrze, że Iwonek nie miał wyboru i wybrał Martina od razu. Sam sobie wybrał, nie wybierając - od razu odrzucił pozostałe 179 999 nazwisk belgijskcich. Jednym ciach ciach miecza. I po kłopocie.

Thursday 27 February 2014

(135) riwer

W temacie życia na Sanżilu rozeznaję się coraz bardziej, niejedno umiem sobie wytłumaczyć i przetłumaczyć na nasze, ale są jednak słowa, które mnie powalają na przysłowiowe kolana. Choćby tu przyszło tysiąc atletów i każdy zjadłby tysiąc pulpetów, jak chce bajka - nijak tego nie ugryzę. Bo jak tu zrozumieć istotę riwerana?
Zacznijmy od tego, że mimo że mam swoje kompleksy, jak każdy i każda, trochę języków w życiu liznęłam i coś mi z tego zostało. Taki angielski na przykład zawiera w sobie słowo riwer. Pisane przez fał, bo oni nie mają wu. Riwer oznacza rzekę, i konia z grzędy temu, kto w słowie riweran, pisanym też przez fał, bo w belgijskim też wu nie uświadczysz, nie odnajdzie riwera. Riweru. Riwru? Czyli riweran to na koński rozum rybak, wędkarz, ten to...no , flisak z dawnych czasów, albo co najmniej marynarz. Rzeczny, na mniejszą skalę, ale zawsze. Tymczasem nie! I tysiąc atletów, i tysiąc kotletów nic nie wskórali - ale co się dziwić, skoro rzeki na Sanżilu nie uświadczysz! To i szukać inspiracji nie ma gdzie. I trzeba zacząć z innej beczki. 
Riweran to po prostu mieszkaniec danej okolicy. Dowiedziałam się tego od jakby nie było samej Any Martin, która - jak każdy i każda  - ma swoje kompleksy, ale trochę języków w życiu jednak liznęła. Ale też się zastanawiała nad riweranem, przyznaje. Nad rzeką usiadłam, i płakałam, śmieje się, aż sprawdziłam. Nie rozumiem nic? Ach, to taka książka, taki tytuł pretensjonalny bardzo. W każdym razie, ciągnie Ana, riweranie, riverains w pisowni, kiedyś tam faktycznie mieszkali wzdłuż rzek. Rzeki wysuszyli albo zmienili im koryta, a słowa zostały. Wot i cały sekret.
A wiecie, że w Brukseli była rzeka? oznajmia Roman. I to niejedna. W parku Duden nawet widać ślady, pokażę w czasie spaceru. W centrum dziś mamy kanał, a i do morza niedaleko. Woda jest i potencjalnie możemy być riweranami. Tym bardziej, że to się opłaca, bo riweranie rosną w siłę! A co się dzieje? Organizują się. Pospolite ruszenie. Chcą się dopchać do głosu i by zwracano na nich uwagę w ratuszu przy podejmowaniu decyzji o losach ich okolicy. Nadbrzeża, można by powiedzieć. Jest ich coraz więcej i są coraz głośniejsi.
Słyszałam coś, przypomina sobie Ana. Chodzi o tych z centrum miasta, tak? Znad kanału, dopytuję? Niekoniecznie. Bardziej spod giełdy, gdzie przez cały grudzień muszą znosić tłumy przewalające się dzień i noc w ramach plezirdiwer. Tak się pisze, zapytowuję? Nie, plaisirs d'hiver. Zimowe przyjemności. Na zimnie. A skoro zimno - to trzeba się rozgrzać. Jedno piwo. Drugie piwo. Wino grzane itp. Potem już jest ciepło, a sikać się chce i hałasować. Przekrzykiwać. I tak do później nocy. Też bym nie chciała, krzywi się Ana, mieć takiego festiwalu pod domem, dziękuję bardzo. Brr. Nie znoszę pijanych tłumów, oświadcza.
Spokojnie Ana, nikt nic pod twoim i naszym zarazem domem nie organizuje, uspokaja Roman, co najwyżej kiedyś Iwonek rozgrywki w piłkę, o ile będą dzieci oczywiście, co będą jeszcze wiedziały, co to piłka. Pomyśl, że riweranie protestują, ale dzielnica na tych plezirach zarabia. 1,5 mln ludzi się przewinęło, nawet jeśli wypili tylko po piwie, to i tak nieźle, co? Słyszałem nawet głosy, że lebelż ma narzekanie we krwi. I tak źle i tak niedobrze. Niedorzeczne to.
To tak jak Polacy, olśniewa mnie! I to nie riweranie nawet, tylko zwykli ludzie z ulicy. Ile wspólnych cech! Fakt, też się pienią z niczego, i po sądach się ciągają. Tu ciekawe, jak się skończy, zastanawia się Ana. Riweranie wynajęli bowiem słynną adwokatkę od psucia krwi, już działa przeciw festiwalom w Boom i Antwerpii, to takie miasta, Ksenia, uprzedza moje ewentualne wątpliwości Roman. Ma się spotkać z burmistrzem, ale na razie głównie się na siebie poobrażali i jest klincz. A prasa ma używanie. Całe szczęście, że do zimy zostało jeszcze trochę czasu.
Fajnie tu napisali, znajduje coś Ana. Że drewniane domki mają brzydkie tyły, czyli plecy. I że zdaniem świadomych riweranów miasto odwraca się tyłem, plecami, zadem do obywatela. Stąd to niezadowolenie. A w tym roku wybory, więc na więcej można sobie pozwolić i nawet na coś liczyć. I dlatego, choć dzieci i ryby głosu nie maja, co znów wodę przypomina, riweranie nie nabrali wody w usta i działają. Pienią się. Bul bul.

Wednesday 26 February 2014

(134) śluby dwa

Wiedziałam, że to się tak nie skończy po jednym wpisie, ot tak hop siup, te śluby; przez chwilkę miałam nadzieję, przyznaję co prawda i bez bicia, że napiszę sobie, że Zbynek już zapomniany, co było a nie jest, to i się wywinę od tematu. Myślałam nieobacznie, bo jednak nie. Śluby były, są i będą, stać mnie dziś na taki refleks. Co to się bowiem za burza rozpętała nad moją głową za te słowa wypisane na tych stronicach, że jakbym miała forum pod sobą, to chyba bym się zaczytała w komentarzach na śmierć. Albo by mnie hejterzy ubili. Tak to się naraziłam słowy, że o  Zbynku nie pamiętam i jego czci nie pielęgnuję. Że miłość to można mieć w gimnazjum, a teraz to jest życie.
Ochłonęłam jednak, bo życie to jest teraz na Sanżilu, a nie tam, gdzie niewierny. Poszłam do Any Martin po radę, a ona, że dobrze zrobiłam, i że niech się nie przejmuję, bo wcale nie mam tak źle. I na dowód wspomina o ślubach wymuszanych, małżeństwach wiązanych na odległość, które u nas w szerszym sensie, bo w Brukseli i obok, stają się ósmą plagą egipską. Lubię rozpisać słowo ósma. Od razu lżej na duszy i dószy.
Zainteresowało mnie, kto kogo zmusza do takiego małżeństwa. Bo przecież jednak chyba nie hejterzy, to by była naprawdę zbyt wielka moc internetu, bym temu sprostała. Co ty Ksenia, Roman na to, gdzie ty żyjesz? Na Sanżilu, mówiłam właśnie przecież. No to rozejrzyj się wokół, kto tu mieszka i powiąż fakty. Że co niby? Że Polacy na siłę się żenią i wychodzą za mąż? Czy że może nie jak kobieta mężczyzna, tylko w tych innych, nowych układach chcą spółkować? Że dla pieniędzy? 
Dla pieniędzy, trafiony zatopiony Ksenia, ale reszta nie bardzo. Tym razem nie nabroili akurat nasi, chwała im, podkreśla Roman. Chodzi głównie o wyznawców islamu. Jeszcze główniej: o wyznających go tatusiów, zmuszających swoje córki do poślubienia kogoś nieznanego w często nieznanym im kraju pochodzenia. Często przed dorosłością oblubienic. W Brukseli właśnie dostrzeżono, że problem nie mija w drugim czy trzecim pokoleniu emigrantów, w związku z czym do akcji weszło stowarzyszenie mariage et migration, mariaże i migracje, nazwijmy to tak na pół polsko, a pół nie.
Brzmi jak tytuł romantycznej sztuki, a walczą z horrorem  - Ana nie odpuści takiej tematyki. Tak, słyszałam. Dobrą robotę robią. Od lipca 2013 działa linia telefoniczna, na którą przez całą dobę można dzwonić i zgłaszać niepokojące sygnały, że ktoś może kogoś porwać. Okazało się to potrzebne i uratowało co najmniej 12 dziewczyn przed porwaniem, nazwijmy to po imieniu. Szczególnie że lato sprzyja uprowadzeniom. Bo wakacje, miło się odwiedza rodzinne strony, wiele się daje na to złapać. Aż 3 dziewczyny miały mniej niż 18 lat!
To nawet mniej, niż ja, oburzam się! I mniej, niż kiedy marzyłam o ślubie ze Zbynkiem. Nie, to naprawdę przesadza, takiego tatusia mieć! A skąd one były, te dziewczyny? 4 z Azji, 5 z Afryki i - co dziwne  w sumie - 4 z Europy Wschodniej. Hmm, muszę to zbadać, o jakie kraje chodziło, zastanawia się Ana.
Chyba nie o Polskę, obojętnie A, czy B? nie na żarty zaczynam się bać pod względem moich hejterów? Nie sądzę, ale kto wie? Polska to wszak kraj cudów nad Wisłą i innych, wszystko jest możliwe, drażni się Roman. Ale nie ma się co bać, tylko brać do roboty! Na początek proponuję Ksenia, abyśmy podpisały się pod manifestem mąmariażmapartię, rozwija plan Ana. 
Ę czy ą? Nie wyłapałam, za szybko Ana gada, w tych tematach to zawsze jest jakaś taka nakręcona, jakby o życie chodziło; z drugiej strony nic dziwnego, jak się brało ślub po 30., to i serio się można przestraszyć, że już nic z tego nie będzie. Choć niby małżeństwo to sprawa osobista. I ślub. I wesele nawet.
O właśnie, o to chodzi w tej akcji, proszę, jak już rozumiesz po francusku, cieszy się Ana. Mon mariage m'appartient, przepisz. Że jak? No, przecież to właśnie to znaczy: moje małżeństwo, moja sprawa. Jak mój brzuch, moja sprawa - kiedyś w Polsce, porównuje Ana. Polsce A chyba bo w B to nikt o tym nie słyszał, dopowiadam w myślach, i podpisuję na wszelki wypadek, by ktoś się za mną ujął, jakby co.

