Wydawało mi się, że jak już napiszę o różnonarodowych fryzjerach na Alsębergu, zgodnie, bez urazy do sąsiada, tnących włosy głównie swoich pobratymców, to już nic mnie nie zadziwi pod względem brukselskiego współżycia takich różnych. A jednak! Bo spadł śnieg. Na moje oko to żaden śnieg nawet, ale Ana Martin, na co dzień alergicznie reagująca na typowo polskie, jak twierdzi, namolne wpatrywanie się w prognozę pogody, analizowanie jej, przewidywanie, snucie się od okna do okna z pytaniem, czy będzie padać, a może nie i ile jest stopni w cieniu a ile w słońcu - tak więc ta delikatna w tym zakresie Ana zdołała jednak zainteresować się sytuacją atmosferyczną na polu, jak wtrącił po swojemu Roman, i stwierdziła zadowolona, że jak na Belgię to nawet całkiem całkiem napadało. Między nami - jak kot napłakał, albo narobił nawet, skoro to zostaje, a nie ulatnia się, ale zachowałam to dla siebie, w końcu dałam dyla do Łap zeszłej zimy, nie chciałam się przypominać.
Co to za śnieg, spod którego prześwituje chodnik? Bruksowany do tego? Brukowany, poprawia Ana, to przecież nie od Brukseli, Ksenia. Popytam potem, od czego, nie będę ryzykować, w końcu już jedną alergię Any sprytnie ominęłam. Prześwituje, wychyla się przez okno Ana, bo solą posypali od razu nocą, to stopniał, zjawisko biochemiczne chyba jakieś; uważaj na buty, jak będziesz szła na spacer, bo będziesz płakać, kończy złowieszczo Ana, a my z Iwonkiem hop na dwór/pole. Co jak co, ale taki śnieg to Polce B, i A też moim zdaniem, w ogóle nie straszny.
Poszliśmy do parku. Wózek toczył się nawet lepiej, niż zwykle, bo śnieg wyrównał wertepy i wykroty oraz dziury i koleiny (Ksenia, trzy możesz skreślić, poucza Roman, ale ja zostawiam, uczę się wieczorami technologii), co już było przyjemnym zaskoczeniem. Ale oczy wybałuszyłam dopiero, jak doszłam do górki. Co tam się działo! Normalnie jak bumcykcyk na głos opowiadałam śpiącemu Iwonkowi, bo wyjść z podziwu nie mogłam, na czym te dzieciaki tu jeżdżą. Powiem jedno: na stu jeżdżących może jeden miał sanki, albo jedna, i na pewno ten mały ktoś pochodził z Polski, jak to na Sanżilu i Foreście częste. Reszta, czyli 99 osóbek - zjeżdżała, na czym się dało, czyli głównie na białych workach od śmieci (tych obowiązkowych, jak nie wierzycie, że coś takiego istnieje, spytajcie Any), szufelkach, tornistrach, kartonach i sama nie wiem już nawet czym. I jak daleko jechali! Do samego pola do petanka, gry takiej nudnej, czyli ho ho!
Stałam i stałam, aż doszła do nas Rita ze Stasiem. Staś starszy, to i ma sanki, wiadomo - Polak, mimo że z zagranicy. Oczy mu się śmiały do innych dzieci. Te z kolei - zupełnie jak ci alsęberscy fryzjerzy, wszystkie nacje razem! Fajnie to wyglądało, taka zgoda ponad podziałami. Wiadomo przecież, że niezgoda rujnuje, a zgoda buduje, więc liczę, że może i ja coś uszczknę z tego wielokulturowego garnka narodów?
Dobra, powiem tak: na górce kogoś poznałam. Ten ktoś był z dwójką maluchów - i ani on, ani one, nie były z naszego kontynentu, wiecie chyba, o co mi chodzi, znaczy się - z Afryki byli. Jacy ładni jednak! Jak się pięknie odbijali od skrzącego śniegu! Tato najładniej.
Numer już dałam. Zobaczymy dalej. Siadam do francuskiego, arabskiego i technologii.
No comments:
Post a Comment