Tuesday 25 February 2014

(133) śluby

Śluby mi nie w głowie, odkąd Zbynek nie okazał się jednak być facetem, albo chociażby tzw. mężczyzną, i z Łap mnie wypuścił w świat, a sobie inną znalazł na miejscu, by bliskosiężnie była; mnie z łap swoich dalekosiężnych, bo aż o Sanżil zahaczających, nie wypuszczał równocześnie, tak więc żem od Any uciekać musiała, po kryjomu i po nocy, by sprawy załatwiać. Ciemno, prawie noc, się z tego zrobiła, ale na szczęście Martinowie wybaczyli i przyjęli na dzielnicę, już z Iwonkiem w zanadrzu. 
Siedzę tak samo od tego czasu, czasem jakiś nienasz, nienasz polski, za to jak najbardziej brukselski, z innych komun i kontynentów także, mi się przypatruje, ale na tym się kończy. Nie dziwota więc, że nie wiem, co się dzieje na rynku ślubów. Odkąd Zbynek nie okazał się jednak, ani razu nie przeczytałam, jakie trendy i tendencje w sukniach, czy z woalem, czy bez, czy w kościele czy pod, a może w ogóle bez wiary, ilu gości na osobę, co na stole, a kto pod stołem. Normalnie temat ślubów zapadł się pod stół, jak ten przysłowiowy stół weselny właśnie.
Czas jednak mija, Zbynek mijał wraz z nim. I minął! Zorientowałam się dziś, jakżem z Aną Martin w duecie, to taka dwójka do kotleta, postanowiła skorzystać z Polski A i z kosmetyczki A, gdzie ceny jednak jak w Brukseli C albo D, o reszcie Zachodu nie wspominając. Czysty zysk. Ana nie chadza normalnie do tego rodzaju salonów, co zaznaczyła wielokrotnie, ale ją Roman wypchnął, mnie w komplecie, a Iwonek domknął drzwi. I faceci zostali sami, a facetki - fiu na kozetkę. 
Fundował Roman, chyba już na nas nie mógł patrzeć, a teraz proszę: jak nowe! Boże, ale tam pięknie! Nie do wiary zupełnie doprawdy, że w saloniku, całym pastelowym, w komunie mieścił się sklep spożywczy, bo wtedy jeszcze ogólnospożywczych nie było. Ana się zaklina, że to prawda, a ja i tak swoje wiem, że raczej to już starcze majaki Any, dawno wyjechała, bo i długo żyje. W każdym razie usiadłyśmy sobie na podwyższanym fotelu, po pańsku, damy takie, i ruszyło! Co kto chciał: pedikjury, manikjury, lakiery, ręce, nogi, twarze ze wszystkimi elementami ukochanymi i mniej ukochanymi: wszystko znalazło się w obrocie. I w masażu. Aż furczało.
Ale i tak najciekawsze odbyło się poza naszymi obrabianymi ciałami. Ustnie. W konwersacji z paniami. Bo one za mąż wychodzą, znaczy śluby zawierają. Nie to, że razem, w Polsce A może i większy postęp, niż B, ale w kwestii ślubów i wolności to akurat jesteśmy w tyle nawet za Brukselą D, twierdzi Ana, i one na pewno z kobietą za nic w świecie by nie chciały robić takiego dżender. Śluby biorą 2 z osobna, każda ze swoim, nazwijmy go po imieniu: Zbynkiem, mimo że nie życzę żadnej, by to był Zbynek faktycznie. 
One biorą, planują na całego, a ja sobie w spokoju siedzę, moczę nogi i porównuję, co jest tak samo, a co poszło do przodu. Na pewno ceny. Jak żem usłyszała, że kręcący kamerą żąda 2 tysiaków, a niewiele mniej fotograf, to jak się we mnie krew nie wzburzy! Eureka normalnie. Suknia też droga, szpilki drogie, kosmetyczka koleżanka, co je po znajomości malować będzie - też droga. Najgorsze obrączki - od listopada zdrożały o 50%. Ana pyta, czy to dlatego, że złoto zdrożało na giełdach światowych, one po sobie patrzą, nie rozumiejąc, i mówią: no bo sezon ślubów się przecież zbliża, co roku tak jest. Ana umilkła, zawstydzona, chyba jej epoka już minęła.
A ja słucham dalej. Przypominam sobie, co u mnie miało być, i aż miło wiedzieć, że nie będzie. Bo gdzie ja bym pomieściła 150 gości albo więcej? Kiedy wypisała 150 zaproszeń, albo więcej? Gdzie salę znalazła, skoro wszystko na rok do przodu wykupione i przekupywać trzeba, by dali znać, jak się coś zwolni, bo ktoś jeszcze trafi na takiego Zbynka? I skąd wiedzieć, iloma złotymi przekupić, tak, by to tobie dali znać, a nie innym, którzy też pewnie przebierają nogami i nie chcą czekać roku? I kogo przekupić? Co jest ważne, a co już nie?
Jedno jest na pewno ważne nadal. Zaczyna się na r, podpowiem. Tak, rosół. Owszem. Będzie zawsze. To on wjeżdża pierwszy, nawet jak wesele w lipcu. A potem ojdanaojdana i już koło północy można zmienić suknię na wygodniejszą, o ile się gorset wcześniej nie rozleciał i nie wbił boleśnie. A jeszcze rosół trzeba zmieścić pod gorsetem. Oj. Dobrze i się stało, niejedną przysłowiową noc przepłakałam, ale przynajmniej te druty w żebrach zostały mi oszczędzone.
I tak toczyło się to popołudnie na kozetce, i właśnie jak zasnęłam z przyjemności, i nie przyśnił mi się Zbynek za nic, ewentualnie ten przystojniak dziad, którego wraz z innymi dziadami Ana mi kazała oglądać w teatrze zaraz po przylocie. Chyba jużem uleczona z łapskiej miłości. Łapskiej i kiepskiej.
Zastanawiam się za to teraz, czy dobrze zrobiłam, siedząc tyle na tej kozetce, o Sanżilu nie mówiąc, gdzie już siedzę - nie siedząc - ze 3 wiosny będzie. Toć mi do Polski trza wracać! Tu forsa leży na ulicy, a ja jak jakiś ślepiec siedzę i ciułam na zachodzie. Kamerę ma Stella, pożyczę i będzie jak znalazł. Aparaty nawet u Any, co za techniką nie przepada, ze 3 się znajdą. Komputer mam. Połączę zgrabnie w całość, muzyczkę dogram, najlepiej skoczne rytmy, bo to wesele przecie, i gotowe. Sama kaska leci, a ja ojdanaojdana zagram Zbynkowi na nosie jeszcze.



Monday 24 February 2014

(132) przedszkole

To całe zamieszanie z samolotem, bagażami, lotniskiem, ładowaniem się na swoje i nie na swoje miejsca miało tak naprawdę jeden cel: przybliżyć przedszkolakom kawałek świata. Europy. A konkretnie mówiąc - Belgii. Jeszcze konkretniej: Brukseli. A chcąc być zupełnie w zupełności dokładną: Sanżila, bo stamtąd my.
Bo Ana Martin ma rodzinę. Jak my wszyscy, ale nie my wszyscy mamy siostrę, a jeszcze mniej wszyscy siostrę matkę. A łut szczęścia musi być zupełnie, by ta siostrzenica lub siostrzeniec byli z przedszkola. Natomiast zupełnie niemożliwe jest prawie, by w tym przedszkolu były lekcje europejskie. Jak bumcykcyk! Tak jest, klnę się na wszystko, w jednym przedszkolu w Polsce A. Ci to mają dobrze! Zachód normalnie. 
Tak się to wszystko szczęśliwie złożyło, że do pełni zadowolenia brakowało już tylko Any Martin. Siostra, po mężu nie Martin, bo też bez męża ona, nie wiem, jak to wypada, ale okej, jej sprawa, zorganizowała bowiem Anie apgrejd. Tak to się mówi, gdy nagle ktoś awansuje. Klasowo, społecznie, słowem - życiowo. Tak też wyszło nagle z Aną, bo całkiem niespodzianie stała się ekspertką. Od Belgii, Brukseli, Sanżila i okolic też. Wystarczył jeden lot i z nikogo nagle stała się lokalną sławą. A ja wraz z nią.
Chodzi o to, że przedszkolaki uczą się o świecie. Chwali się, bo ja jak ja na zachód jechałam, na wschód, północ czy południe zresztą też, to taka zielona byłam, że ojro od zielonych nie odróżniałam. Teraz to już oczywista coś innego, wiem to i owo, druga para kaloszy, ale początki nie były łatwe. Wszystko sam sam sam, jak mawia Iwonek. Nie raz żałowałam, że w przedszkolu nie przychodziła do mnie Ana Martin! Z tego powodu także, że nie chodziłam do przedszkola, więc nawet gdyby z Polski A chciała zajść do Łap, to i tak by mnie tam nie znalazła. 
A te dzieciaki będą miały łatwiej. Ledwo pod stół wchodzą, a już Ana i Ksenia przybywają z brygadą i opowiadają im, co zacz się dzieje w wielkim świecie. Książki rozkładają. Gofry pieką i udają, że to brukselskie z lież. Smerfy pokazują. O Unii gadają. Dwoją się i troją, by tylko Europa zbliżyła się do przedszkola, a przedszkole do niej, na zasadzie naczyń połączonych. 
I proszę bardzo, efekty są. Dzieciaki siedzą zasłuchane, aż miło. Gadają na wyścigi, kto gdzie był, a gdzie nie był, z mamusią i tatusiem oczywiście. Fajnie, fajnie, ale jednak najfajniej tam, gdzie leżą smerfy. Z gumy. Wyrób niemiecki, haribo żelki misie, ale niebieskie. Co rusz jakiś tam zerka i chaps! A my gonimy, że to nagroda, gdyż przed obiadem słodyczy nie jemy, wie o tym każde dziecko i każde dziecko je je przed obiadem. Jeje.
Bardzo mi się podobało, a nasz sukces - jeszcze bardziej. Najlepsze było tzw. atomum z plasteliny. Atomium, Ksenia! Pamiętasz, jak byliśmy? Takie wielkie kule, jak te z plasteliny właśnie. Atomy. Wiązania. Olala, jak mawia Iwonek.
Dzielne te przedszkolaki i mądre, jak nie wiem co. A dzięki wiedzy eksperckiej Any i Kseni - jeszcze mądrzejsze. I bliżej Europy. I bliżej Brukseli. I świata.


Friday 21 February 2014

(131) rajan

Wsiadam ja sobie wczoraj do samolotu i uszom swoim nie wierzę: miejsce mi wyznaczają. To znaczy normalnie na  żywca odczytują z kartki, gdzie ja mam doczłapać z plecakami i zabawkami, a Ana Martin donieść Iwonka. Słucham? Pytam, bo rozkaz pada po polsku, więc nie mogę udać, że nie rozumiem, co najwyżej - żem głucha. Co też zrobiłam, bo mam pewną praktykę w tej dziedzinie i na tym polu, ale na wiele się to nie zdało, bo dziesięć A i Be - 10 A + B w piśmie bez przerw nawet- to zabrzmiało jak wyrok.
I co robić? Nie znacie Any Martin. Ona zawsze walczy, jakby się pod znakiem lwa, albo lwicy rodziła, a to przecież szczera nieprawda, bo inny znak jej wyznaczyli w niebie, piekle, gwiazdach, planetach i z kalendarzyka małżeńskiego. Kąsający i czepiający się, oj tak. A więc Ana, cały czas z Iwonkiem na ramieniu, bardzo zadowolonym zresztą z całego zamieszania, zawraca i pyta: przepraszam bardzo, ale dlaczego my mamy siedzieć na 10aibe? Skoro przy zakupie biletów była wolność wyboru? Która jest oczywista jedną z największych zalet i atrakcji Unii? Europejskiej? A cała scena w sercu Europy się odbywa, w pobliżu Brukseli przecie, a dokładniej - w Szarlerła? Hę? Tak oto pyta Ana, po polsku, bo stjułardesy polskie z języka przynajmniej nam to proponują i przedstawiają. I odpowiadają one na to, też po polsku, bo przecież nie będą rżnęły głupa, że nie rozumieją, tak się ten czasownik odmienia, pamiętam, a więc: że nie rozumieją, skoro po polsku pytały. Przecie. I w tej odpowiedzi zawierają następującą treść: to nowość. Teraz wyznaczamy miejsca. Tu jest napisane: 10aibe.
Patrzymy z Aną i faktycznie jest. Iwonek też patrzy i pokazuje tututu. Ana bada nadal: ale przecież, gdy kupowałam bilet, nie było mowy o wyznaczaniu miejsca. Stjułardesa, miła nadal, mimo że przecie Ana na pewno nie była pierwszą osobą ostatnio się domagającą tego typu wyjaśnień, oraz jednocześnie zapewne nie ostatnią, co to to nie, ale mimo to miły fason trzyma i potwierdza, co rzekła była już: teraz wyznaczamy miejsca. Tu jest wydrukowane.
No to Any faktycznie nie znacie, jeśli myślicie, że ona będzie siedzieć pośrodku rzędu na grzędzie z małym Iwonkiem. Dobra, ruszamy w głąb. Liczymy: 7-8-9...jest. 10aibe. Próbujemy się wepchnąć, ale ciężko idzie, bo te miejsca to przecie nowość dla wszystkich, więc wszyscy się pchają we wszystkich kierunkach. Naraz. Wraz z nimi pchają się ich bagaże, dzieci się gubią, rodziny nawołują. Rozpacz. Śmiech. Sodomiaigomoria, jak pisali starożytni.
Ana zasiada na 10be, Iwonek zasiada na niej. Gorąco. Brak nawiewu. Ana wachluje się teatralnie i łapie stjułardesę za rękę. Ładna ci ona, wygląda na Arabkę z Sanżila, ale że to linia zachodnia, Ana próbuje po portugalsku, co to ona zna przecie. A pani nie rozumie i mówi po angielsku, tyle wiem na pewno: ajmsłidysz. Szwajcarka. Ale Ana trafia, jak śliwką w kłopot, doprawdy. Rozśmiesza mnie to, cha cha, Szwajcarki za to nie, i marzenia o zmianie miejsca już już już pryskają...a tu jak się Iwonek nie uśmiechnie! Jak nie poratuje sytuacji, mówiąc: ceść do przechodzącej stjułardesy, sprawdzonej wcześniej za pomocą testu językowego! Jak ona się nie uśmiechnie! No i pogawędka gotowa.
No i rząd jest nasz. Any rząd miejsc, Iwonka rząd dusz, bo już zgadliście, że ta stjułardesa  Polką była i jest. Brawa dla wszystkich  - jak tradycyjnie po dolocie, gdy na pokładzie zbiorą się Polacy i lebelż. Mi się to podoba, świadczy o szacunku dla życia. Aż huczało tym razem, widać rajan dobrze rozmieścił pasażerów. Może i to ma sens?
Nie ma. To koniec naszej współpracy z rajanem, zaznacza Ana i zamyka temat. Tzn. zamknie, jak dadzą jej wrócić na Sanżil.

Thursday 20 February 2014

(130) dąsy pąsy

Chyba już wiosna musi nadejść i odmienić trochę ludzkie losy, bo co tu się ostatnio dzieje we wszystkich kręgach, to naprawdę woła pomstę do nieba. W warstwie belgijskiej, francuskiej, flamanckiej przez dz, a przede wszystkim - królewskiej. Od średniowiecza świat światem czegoś takiego nie widział.
Dąsy pąsy. Inaczej bym tego nie zrymowała, bo i brakuje mi wiedzy o wyższych strefach, by móc to ewentualnie evtl. jakoś inaczej ująć i zaklasyfikować. A tak to ładnie i oryginalnie przez y. Pąsowa róża, tylko to mi się kojarzy. Takie powiedzonko z przeszłości odnoszące się do pąsów, choć nachodzą mnie wątpliwości, czy to aby nie dąsowa róża; skoro królowa kwiatów, to i dąsać się jej wolno. I kąsać. Kolcami, gdyż nie ma róży bez kolców i wody bez ognia. 
Ana, jak to było z tą różą? Pąsowa róża. Godzina pąsowej róży - to taka książka. Zaczytywałam się nią w dzieciństwie, a ty czytałaś? Nie. Tylko słyszałam, czemu dałam zresztą właśnie dowód na piśmie. O czym? O powrocie do przeszłości i nagłej zmianie zwyczajów i otoczenia. W wyższych strefach? Sferach? A tak. Hmm, nie najwyższych może, ale odpowiednio dystyngowanych. Łatwo nie jest, ale się udaje.
A to zupełnie jak w Brukseli w rodzinie królewskiej, stwierdzam fakt. Tu też każdy się dąsa i pąsa, bo życie się zmieniło. A więc po kolei: stary król, już nieaktualny jako pan panujący, za to ciałem po tej stronie - że za mało kasy. Z kasy państwowej. Że mu poddani skąpią. Nawet miliona nie ma! Obraził się na premiera, tego miłego, z muszką. Stara królowa cudzoziemka też wybrzydza, że bieda w oczy zagląda. Uboga starowinka z niej doprawdy, za ostatnie grosze żegluje prywatnym jachtem, zjadliwie dopowiada Ana. Słyszałam też, że syn ich nie odwiedza, odkąd się doczekał swojego i został królem. Znaczy wdrapał się na piedestał władzy. Na tym cokole pomnika, bo to oznacza to słowo, miejsca jednakże dla dwóch nie starczy, to i musiał strącić tatusia. Kopnąć w dół znaczy się. A wraz z tatusiem polecieli też inni, a tym głównie ich statut i status. Na łeb i szyję.
Statustycznie moim zdaniem do katastrofy nie doszło, ale zdaniem takiej córki - tak. Bo tzw. Astrid byla córką króla, królewną taką i królewiątkiem w jednym, a teraz jest tylko siostrą króla. Jak ją nazwać do tego? Faktycznie niefajnie, teraz zostało jej już tylko to ładne imię, bo to imię, choć nie wygląda: Astrid. Brat króla, tzw. Laurent, może i nie stracił nic, on podobno już wcześniej głównie zajmował się traceniem (tak, to znany lokalny utracjusz, dopowiada Ana), za to zmuszono go, by sobie założył gabinet. W pałacu królewskim. To ci kara dopiero, kręci głową Roman; a co mu się tu nie podoba?
Tak jak innym - że są w systemie. I już nie mogą sobie gadać, co ślina na język przyniesie, co pod starym królem było bardziej na porządku dnia i przysparzało problemów, z których się potem trzeba było tłumaczyć, co trwało i trwało, zajmowało tylko kolejne strony w gazetach i tiwi pewnie też, tak piszę na wyrost, bo nie mam jak sprawdzić, u nas na Sanżilu z tiwi się dąsamy. W każdym razie teraz brat musi siedziec w gabinecie i udawać, że coś tam robi, dzierga np., a jego żona nie może sobie tłitować. A szło jej dobrze. Laurentowi zresztą też - jak wysłał życzenia do żony na forum publiczne, to cały kraj się dowiedział i śmiał. A on tłumaczył. Pałac też i pałacowi też.
A teraz jest jedna kom. Po miejscowemu com. I tą com nie jest tłit, tylko serwis de pres. Presowy mówiło się w Polsce, to Urban był taki, ale też już przeminął w godzinie pąsowej róży. Bo te wszystkie dąsy pąsy na tym polegaja, że z nudy powstają. A potem jedna jaskółka przeleci, amatorzy białego szaleństwa odjadą w przeszłość i już są nowe tematy. I dąsy. A nawet pąsy i radosne pląsy.

Wednesday 19 February 2014

(129) samopomoc

Przecieram oczy z rana i nie wiem, czy to już zwidy, czy poranne zmroki: pipol znów atakuje. Jak ten przysłowiowy, uciążliwy dżender. Naprawdę, wystarczy otworzyć oko i komputer, by wyskoczył, jeden albo drugi. Zaraz zaraz, a nie, to prawie jak pipol tylko, a w czasie rzeczywistym, realnym po miejscowemu: pipl.
Plpi Ksenia, to nie wielkie I, tylko l. Podobne, wiem, sama często się na tym łapię, że już czytać nie potrafię. Przez te komputery tylko bałagan i nieporozumienia, zgadzam się. I niedorzeczności zupełne, i pytania ciągle na okrągło zewsząd ze wszystkich kątów, no bo co to jest przykładowo ten pilp? Że go tak pieszczotliwie nazwę, tego pipla nie do wymówienia? 
Bo polip chyba nie? Pol(ip)ski coś też nie, przecież to o to ja dodałam. Nie. Plpi to coś nowego na terenie blegijskim, naszej tu ziemi nowej zdobycznej. Partnerait local de prevention pour indepandants plus tradycyjne domyślne akcenty dla tych, którym na tym zależy. Mi zależy osobiście bardziej na tym, by m Ana Martin rozjaśniła w głowie, i wytłumaczyła, co zacz. Albo kto zacz. Tak się kiedyś mawiało, na naszej ziemi niezdobycznej, za to rodzonej. Jak polip, to raczej woda, mądrzę się. Albo nos, śmieje się Ana.
Kto mi jednak w tym domu wreszcie powie, co to je? To sieć samopomocy sąsiedzkiej, ogłasza Ana. Tak wynika z opisu. Samopomoc w zakresie ochrony przed kradzieżami. W mieście Mons to powstało, jako jedna z nielicznych samopomocy w Walonkach, mówiąc po kseniowemu. A jeśli by napisać, że w Bergen, co jest już po flamancku przez c albo dz, jak kiedyś wyczytałam nad autostradą, to jak by było? Nie wiem, jakby było, za to wpisywałoby się idealnie w samopomocową sieć, która od 20 lat się stale rozwija. Ale tylko we Flandrii, zaznacza Ana. Ta samopomoc w Mons to pierwsza jaskółka, co zdołała wylecieć za nieistniejącą granicę wewnetrzną. W skrócie wew.
Może w Walonkach samopomoc nie była konieczna, dywanuję sobie, siedząc sobie na kobiercu, co go użyję jak osłowa, by było bardziej malowniczo. Nie dywanuj lepiej, Ksenia, bo odlecisz. A co do dywagacji, to samopomoc pewnie jest potrzebna, jak wszędzie, tylko ludziom się wydaje, że nie, że lepiej sobie samemu radzić. Jak w Polsce trochę, porównuję: też niezgoda i każdy wie lepiej. Nie jak u nas na Sanżilu, gdzie najlepiej wie Ana. Ale my sobie pomagamy i samopomagamy też, protestuje Ana. To w Mons po co oni sobie samopomagają?
Kradzieże kradzieże i jeszcze raz kradzieże się rozpleniły. Sklepy zaczęły znikać z deptaka monsowskiego, pietonnier montois, jak to się nazywa, to i poszli o rozum do głowy i się skrzyknęli. Handlowcy. Z sieciówek i niezależni, wyjaśnia Roman. A jak to działa? W ten sposób, że jak jakiś sprzedawca zauważy u siebie podejrzanejgo osobnika, wysyła wiadomość, oczywiście elektroniczną, do sieci. Sieć nadzoruje oddelegowany policjant, który ma ocenić, czy jest przed czym i przed kim przestrzegać innych. Jeśli jest, to ogłasza wszem i wobec, że coś się dzieje. Może nawet wysłać patrol. Jak nie ma, życie idzie dalej i należy się modlić, że policjant miał rację.
Hmm, pomysł dobry, ale jak się to ma do ochrony praw osobowych? I osobistych? Ostatnio słyszałam, że nawet numeru tablicy rejestracyjnej nie można użyć jako dowodu przeciwko potencjalnemu przestępcy, a tu od razu go oskarżać lub przeszukiwać - to wolno nagle? zastanawia się Ana. Otóż właśnie to jest słaby i niejasny punkt przedsięwzięcia, tłumaczy Roman, który kiedyś, w Polsce A i B robił na kancelarii, chyba w prawie nawet. Otóż nie wiadomo, gdzie są granice. Jak to ustalić, jeszcze mniej wiadomo. A już najmniej - dokąd to prowadzi?
Mi się tam nie za bardzo podoba, ta samopomoc handlowa. Komercyjna. Bezpieczniej, czyściej, bogaciej, ale jednak komercja. Komercha. Nie o to nam chodziło, jak się jechało na zachód, zdobywać wolność. A tu okazuje się, że cię mogą zczyścić z ulicy. Ot tak, bez powodu. Oby to nie był zły znak. Ta pierwsza monsowska jaskółka wiosny nie czyni, ale jak wiadomo, jaskółki nisko latają na burzę, więc oby z tego nie było jakiejś większej ulewy. W sensie życiowym i politycznym.

Tuesday 18 February 2014

(128) diabły

Sport to zdrowie, mawiają co bardziej leniwi, wzdychając z kanapy, że to nie dla nich jednak, w ich stanie itepeitede. Sport to niezdrowie, mawiają ci, co zdążyli się czegoś nauprawiać w minionej młodości i teraz płacą za to cenę. Kolanem, łokciem, nadgarstkiem, szyją, biodrem, achillesem itakdalej. Wysokość ceny zależy od dyscypliny, ale ogólnie sięga ona od stóp do głów.
Zresztą licho wie, czy ten achilles nie jest jeszcze wyżej. Lub niżej. Teoretycznie jest to niemożliwe, bo tam już tylko szaleją żywioły ognia i powietrza, ale w sporcie, szczególnie w futbolu, możliwe jest wszystko: najbardziej zdumiewające wyniki co tydzień;  najlepsi przegrywają do zera z najgorszymi; ktoś kogoś kopie i obaj się zwijają z bólu, mimo że do kopnięcia nie doszło, co widać na fotokomórce ze znakiem R w tiwi i nawet na gołe oko niekiedy też; sędziowie dostrzegają przekroczenie linii tej i owej z drugiego końca boiska; gryzą się, obrażają, spiskują. Itakdalej itepe w ten deseń. Design. Dyzajn. Inekselsis.
Nie inaczej oczywista na Sanżilu. Choć zaraz zaraz, widzę, że noga tego piłkarza tu nie postała, albo raczej - nie przebiegła. Benoit Thans się on nazywa. Thanks wielkie za takie imię z dwoma kropkami nad i, których ani ręcznie, ani elektronicznie nie da się zapisać! I dzięks za to, że Sanżila nie skalał brudną mafią sportową, która - z Chin komputerem - zarządza europejską piłką. A przecież mógłby łatwo dać się skusić i ubrudzić sobie ręce. I nogi, a korki - to już musowo. Bo grał przez całe 20 lat, we wszystkich najważniejszych klubach Belgii - od FC Liegeois z akcentami do FC Louviere z akcentami w drugą stronę. To ci kariera! Na skalę narodową, niejeden by tak chciał - a nie może. Bo sport to zdrowie, albo niezdrowie, ale nie dla wszystkich. Najpierw trzeba się przebić. Przekopać.
Benoitowi, że tak sobie pozwolę od odmienić dla krajowego czytelnika, jakoś przekopywanie poszło. Całkiem znany się zrobił, bo rozegrał 360 meczy, w których strzelił niebagatelne 43 gole. Nie rozumiem tylko, z kim je rozgrywał. Przeciwko komuś na zdrowy rozum. Tu piszą, że z jakimiś diabłami, i przeciwko nim też. Z czerwonymi i przeciwko czerwonym. Diabłom, ale wiadomo, licho nie śpi, jak wspomniałam wyżej, zło się pleni wszędzie. Chwała więc Benoitowi, inekselis, że tak dzielnie walczył. Tylko co ma tu do rzeczy piłka nożna?
Wszelkie drogi są słuszne, zaczyna Ana, ale kończy już na świecko: zapytaj Romana. Czerwone diabły to chyba zwyczajowa nazwa reprezentacji narodowej Belgii. Tak? Tak, potwierdza Roman. Nasi z Polski to biało-czerwoni, ci tu - też czerwoni, tylko diabelsko. Człowiek się czerwieni, jak to ogląda zresztą czasami, więc nazwy całkiem adekwatne do wyczynów. Polskich nawet bardziej, niż lokalnych, w czymś trzeba być dobrym, nie wątpię, wtrącam, ale chyba muszę się bardziej poodrientować, bo nawet Ana, dla której sport to zdrowie i niezdrowie zarazem, nie może wybrać grupy - a więc nawet Ana wie, że bialo-czerwoni, w skrócie bicz, po światowemu - bisi, nie spisują się na boiskach. Widać źle spiskują. Nie oni jedyni zresztą.
Bo lebelżom też raczej nie idzie, co Roman? Nie szło, fakt, ale już lepiej. Do Brazylii pojadą! A nasi z Polski nie. Ale fakt, wiele lat czerwone diabły były takimi boiskowymi sierotkami. Nie z tymi trzymali i spiskowali, ale zmienili front i od razu lepiej. Z czerwonych zamienili się w czarowne diabły. A niech to.
Wszystko przez tę politykę. Myślę, że nie bez powodu. Pomyślniejsze wiatry wieją, i czerwoni hulają po boiskach, bo emeryt Thans wziął się do roboty. Nie wyszło mu nigdzie, jako trenerowi i radcy-doradcy, mimo że tytuły były długie i budzące szacun: komite de konsultans de lal frankofon de futbol. No, pięknie zapisałaś, śmieje się Ana. Może to drugie przepisz słowo po słowie? Z pięć minut to zajmie, ale okej:  directeur technique national en charge de toute la politique federale a part des diables rouges. Uff, dodajcie se akcenty i macie. O ile rozumiecie.
Widzę tu coś ciekawego dla oka niesportowca, zauważa okiem wzrokiem Ana. Ten Benoit odpowiadał za cały sport z wyjątkiem czerwonych diabłów. Znaczy - nie zna się czy go usunęli w cień byli koledzy? Jak myślisz Roman? Wykiwali go - jak na boisku, śmieje się Roman, no ale czy jeden nie wart drugiego, na to Ana No nie wiem, zobaczymy. Bo teraz Benoit uderza w politykę. 
Widać skończyły się pieniądze, komentuje Ana, zdrowie też już nie to, nogą nie zarobi, to postanowił ręką. Ręka rękę myje, wiadomo, i z rąk do rąk podaje to i owo. W każdym razie to jest dziś ważna nowela w Belgii. Żal im chyba tego eleganckiego mańkuta, co rozpalał trawniki, jak tu napisali, śmieje się Ana.  
Cha cha, piękne, ale trzeba wprowadzić poprawkę, bo to chyba mańkut nożny? Jak ja notabene i zresztą, dodaję. Proszę proszę, to podobno pożądana cecha w futbolu, ożywia się Roman. Kto wie, Ksenia, co cię czeka? Piłka nożna kobiet jest już nawet chyba na olimpiadzie, co? To do Soczi bym pojechała? Nie, Soczi to zimowa olimpiada wiosną, tu byś mogła do Brazylii trafić. Z czerwonymi diabłami? Diablicami chyba, na to Ana, zawsze dbająca o szczegóły. Gdyż diabeł jest ukryty w szczegółach. I to by była dopiero nuwela dnia, a nawet roku. Na poziomie reprezentacji międzynarodowej i krajowej męskiej i damskiej zarazem.

Monday 17 February 2014

(127) walenty

Wreszcie są. Walentynki. Święte Walentynki. Dzień zakochanych w środku zimy - o większy absurd trudniej, twierdzi surowo Ana Martin. Chyba nie jest zakochana, że tak się krzywi na moje radosne oczekiwanie na maile od ulubieńców. Bo na kartki - to już chyba nie te lata. Było, minęło wraz z telefonem przewodowym i telegrafem na przykład. Podobnie jak w przypadku Any - gdzie te kartki, gdzie te serca, gdzie te kwiaty. Ciekawe, co na to Roman.
No tak, kwiaty. Będą wszędzie. Ile to ich dziś pójdzie pod nóż tylko dlatego, że kolejne anglosaskie święto wciska nam swoją komercję? wybrzydza dalej Ana. Zła jest, bo do baru porannego wsadzili dziś psa z rasy groźnej i groznej, a ona się boi. Taki prezent dostała w darze od walentynek. Widać na więcej nie zasłużyła, rachunek jest prosty. Tak to się kończy, jak się nie wierzy w świętych.
Faktycznie coś się jej nie bardzo trafiło. Zero bukietu, za to dużo szczekania. Coś za coś, cóż. Cóś. Ale pocieszam się i Martinów, że niektórzy, ci co świętują anglosaskie święta, a nie kręcą nosami na przenikanie się kultur, mają się na co cieszyć. Już służę danymi. W święte Walentynki sprzedaje się 10-15% rocznej sprzedaży kwiatów. To są miliony, o ile nie miliardy w ogóle, nie myślcie sobie. Co prawda zima chyba trochę wpływa na zamrożenie portfeli i serc, bo jednak więcej sprzedaje się na święte matki i - uwaga uwaga!  - święte sekretarki. To ci dopiero święto.
A może to nie święto sekretarek, tylko sekretarzy, podpowiada czujna Ana. Podoba mi się ten pomysł, niechaj żyje święto pracy! Ciekawe tylko, czemu akurat ten dzień tak bogato ukwiecony, zastanawia się Roman. Musi to być jakaś prastara sanżilowska tradycja, jeszcze z XX wieku, albo i prastarsza. Dowiem się i opowiem, obiecuje Ana.
Roman wymyka się w międzyczasie, coś mi się wydaje, że jednak będzie świętowanie. Niechętne, ale będzie, bo nawet starym się coś należy od życia! Byle tylko szybko wrócił. Nie jest to oczywiste: w ciągu 5 lat w Belgii, u nas w szerszym sensie, jak pisałam, podwoje zamknęło 500 kwiaciarni. Ładne wyrażenie, prawda? Pasuje urodą do kwiatów. Na miejscu w stanie czynnym pozostało 4500 kwiaciarni i ogrodników. To całkiem nieźle, jak tak sobie porównam do rozmiarów mapy. Jest jak dzielić skórę na niedźwiedziu. Może Roman coś znajdzie.
Tym bardziej, że lebelż okazują się tradycjonalistami, jeśli chodzi o miejsce zakupu kwiatów. Musi być po pańsku, w kwiaciarni. 62 % kwiatów kupowanych jest w kwiaciarniach. 13% na wielkich powierzchniach. To daje 75%. A 25% ze 100 to gdzie, dopytuję ciekawie? Ha, nie wiadomo. Jakaś tam część pewnie na stacjach benzynowych, ale co z resztą, to nawet ja nie wiem, przyznaje się bez bicia Ana. Może wycieka na lewo?
Bo materiał do wycieku w kraju jest bez wątpienia, wpada nam jak śliwka w kompot Roman. Nie sam wpada, z bukietem, takim, co to kupuje się drogą tradycyjną. Wyobraźcie sobie, że co tydzień do lież, pisane Liege z akcentem, przylatuje 250-350 ton kwiatów. Jak to przylatuje, dziwię się. To kwiaty też już nie są tutejsze, belż? No co ty Ksenia, od dawna rosną głównie w Afryce i Ameryce. I to się opłaca? Budować szklarnie tak daleko, ścinać je, ładować, przewozić? Toż to sto razy, 10000% czyli, więcej roboty. Może, ale tak już jest. Bo taniej. Nic tam nie płacą robotnikom, za to harówa straszna, obrobić te róże, lilie i gipsówki. 
Gipsówki? A to co za nowość, coś egzotycznego? E tam, zwykły łyszczec. Gipsofila po łacinie, to i spolszczyli po najmniejszej linii oporu. To to, o tu; Ana, mimo że nie świętuje, to jest zadowolona z bukietu, nie umie tego ukryć pod zmarszczkami. Pokazuje mi i Iwonkowi białe kulki. I to też lata z Afryki? Ano. Do Liege przybywa co tydzień 10-14 lotów z Etiopii, 2 z Kenii i 6-10 z Izraela. Wszystko z Afryki, jak widać na dłoni.
O Izraelu to nie wiedziałem, mówi Roman. Myślałem, że tam głównie grejpfruty, a tu proszę, łyszczec błyszczy na pustyni. Widać da się, ale pomyślcie, jakim to kosztem. Mnie ciekawi, kto to zbiera w Izraelu natomiast? Bo że emigranci, to prawie pewne, tylko skąd? Nie dowiesz się. Ale uwaga, kupiłem ci Ana kwiaty etyczne. Moralne czyli, jak w szkole belż, pytam? Coś a la. Ala. Za ich ścięcie, zapakowanie, przewóz podobno zapłacono zgodnie z normą. Do tego kwiaty nie są pryskane ani kolorowane. 
Hmm. Dziękuję, czerwieni się Ana i czyta, że w Belgii na 450 milionów kwiatów tylko 2,5 miliona jest etycznych. To mi zagwarantowali. Hmm. Coś nie wierzę. Jakie święto, taka gwarancja.

Friday 14 February 2014

(126) dyplomatyka

Jedno wiem i wyczuwam szóstym zmysłem od dawna: z wojen religijnych nigdy nikomu nic dobrego nie przyszło. I nie przychodzi oraz nie przyjdzie, we wszystkich czasach, niezależnie od czasu, trybu i atmosfery politycznej. Która zresztą zawsze się zagęszcza, gdy pojawia się ta tematyka. 
Co tam się będę mądrzyć, nie tacy jak ja połamali sobie na tym pióra. I kariery. Wystarczy zresztą cyknąć tiwi, by stało się jasne, że właściwie koniec jest ciemny, gdyż nie widać żadnego światełka w tunelu. Najpierw myślałam, że to specyfika typowo krajowa, by znów zasięgnąć języka u komentatorów sportowych, ale nie. Na Sanżilu to samo.
Otóż na dzielnicy i poza nią raczej też na nowo rozgorzała wojna o dyplomy. Dyplomatyczna, jeśli by się posłużyć inną formą gramatyczną. Ach, czasami naprawdę wystarczy mała iskierka, aby rozgorzało wielkie ognisko. Halo! O co się tak bić? Tylko o to, że niektórzy, co nauczają, nie mają nawet skończonego gimnazjum? O tutejszej nazwie sekonder. Phi, wielkie mi co. Szkołę życia pewnie za to skończyli.
Ksenia, masz rację, ale to z jednej strony bitwa polityczna, a z drugiej religijna właśnie. Bo te osoby uczą religii lub etyki, co z francuska nosi fantastyczną nazwę morale. Morał czyli, tłumaczę na swojskie. No prawie. Żeby sprawę jeszcze zagmatwać, te lekcje noszą dumną nazwę filozoficznych - tak by nikt z żadnego wyzwania albo partii się nie czepiał, jakby co, że tu oto odchodzi jakaś indokracja. Czyli demokracja inaczej? Indoktrynacja, Ksenia, czyli to, co robią w szkołach na religii w Polsce, nie znasz z własnego podwórka? przypomina mi przeszłość Ana, wypominając ją znienacka z czeluści mroków.
Ale w Polsce jednak mówią wprost, że to religia. Stoi jak byk w planie lekcji. Nikt się nie bawi w owijanie w bawełnę - nie ma po co, i tak nauczają tylko jednej religii, ciągnie Ana. Etyka praktycznie nieobecna. A po co mieliby nauczać czego innego, skoro w Polsce panuje tylko jedna religia? Panuje może, ale są też inne. Prawie że nieobecne oficjalnie. Brr.
Ana, skończ, bo się zdenerwujesz, ostrzega Roman i teraz on tłumaczy.
Tak naprawdę w kłótni na Sanżilu chodzi o to, kto w szkołach naucza jakiej religii. Wiadomo, że ci, którzy się tu uczyli normalnym trybem, urodzili zapewne, a więc z domu wynieśli tradycjną, lokalną wiarę (o ile, wtrąca bojowo Ana), poszli na studia pedagogiczne i mają dyplom. Teologii czy czegoś. Mastera tak zwanego, co oznacza magistra, ale że z angielska dla niektórych uszu brzmi bardziej dystyngowanie, to w całej Europie szerzy się ta nowa moda onto..oto...Roman,  co powiedziałeś? Onkologiczna? Aaa, rak toczy. No tak, jak wojna, to i rak. Rozumiem.
Wojna religijno-polityczno-filozoficzna, ale długa ta woja dyplomatyczna! Jak ta kadencja walońskiego sejmu, fakt, przypomina Ana. Wojują i wojują i nie mogą dojść do porozumienia. Lewicowcy w ogóle się zastanawiają, czy lekcje tzw. filozoficzne mają się odbywać i czy nie lepiej byłoby zastąpić je lekcjami filozofii. Czyli tym samym? Nie, uczyć filozofii. Na tyle uniwersalnie, na ile się w ogóle da. Odpadnie koloryt, ale i nerwy.
W tej materii, tak ładnie mówi Roman, panuje więc niezły chaos - podobno reguły zatrudniania nauczycieli różnią się w zależności od wyznania. Materia to jak materiał? Owszem. Tak po prawniczemu prawie. Ale jest jeszcze jeden kruczek prawny w tym wszystkim właśnie: mainowicie, że zgodnie z konstytucją, szkoły muszą prowadzić lekcje religii, ale nie mogą zmuszać uczniów, by w nich uczestniczyli. I tak to w kółko Macieju. 
Toczą się te wojny religijne i toczą. I nic dobrego z tego nie wychodzi. A nie lepiej by to wprowadzić jedną wiarę, jak u nas? Po co komu ta indoktrynacja demokracji wiary?

Thursday 13 February 2014

(125) synchro

Zasłyszałam ostatnio, jak Roman wspominał coś o postsynchronach. Do Stefana wypowiadał te słowa, albo do Lapaża, albo kogoś równie obeznanego w nowych technikach. Zauważyłam przy okazji, że Roman nie mówił pełnymi słowami. Chory?
Sfrancuził się nam, albo zbelgował, śmieje się Ana. Francuzi lubią skróty. Resto. Dispo. Ordi. W teatrze ostatnio nawet Mus. Z wielkiej, bo to od Mustafy. Wszystko im za długie się wydaje, tym francuskim pieskom, mówię z wyższością. Żeby nawet Mustafą już być nie można. Dobrze, że Ana krótkie, a Ksenia - piękne.
Postsynchro to też skrót, nawet dwa w jednym, zupełnie jak szampon, który z kapitalizmu zlądował w postkomunie. Post nie wiem, skąd pochodzi, ale synchro to ani chybi trafił od synchronizacji. Bardzo lubię to słowo, podobnie jak inne na -cja. Tolerancja. Demokracja. Letycja. Ładnie wyglądają na papierze i pewnie mają ładne znaczenie.
Synchronizacja bywa do tego bardzo przydatna. Bywa, jak jest. Na Sanżilu i ogólnie w Brukseli jakoś z nią nie najlepiej, szczególnie w zakresie skrzyżowań. 2,5 mln godzin przepada z jej braku. Co roku! Wszystko dlatego, że 400 miejskich skrzyżowań jest źle postsynchro, że zacytuję Romana. Nie tylko skrzyżowań - także arterie i awenu.
Arterie to największe ulice, a awenu to niby aleje, ale tak naprawdę też tylko ulice, kiedyś były może i szersze, niż reszta, ale od czasów parkingów już nie. Niełatwo się połapać, co się jakiś zwyczaj utrze, to już go trzeba zetrzeć, albo sam się ściera. W postnowoczesności wszystko się wymieszało na tym Zachodzie, gdzie spojrzeć, nic nie jest jak dawniej, w tych zmarnowanym 2,5 milionie godzin na przykład. Ana, ale jak to policzyli, pytam ciekawie?
Sama się zastanawiam...pewnie jakieś skrzynki ustawili, które liczą przejeżdżające samochody. Widziałam takie dziwo na albercie. Wielka konstrukcja metalowa, jak megarobot, aż się Iwonek zdziwił, co mu tu przed wózkiem wyrosło. Elektroniczne oko czuwa, śmieje się Ana. Dzięki takim skrzyniom obliczyli, ile wynoszą spóźnienia na głównych liniach przejazdu w mieście. Na jednym , koło pracy Romana, tej na komisji, 35 minut! Potem pododawali i wyszło 2,5 miliona. To dlatego, że rządzi stare, twierdzi Ana. Tymczasem przecież nonstop idzie nowe, a zaraz za nim nowoczesne oraz post.
Ja wiem o co chodzi, wkracza do pokoju Roman. Okazuje się, że w mobilności lata temu, jeszcze przed nastaniem naszej ery, ustalili, z jaką częstotliwością mają się zmieniać światła. I nie zmieniają tego od nastania nowego tysiąclecia, albo i dłużej, jak wspomniałam, tymczasem żyjemy już w innej epoce, gdzie aut jest więcej, to i ruchu więcej, logiczne. Bezruchu właściwie, no bo jak auto stoi, i to średnio zaledwie, 35 minut, to i w aucie niewiele ruchów się wykona, nawet przekładanie biegów odpada z form sportowych, zakładając oczywiście, że biegów się nie wyeliminowało już zawczasu, kupując odpowiednie auto. Papko, jak mówi Iwonek.
Stoją więc auta i stoją, bo na 513 skrzyzowań na Sanżilu i poza nim większość świateł zmienia się całkowicie bezmyślnie. Tylko na 30 pracownicy mobilni zwracają uwagę, na to, co się tam dzieje naprawdę. Czas realny to się nazywa, a by działało - trzeba całość aktywować. Co jednak też na razie zależy od pomyślunku aktywującego i nie zawsze działa. Widać to na przykład na nieźle zapętlonym bałaganie ulic koło wanderkindera, gdzie często stoimy z Iwonkiem i oglądamy tramwaje. To jedno z tych skrzyżowań realnych. I coś się rusza? Ależ skąd. Stoją i trąbią, co niektórym pasażerom w wózkach się podoba, szczególnie, gdy się zdenerwuje jakiś motorniczy i zaczyna dzwonić na całego.
Ma być lepiej. Idzie nowe znaczy z wiosną? pytam. Oby! Ma być inteligentne zarządzanie wszystkim. O, tego nigdy za dużo, kpi sobie Ana. Ana, daj szansę! Do centrali chcą podłączyć całe miasto. Pod centralę, mawiało się kiedyś. Pod centralę to już dawno jesteśmy podłączeni, nawet o tym nie wiedząc, Ana nie daje się wybić z bojowego nastroju. Ale brzmi dobrze, broni pomysłu Roman. Światła mają mieć predefiniowane scenariusze, że się tak wyrażę, tłumacząc na żywo ministerkę mobilności.  
Co to oznacza w realu? Czasie realnym, jak chce Ksenia? Poczekaj Ana, daj szansę! podobno Bruksela jest w tyle za innymi miastami europejskimi, nawet za Polską B, gdzie wszystko sprawniej i płyniej płynie ku postnowoczesności. Cyrkulacja wymaga synchro. Potem postsynchro. A potem już tylko potop.


Wednesday 12 February 2014

(124) ziarno

Przyglądam się tej mapie już od godziny i przyglądam, i nic nie rozumiem, Kolory, strzałki większe i mniejsze, niektóre przez cały kontynent, a niektóre kręcące się w kółko. Na wschodzie, za Łapami jeszcze, jednolita szara masa. Krowi placek. Nie zachęca to do podróży, oj nie.
Słuszny wniosek Ksenia, ma nie zachęcać! wkracza na scenę Roman. Zgadzam się z nim, po co mi podróż w mrok? Do jądra ciemności, jak kiedyś zasłyszałam przez przypadek? A zachód taki kolorowy, jak ta przysłowiowa tęcza, tam trzeba ruszać. Aha, nie zrozumieliśmy się, Roman na to, mapa pokazuje na kolorowo właśnie miejsca, gdzie jedzie tyle osób, że ci, ci są na miejscu, już nie chcą, by dojeżdżali do nich nowi. Z szarego placka? Nie tylko. Z niebieskiej Polski i okoliczności też. Patrz, ten cały niebieski pas okalający szarość, czyli byłe Zeteseser, to kraje, które weszły do Unii z nami, Polakami, do zachodniego raju. Z ziemi polskiej do...jak to ująć? zastanawiam się. No, powiedzmy. A te wielkie strzały z Polski? Sama czytaj.
Czytam więc i tłumaczę sobie od razu, by nie tracić cennej energii potem, potrzebnej wszak do odnoszenia Iwonka od kuchenki. Czytam, czytam, tłumaczę i tłumaczę, ale tylko w sensie międzyjęzykowym, bo już w sensie rozumowym natłumaczyć się nie mogę. Bo co to niby oznacza, że niebieski pas kalający Zeteseser, jak masę nazwał Roman, to furniserzy migrantów intraeuropejskich na północ i południe Europy. Tak stoi, choć okiem wykol. O tych krajach kalających coś tam, choć myślałam, że tam tzw. Ruscy, tak piszą. Czyli o mnie - z Polski B, Anie - z Polski A, Romanie - z A łamanej przez B i nawet Iwonku, choć on już bardziej tutejszy, z Iksela.
To w związku z tą burzą o emigracji w Szwajcarii, mówi Ana. Obudzili się i w Belgii i przystąpili do analizowania i mądrego opisywania. O, tu, proszę, opis Belgii: kraj, który przyciąga migrantów wewnątreuropejskich, jak to ładnie ujęłaś: intra. Tych intra wysyła na przykład Polska, to znaczy sami się wysyłają. I wszystkim się to przydaje i podoba tak naprawdę, choć udają, że nie. Przykładowo wypowiada się jakiś znawca: niech kraje przyjmujące wybierają sobie tych, co chcą przyjechać. Tego pana badacza to nie szokuje, choć sam ma nazwisko włoskie, jak widzę, więc jego ojce chyba też do Belgii przyjechali za chlebem, i to raczej nie na zasadzie selekcji według wykształcenia. Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia, żadna nowość.
O, patrz Ksenia, ten badacz to dobry przykład na czerwoną strzałę: z Włoch na północ. Zwolniło się więc teoretycznie jakieś miejsce we Włoszech, na które już wskoczyła niebieska strzała ze wschodu. Problem w tym, że miejsce włoskie zwolniło się lata temu, a ten, kto przybędzie niebieską strzałą, tej pracy nie podejmie, bo nie może, bo nie zna języka, bo go nie zechcą, itp. Może tylko zbierać truskawki i pomidory, ewentualnie opiekować starszymi osobami. Jak jest z szarego placka, to jeszcze musi się bać, że złapią i odeślą ze słynnym misiem, o którym słyszałaś w busiku tyle historii. Tak to należy rozumieć, albo raczej nie rozumieć, wzdycha Ana. 
To, co mnie szokuje w tej mapie, to odczłowieczone słowa, jakich używają. Dostawcy pracowników. Adepci rynku pracy. Migranci wewnątrzeuropejscy. Przepływ migracyjny. Źródło niepokoju. Służyć gospodarce. Selekcja. Patronat. Ani słowa, że to po prostu osoby szukające lepszego życia. Jak my tu wszyscy na Sanżilu, podsumowuje Roman.
Też mi przykro jakoś. To przecież nie moja wina, żem Polka! Może przydałoby się we mnie więcej elastyczności i chęci bycia kimś innym, z zagranicy, nawet z Iksela, no ale nie mogę się przecież rozdwoić. Nie martw się Ksenia, nie musisz, śmieje się Ana. Wszyscy jedziemy na tym samym wózku, w przenośni oczywiście, bo w realu to nawet Iwonek już nie chce w niczym jechać, tylko chodzić sam sam sam, jak jakiś migrant przekraczający granice dosłownie. 
Cieszmy się, że jeszcze nas nie odcedzili jakimś sitem. Bo taki będzie wcześniej czy później kolejny krok, wieszczy Ana. Oddzielanie dobrego od złego. Ziarnko od ziarnka, aż zbierze się miarka.

Tuesday 11 February 2014

(123) mozart

Jest tu u nas, ale w szerszym sensie, bo nie na Sanżilu, lecz już w mieście w Brukseli, ulica Serowa. Właściwie ulica Serów, tak by się to rozumiało dosłownie, ale spolszczam dla ucha mojego łaskawego czytelnika, który jest Polakiem w sensie Polką może też. Ana mówi, że reklama dźwignią handlu, sensu to nie ma, węższego ani szerszego, jak ta Bruksela, ale cytuję i biorę sobie ku pamięci.
Nazwa ulicy śmieszna, ale podobno kiedyś tak było, że nie dbano o prestiż, nawet w tych najbardziej luksusowych dzielnicach. Nie tylko Szkolna, Senatorskie Przedmieście czy chociażby Słowackiego, nie, głównie większość taka prymitywna, że aż wstyd. Szczególnie, że Bruksela to stolica. Tak mówią. 
Ana mówi, że w jej mieście rodzinno-ojczystym, i to w Polsce A, tak tak, nie mylę się wcale, jest nawet Więzienna. I Kiełbasiana! O większą prostotę chyba trudno, z tym że to miasto chyba nie jest stolicą Polski, jak wyjeżdżałam, stolicą Polski i Polski A była Warszawa?
Nie Kiełbasiana, tylko Kiełbaśnicza, od kiełbaśników. I to nie polskich, cha cha, śmieje się Roman. Tłumaczyli po wojnie. Kto? Jak? Komu? To fajna ulica, w centrum, zupełnie jak Serowa w Brukseli. Też w centrum. Jest więcej antologii, mówi Ana. Na Kiełbaśniczej stoi hotel o nazwie art tłumaczonej na hotel sztuki, bo przecież nie sztuczny, uzupełniam mądrze. Na Serowej w Brukseli za to hotel Moc-art. Toż art całą gębą! Totart.
Mozart, zzzz Ksenia, nie mów, że nie wiesz, kto to? Pięknie i dźwięcznie brzmi, wiem przecież, to taki poeta zagraniczny! Z ruchu artu. Kompozytor, ach dziewczyno. Pasuje trochę jak kwiatek do kożucha notabene, Mozart do serów z ulicy Serowej, Deserowej byłoby lepiej, jak kulki mozartowskie...krzywi się Ana, ale przebacza. 
Chyba że to sery austriackie albo niemieckie, zależy, jak na to spojrzeć, śmieje się Roman. I tak ważniejsze, co w tym hotelu w środku, w jego sercu, Mozarta tego. Czyli zasada: najważniejsze niewidoczne dla oczu jednak działa? Działa, uśmiecha się Ana. W tym hotelu działa bowiem pan Ahmed Ben Abderrahman. Od 20 lat podobno w nim rządzi i zarządza, ale nim już, nie zapominajmy, że w polskim i Polsce mamy związek rządu, w każdym razie w Mozarcie jest ten pan, co tu, na miasto Brukselę, zjechał jeszcze w XX wieku, rozejrzał się trochę i stwierdził, że nie wszyscy mają gdzie mieszkać. I za co, co w kapitalizmie chyba jest nawet ważniejsze, chociażbym nie wiem, jak się starała myśleć coś innego. 
Taki wniosek wysunął ów Ahmed z wstępnego rozglądania się po Europie. Niewesoły. Pomyślmy, że to była do tego Europa A całą gębą, wszędzie A na zachód od Polski, nie to, co teraz, kiedy się wszystko przemieszało; Ahmed przybył z południa, ale głębokiego, jeszcze poniżej Włoch, może nawet z Afryki, jednak jeszcze przecież jeszcze przed tymi wszystkimi histerycznymi zmianami, które potem nadeszły z wichrami dziejów, a wnioski już takie same smutne jak dzisiaj! Co tu myśleć o rewolucji człowieczeństwa?
Ahmed, tak go nazywam, bo nazwisko nie do powtórzenia, co widać powyżej, nie myślał, za to zakasał rękawy. Zrobił obchód hotelu, policzył pokoje, i wyszło mu, że jest ich 52. Za dużo. I od razu wpadł na świetny pomysł, by do części wsadzić bezdomnych. Kto powiedział, że wszyscy muszą mieć tylko więcej i co roku być bardziej rentownymi biznesmenami? Ja na pewno nie, broni się Roman, nie patrz tak na mnie Ksenia. Ja jestem wręcz antybiznesmenem! Jak Ahmed zupełnie. Nie do końca, bo on jednak robi biznes. Jak WOŚP. Biznes serc, tak to bym nazwał, dodaje Roman. 
Fakt, dużo dobrego robi, i to bez tiwi i rozgłosu. Mianowicie oprócz tego, że oddaje za darmo pokoje, to jeszcze gotuje. Ty byś Ana wysiadła od razu, co? Może nie, w końcu obierać ziemniaki umiem; to łatwe i pomyśleć można, odcina się Ana na półwesoło. To tam by miała co obierać. Na kolację, którą codziennie serwują o 17:30, w tutejszym zapisie: 17h30, h nie wiem, co oznacza, chyba dwukropek, codziennie idzie bowiem 25 kilo tzw. kartofli. Do tego 300 chlebów, zabieranych z piekarni, które nie dadzą rady wszystkiego sprzedać. Dobrze, że w Belgii można oddać niesprzedany chleb, w Polsce A jeden piekarz kiedyś zbankrutował na zus, jak mu przywalili podatek za to, że oddawał, wtrąca Roman. Widać tu już trochę przemyśleli sprawę i można oddać, zamiast wyrzucać. 
Ahmed ma trzy zasady, które popieram całym sercem, patrząc nim jednocześnie: czystość, punktualność i trzeźwość. Hmm, ciekawe ilu Polaków wśród klientów, wymyka się na to Romanowi, nie wiem dlaczego. A kto przestrzega, na tego o 17dwukropek30 oczekuje Ahmed, dla którego kolejna ważna trójca słów to: organizacja-szacunek-uśmiech.
W Mocarcie od 20 lat mieszka 40 osób. Bez pomocy państwa, zresztą w Belgii nie jest do końca jasne, kto tym państwem byłby. Tu to Martinowie, ale to na Sanżilu tylko, a w centrum? Flamandowie czy Francuzi? Hmm. Póki co, rządzi Ahmed, przed którym Belgia kiedyś otworzyła drzwi, więc ono robi teraz to samo. Odpłaca czyli pięknym za nadobne. Dostał nawet już niejedną nagrodę cudownej dla ucha nazwie pri(ks) de la kurtłazi. Muzyka dla ucha, jakby jakiś Mozart grał. 
Ana odczytała, a ja dodałam ks od Kseni. Razem brzmi wprost nieziemsko, lepiej niż tytuł miss Polonia.

Monday 10 February 2014

(122) cynk

Żyć nie jest chwilami łatwo na Sanżilu, a umierać! To dopiero by było, jakby to oczywiście wchodziło w rachubę i było tematem na dzień dzisiejszy. Nie mogę sobie tego wprost wyobrazić, i dobrze. Jednak trzeba sobie stawiać jakieś granice, inaczej można by zwariować od tych pomysłów na życie. 
Nie na darmo widać mówi się: żyć, nie umierać. 
Blady strach padł na mnie tak naprawdę jednak dopiero, jak się zorientowałam, jak to by było niełatwo umrzeć i próbować się przestransportować do tzw. kraju. Znaczy się, samo umieranie nie byłoby w tym może najtrudniejsze, ale to, co się dzieje potem - to włosy na dębie stają. Dobrze, że umarlak o tym nie wie, bo by jeszcze raz to wszystko przemyślał. Szczególnie pod względem gospodarczym i skutkach kryzysu finansowego dla rodziny. Tych, co pozostali z trumną, którą gdzieś trzeba umieścić. W tzw. kraju zazwyczaj, choć ten kraj może się różnić. W przypadku Kseni, moim znaczy się, mimo żem tu potencjalna umarła, jest to Polska. Byłaby, zmienię tryb, gdyż nie będe wywoływać wilka z lasu przedwcześnie. 
W przypadku innych - kraj to np. leżąca za miedzą Sanżila ojczyzna. Którą w najdroższym, pechowym przypadku może być Francja. Alem szczęściara, żem Polka!
Ksenia, a co cię tak wzięło na umieranie? pyta zdziwiona Ana. Chyba nie jesteś w grupie docelowej? Wiekowo to nawet Roman i je się jeszcze nie załapujemy, mam nadzieję przynajmniej. Odpukać. Prolajfowa i zabobonna się robię, podsumowuje Ana ze śmiechem. No widzisz, przyszła kryska na Matyska, kątempluje Roman, dżender każdego dorwie. Nic nie łapię z ich rozmów, takie przechwalanki inteligenckie, wiem natomiast, że już teraz warto się zastanowić, co się stanie po. Nagrobka może nie wykupię, ale przynajmniej z Iwonka odłożę na przewóz do Łap. Bo słyszałam dziś, przy niedzieli, jak to opowiadali, że nieźle to kosztuje. Nic już nie jest za darmo na tym świecie, i nawet na tamtym! Słone łzy, to i słono się płaci. Jak pisałam, cen z naszego kraju, zwanym niejednokrotnie tym, nie znam, ale Francuzi naprawdę mają chyba taniej po tej stronie. Bo żądać 450 ojro to wołać o pomstę do nieba!
450? Faktycznie nieźle, kątempluje Roman, a za to tyle? O mam, znajduje Ana. Za przewóz zwłok, ale na specjalnych zasadach. Mianowicie, między drewnianą trumną a dekoracją należy umieścić cynkową wanienkę. Zazwyczaj oznacza to zainstalowanie nowej trumny z cynku. Wanna w trumnie, truman w wannie, trumna w trumnie, brrr. 
A po co? Po nic w sumie, okazuje się, głównie po to, by dac komuś zarobić. W dawnych czasach, przedkomputerowych, miało to chronić przed zarazą, która mogłaby sobie skorzystać z okazji i przejechać za darmochę przez granicę. W świecie Szengen granic nie ma, cynk służy więc głównie wierności tradycji, głównie finansowej, jak widać. Czasami trumna ma do przejechania tylko kilka kilometrów, a zapłacić i tak trzeba, jakby odbywała co najmniej podróż dokoła świata. Może się okazać, że to najdroższe kilometry w okolicy, prognozuje Ana. Taka niespodzianka na koniec.
Ale to nie wszystko, wyczytuje Roman. Bo istnieje jeszcze jedna piękna tradycja. Droga na całego. Ostatnia droga. Mianowicie, jak ktoś zejdzie, jak to ładnie można powiedzieć, jego ciało w trumnie musi zostać zwiezione na komunę, gdzie odpowiednik urzędnik zamyka pudło. Kosztuje to 20 eurasów i pochodzi z czasów Napoleona, czyli dawno, nikomu chyba nie muszę wyliczać. 20 ojro za kilka uderzeń młotka. No naprawdę, trzymajcie mnie i się (przy życiu i życia).
Zaraz zaraz, widzę jakieś światełko w tunelu, przemyślała sprawę Ana. Mianowicie, kremacja. I tak to planowałam na zaś. Dla kogo? Roman lubi czarny humor. Dla siebie. Roman, sprawdź mi tu zaraz, ile to wyjdzie, czy nadal 450 czy nie. Z tego, co widzę, tego nie przewidzieli. Uff, kamień mi spadł z serca, mówi Ana, ale mi Kseni osobiście nie, bo co to ta kremacja w końcu? Nie tak bym chciała skończyć. Będę liczyć, że na szczeblu międzynarodowym coś zrobią z tymi trumnami. Podobno sprawa już rozpoznana i będą nad nią pracować, bo jakiegoś konsula doprowadziła do kolorowego zawrotu głowy. Póki co, pozostaje mi tylko żyć.

Friday 7 February 2014

(121) nikt to

A wiecie, skąd te butki Maestra? Stromae naszego sanżilowskiego, że ułatwię co mniejszym bystrzakom? Ikselskiego chyba, poprawia Roman, ale dla mokasynów to niewiele zmienia - istotne, że to najnowszy krzyk mody na wsi i w okolicy, jak mawia Ana, cytując podobno komunistyczne powiedzonka z lat 80. Wieś to Sanżil, Iksel - okolica.
No, te ciapki z nóg Stromae, co je tak Roman wyśmiewa, pewnie z zazdrości, na zasadzie psa ogrodnika, to też Ana. Każdy już widział i skrytykował. Polak potrafi.
Zasada psia prastara, prasłowiańska podobno - sam nie zje, i innemu nie da. To Roman miałby być, obrazowo. Zjeść mokasyny niełatwo nawet psu, a tych to by było szczególnie szkoda, bo są kolorowe jak ptaki. Do tego z trwałych, zagranicznych materiałów. Koniec świata to na pewno nie pierwszy raz się zbliża, ani ostatni, jak mężczyźni zaczynają się tak ubierać, alem w końcu nie stylistka, ani nawet dyzajnerka, by się tak autoratywnie wypowidać. Zostawię to innym, na przykład Anie Martin.
Wracając do początku, bo żem się zakręciła, to butki są od nas, wykryła Ana. Z Sanżila, elektryzuję się z radości? Nie, nieco dalej, ale też blisko. Z niejakiego Sonegien. Belgia. Ulokowała się tam fabryczka nekto. Niekto, podchwytuje Iwonek. Nekto to nieco po czesku, wtrąca Roman. Albo po naszemu polsku też brzmi, je tam kto? Nikt to. Nieraz słyszałam przecie. Tera już nie słyszę, tu salony językowe. 
Oglądam zdjęcia. Fajna ta fabryczka od niekto. Na 230 osób teraz, a zaczęli od 150. I nie wszyscy w pełni sprawni, to fajne, jak jest miejsce dla tęczowej różnorodności. I pomyśleć, że pan niekto to był naprawdę nikt to do niedawna! Szewc, jeszcze do wczoraj, można by rzec, a teraz, proszę: celebryta. Każdy może mieć swoje dziesięć minut sławy, jak mawiał Mickiewicz, trzeba tylko poczekać. Nawet ja! I nie tylko dzięki piosence, tylko także dzięki pracy swoich rąk. To szansa dla pracowitych.
Firma się rozwija w każdym razie w pięknym tempie, i to w czasach, gdy większość szewców się nie uwija w ukropie, zwija raczej, i interes zarazem, bo jak buty nie kosztują nic, to i szewc jest nikt-im. Niepotrzebny. Nawet najładniejsze mokasyny łatwiej wyrzucić, niż zanieść do naprawy. Szast prast i po krzyku. A w niekto - wręcz nie nadążają z produkcją. W ukropie się zwijają. I stronę mają internetową, że ho ho, Ana na przykład wcale nie mogła sobie tak łatwo poradzić z jej wizualizacją. Może dlatego, że - jak powiedział właściciel - to nie byle co, bo wizualizacje możliwych napraw, wraz z wulgaryzacją zastosowanych terminów. Ana tak przetłumaczyła na użytek domowy, i dobrze, że domowy, to dopytam na boczku, co oznacza ta wulgaryzacja. Obawiam się, że związane jest to z końcem świata, niestety i nieuchronnie. 
Najbardziej zadziwiające, i zdaniem Any dające nadzieję na jednak brak końca świata, wkrótce przynajmniej i jakim go znamy, jest to, że niekto wcale nie potrzebował Maestra, by - mówiąc fachowo medialnie - zaistnieć. Okazuje się, że już wcześniej mieli w dosierze 7 tysięcy klientów! Wśród nich znajomych znajomego królika. Który doniósł królikowi, którym z kolei - bo to wszystko są naczynia powiązane - był agent, ale celebrycki, nie od sosny i samolotu z kagjebe, że mokasyny to jest to. I namówił Maestra. Który, w myśl systemu powiązania, zajrzał następnie do swojej agendy, a musi być ona gruba i na sporo do przodu, tak sądzę, szczególnie w wersji nieelektrycznej, zajrzał jednakże, pozastanawiał się, jak to wszyscy światowcy, gdy z mądrą miną zaglądają do agendy - i znalazł! 
2 całe godziny ze swojego zapracowanego życia na wizytę w niekto znalazł normalnie. Chodził, przyglądał się, wybierał, grymasił, i jeszcze przy tym wszystkim rozdawał autografy! Po czym wybiegł w butach mokasynach. Tak się to odbyło. Serio i seriożnie! 

Wednesday 5 February 2014

(120) maestro

Są ludzie, którzy przez samo urodzenie się są już skazani na zostanie człowiekiem roku. Nie to, żeby byli szczególnie piękniejsi - niż tak tylko przykładowo ja, mądrzejsi, niż tak tylko przykładowo Ana Martin, rozkoszniejsi, niż tak tylko przykładowo Iwonek. Nie - ale mimo to nadaje im się taki tytuł. Jak Sztormowi. Kto o nim nie słyszał?
Ja nie słyszałam, zgłasza się Ana. Kto to? Piosenkarz. Bardzo znany, mimo że nie przez tiwi ani jakiś szoł, gdzie Kubagosiaagaczesław i jacyś inni oceniają, kto coś wart. Zupełna głupota, tiwerdzi Ana zawczasu, nie oglądnąwszy, bo gdzie, jak tiwi centralnie brak. A ten tu znany sam przez siebie, i to na dodatek nie śpiewa ani po polsku, ani po angielsku, a jednak gwiazdor, panisko. Żywy talent widać. Ach, Stromae! kojarzy Ana. No, super jest. Nowybrel, tak o nim mówią. Nowybrel, a tego to akurat nie wiem, ale może tak. To jakaś technika śpiewu, mądrzę się? Nowybrel, ładne słowo nawet. Nie nowybrel, tylko nowy brel. Brel z wielkiej. No wiem, napisałam przecież, po kropce. Ale to nazwisko. Nowy? Owszem, znałam Nowych, choć Nowaków na pewno więcej się trafia. Nie nowy. Brel. Żak. Pisane, patrz na moje usta: Jacques. To był Belg. Belg Brel. Brel Belg. Legenda piosenki i wielka sława. I - żeby wrócić do początku  - Stromae, nie sztorm ani sztrom, jakby z niemiecka mogło być, to podobno nowy Jacques Brel; równie świetnie śpiewa i pisze, kończy Ana.
Sam swoje śpiewa, to już akurat wiedziałam, nie musi mi Ana tłumaczyć wszystkiego jak jakiemuś dziecku doprawdy. A wiesz, co to znaczy Stromae? Nic nie znaczy. To fakt akurat, śmieje się Ana, ale jak odwrócisz słowo, to co wychodzi? Maestro. Znów nic. Ach Ksenia, no masz rację cha cha. Nic. Zupełnie, niech wyjdzie na twoje.
Wyjdzie nie wyjdzie, Stromae słynie też z tego, że wychodzi on akurat - na ulicę, na scenę i tym podobne wybiegi - w nie byle jakich ubraniach i butach. Te ostatnie roman nazwałby - z pogardliwym, męskim, prapolskim uśmiechem - mokasynkami z bazarku. Ładne słowa, oba zagraniczne, jedno indiańskie, a drugie jakieś takie nawet chyba tureckie. Butki są w każdym razie kolorowe i wesołe. Garniturki i muszka też. Jak Stromae w środku zapewne, od stóp do głów taki kolorowy ptak, że aż się chce zakrzyknąć po belgijsku: formidable!
I ja chcę tak się nosić, jak Rita i Ana zresztą, na modłę ich obu. Sprawdzę, gdzie to dostać można i dam znaka. Bo on podobno taki zdolniacha, że sam to projektuje i nawet w gazetach damskich pokazuje, służąc za wieszak.

Tuesday 4 February 2014

(119) 1+1=6

Zima to niebezpieczna pora roku dla Polaków, powiedział wieszcz. Zgodzić się wypada, bo wypadków zawsze moc była, ledwo mrozy nastały, w tiwi od razu się uaktywniały specjalne komórki redakcyjne i wysyłali reporterów pod szpitale, by liczyli ofiary poślizgnięć, nieodśnieżania i takich tam. Na pęczki szło, pamiętam.
W tym roku na Sanżilu zima u ludzi nie znów taka, żeby od razu o tym rozpowiadać na forum międzynarodowym, za to zapowiada się, że będzie o czym dyskutować u kotów. Bo mimo że po świętach, i że dzieci i koty głosu nie mają, to chyba coś tam czują i po swojemu przekazują. Jeszcze chyba biedaki nie wiedzą, co im wyszykowali radni. 
Wszystko z braku laku na tematy zimowe u ludzi: i soli do posypywania ulic nie trzeba wydawać, i piaskarek przesuwać z dróg krajowych na publiczne, i zatykać pękających rur, to i się nudzi takiemu jednemu z drugim. To się zawzięli i wymyślili.
Zaczęło się od prostego równania. 1+1=6. Niby nieprawda, ale jak się rozejrzeć, to u kotów niestety się zgadza. Jedna kotka i jeden pan kotek dają tyle kociąt. I to nie raz, lecz co najmniej dwa, a czasami i trzy do roku. Razem można to ująć tak: 1+1=18. Na matematyce zapisałabym inaczej, ale widzę, że ograniczenia ery technologicznej się nie zmniejszają wraz z upływem czasu i rozwojem myśli intelektualnej, i jeszcze nie ma skutecznego rozwiązania, jak to zapisać elektrycznie, to i stosuję zapis skrótowy. 
18 - piękny wynik, niejeden by tak chciał. Ale kotów właśnie nikt nie chce. Stąd akcja chat - sza. Nie cicho sza, tylko sza jako kot. Kici kici sza. Chodzi o ty, by - jak obrazowo wyjaśnił pan magister chyba, w magistracie siedzi - zamknąć kurek u jego podstawy. Najpierw nie zrozumiałam, o co chodzi  w tym moim roboczym tłumaczeniu na potrzeby własne, ale Ana Martin usłużnie się nade mną nachyliła i potwierdziła, że nie mniej, ni więcej, to właśnie napisano.
Hmm. Jaki kurek? Kurek nasienia, wali ni z gruchy, ni z pietruchy Ana. Chodzi o to, by rodziło się jak najmniej kociaków, to pomyśl, co muszą zrobić. Co niby? Wysterylizować. Koty męskie i damskie. By 1+1=0. Co też jest nieprawdą, a przede wszystkim oznacza drastyczną zmianę w obrazie kotów własnym i patrząc z zewnątrz.
No tak, zmiany będą widoczne. Chcąc być dokładną co do jednej sztuki, muszę wiernie przepisać, że w Belgii, nie tylko na Sanżilu więc, żyją 31343 koty. Ana, to tylko koty, tak, te feliny? Tak, chyba tak, rysia tu nie uświadczysz, a na żbika to nawet brakuje liter w alfabecie, mówi Ana. Potwierdzone. A więc mamy tyle a tyle sztuk, co stoi wyżej, co oznacza, że jest to surpopulacja. Za dużo, bo miejsc w schroniskach, na wypadek, gdyby dobrzy właściciele się znudzili, i je miłosiernie wyrzucili na bruk, jest mniej. I co robić? Robi się więc coś niezbyt miłosiernego, choć nie wiadomo, co gorsze, jaki los dla takiego kociaka: się je usypia. Zwie się to eutanazją i zrobiono to 11208 razy. Brr. I chyba wszyscy myślą, że to brr, a nawet rrrrrrrrrrrrrrr, bo od 2016 r. trzeba będzie sterylizować. Trudno. Smutno mi się zrobiło.
Jest w tej całej sprawie jednakże promyk nadziei. Mianowicie jasny, jak dzisiejsze słońce, bo głoszący, że tej decyzji nie podjął byle kto, tylko rada dobrostanu zwierząt. Jest w Belgii takie ciało, choć to rada. Tak mi przetłumaczyła Ana. W oryginale przez y było: conseil de bien etre animal. Ładne i miłe, jeśli to faktycznie istnieje, bo w Polsce to na mój rozum i rozeznanie chyba raczej nie i na pewno. A przydałoby się, bo i tu, i tam, koty mają za dużo partnerów i za dużo kociaków. Tylko że same o tym nie wiedzą.
Ale jest nadzieja, że się dowiedzą i na czas pójdą po rozum do głowy. Wystarczy zadrzeć głowę do góry. Już wkrótce. Czy to kocią, czy to ludzką, efekt ten sam: dojrzy się neon na hotelu. Gdzie - nie wiem, w Brukseli A podobno. A na neonie: reklama. Będzie napisane tak: Les chats ont beaucoup trop de partenaires et de petits. Faites steriliser votre chat. Oczywiście z odpowiednimi akcentami. 

Monday 3 February 2014

(118) kompakt

Martwię się trochę, bo właśnie wybiła ostatnia godzina stycznia, a śniegu jak nie było, tak nie ma. A przecież idzie luty, podkuj buty. Nocą idzie. Nadchodzi lub nadejdzie, w czasie teraźniejszym się nie da zapisać. 
I co teraz? Czy naprawdę to, że żyjemy w niezawinionej przez nikogo nowoczesności, musi oznaczać, że wszelkie tradycje należy odrzucić w kąt i nawet już butów podkuć nie można? Chętnemu wiatr zawsze w oczy, wiem cos o tym, oj wiem. Oj oj.
Tymczasem gdzieś w głębokiej Belgii, czyli brzmi źle, ale tak naprawdę leży całkiem blisko nas, bo to taki kieszonkowy kraik, ten nasz Sanżil i okoliczności, jak zawsze powtarza Ana Martin, a więc tam albo raczej tu, skoro blisko - śnieg spadł. Lód nie spadł, ale przecież nigdy nie spada, prawda? To i co się dziwić. Cieszę się małą radością i z tych radosnych wieści. Nie sprawdziłam za bardzo, gdzie ta miejscowość leży, czyli gdzie leży jednocześnie tegoroczny opad, ale to chyba nieważne, zupełnie jak zeszłoroczny śnieg. Taki los śniegu. Nie ma, jak mówi Iwonek, rozkładając ramionka.
Na śnieg od razu rzucili się spragnieni sensacji i śniegu dziennikarze o dźwięcznej nazwie żurnaliści. Bardzo nam się na Sanżilu podoba to słowo, brzmi jak z innej epoki i nawet całkiem całkiem niexle po polsku. Rzucili się piórem, by opisać, mimo że piszą elektronicznie, jak ja zresztą i niestety. Czasy się zmieniają, pióra wymierają, tak jak ze styczniem  - wybija ich ostatnia godzina - ale pewne rzeczy się nie zmieniają i przynajmniej raz do roku każdy rasowy dziennikarz musi napisać: zima zaskoczyła drogowców, cieszą się natomiast amatorzy białego szaleństwa, (zwłaszcza, że zbliżają się ferie).
To właśnie (bez nawiasu, to już ja recytuję z pamięci) co roku powtarza Roman, sam amator, który właśnie z taką jedną amatorką Szyszką, co już niedługo z nami zostanie na Sanżilu, bo się jej zamarzyły luksusy jakieś, wrócili z gór do naszej bezśnieżnej i bezlodowej, bezlutowej wręcz, rzeczywistości. Za granicę się im zachciało. Do Francji! A przecież nikt nie kazał tak daleko ruszać, bo i u nas się dało pojeździć, jak wspominałam. I taniej, i u siebie. Jak w domu. Patriotycznie po belgijsku.
Oddajmy głos dyżurnemu ratownikowi, biedak o mało nie zachrypł od tych wywiadów żurnalowych: tak, odbyły się pierwsze zjazdy. Czy utrzymywanie wyciągów się opłaca? No cóż, zależy. Ogólnie rzecz biorąc, sytuacja jest gorsza, niż 10 lat temu, ale jak popada w ferie, to wychodzimy na swoje, Jak w tygodniu, to nie. Poza tym potaniały wyjazdy za granicę, no i w narciarskich okolicznościach Belgii wiedzie się gorzej. 
Pewnie, skoro nawet Roman nie potrafi się zachować patriotycznie, to czemu się dziwić? Nie martw się Ksenia, coś mi się widzi, że Iwonek już tak prędko taty nie wypuści, to i patriotyzm Romana wzrośnie. Na Szyszkę już nie liczmy, ona jak obca dla Sanżila, co ją prawie że własną piersią. Trudno. Tymczasem, jakby się jednak zastanowiła i zechciała zostać, to przecież tu też są jakieś atrakcje dla amatorek. Np. 13 cm śniegu, gdzieniegdzie 12, a gdzieniegdzie nic, ale łyse placki zawsze można ominąć, albo hop hop rączo przeskoczyć, od czego są oczy? Hę?!
I ma Belgia coś, czego na pewno nie ma Francja. To ci luksus i wynalazek! Śnieg, który pozwala na dobry glisse, czyli ślizg, jak tłumaczy amator Roman: śnieg kompaktowy! Skompaktowane 12 cm - z tym wjeżdzamy w luty/lóty/lódy/lód. Na cienki lód niechybnie.