Saturday, 20 July 2013

(59) parwisy i inne

Tydzień za tygodniem mija, a każden jeden pod znakiem targu. Bo cała Bruksela, a szczególnie już Bruksela B, czyli koło nas na Sanżilu i okolicach, pokryta jest targami. Odbywają się jak w szwedzkim zegarku, pewnie z dziada pradziada na tym samym placu, bo jak zgodnie powtarzają Ana i Roman, w Belgii wojny nie było i wszystko zostało na swoim miejscu. Na mój rozum Martinowie mylą się, bo wszędzie wkoło budynki i bruk są tak stare, że wyglądają jak sprzed wojny właśnie, czyli jakaś wojna była, ale nie kłócę się, ostatnio jest tak upalnie, że nie będę podgrzewać i tak już gorącej atmosfery. Niech im będzie, nie pierwszy raz zresztą.
Cotygodniowy sezon targów (Ksenia, co to za nonsens, sezon targów, za dużo seriali oglądasz po nocach; podobnie zresztą jak szwedzki zegarek, no jaki kraj słynie z produkcji zegarków? strofuje Ana, i to dwa razy w jednej strofie nawet. No jaki? Szwecja przecież, odpowiadam ostrożnie. Nie Szwecja, tylko Szwajcaria, wzdycha Ana, i dalej czyta jak zwykle, chcąc wyczytać jak najwięcej, póki Roman z Iwonkiem zajmują się męskimi zajęciami, w rodzaju zakup śrubek); a więc cotygodniowy maraton targów, o to lepiej, chwali Ana, poetycko, rozpoczyna się w poniedziałek od Wanmenema, czyli placu pod ratuszem w Sanżilu, po tutejszemu zwanym hotelem miejskim, miasta nawet. Na placyku platany, cień, wino, tramwaje dwa, to się nazywa atmosfera! 
Nic dziwnego, że coś podobnie fajnego ciężko by było zaoferować klientom, tak więc we wtorek targu nie ma. Przynajmniej w Brukseli B, bo w A może i jest, ale to poza zasięgiem wózka, mimo że w spacerówce Iwonek by nawet przejechał, kątem plując okolicę. To mnie by mogli nie wpuścić do luksusowej dzielnicy, więc sama nie szukam kłopotów. Ksenia! No co ty! Ana aż wstaje z przejęcia. Co za kąpromitacja, Ksenia, przeszłaś samą siebie, toż to przecież od kątemplacji, kontemplacji dziewczyno, a nie od kąta. I plucia. Kompromitacja, też nie przez ą. No nic, przyjmuję to spokojnie, Ana w moim młodym wieku może też jeszcze nie znała się na wszystkim. 

Za to w środę czysta przyjemność: Szatlen. To po francusku, po belgijsku prawdziwym:  kastel. Brzmi po włosku, nie pytajcie mnie, dlaczego. No, to jest targ dopiero. Na parkingu, brzydkim na co dzień, a targ taki ładny. Panowie z Afryki krzyczą na cały jarmark, że mają najtaniej. Owoce i warzywa. Gofry i tzw. galety, choć to gofry też, pachną na kilometr, aż można by zamknąć oczy i kierować się nosem, a też by się doszło. Na targu - tłumy. Nie wiem skąd się biorą, bo teoretycznie wszyscy pracują, no ale widać kryzys, choć jak kryzys, to nie powinni mieć pieniędzy...Ha! Ciężko jeździć czasami z wózkiem, bo korzenie wystają, a zawsze mamy takie szczęście, że mijamy się z innym wózkiem, którego wózkowa także próbuje jakoś przejechać, ale udaje się wszystko załatwić uśmiechem. Po bardzo słodkiej herbatce zarządzam odwrót i wracamy do domu.
Czwartek to dzień wahań, bo targi są dwa: na parwisie, co to słowo znaczy, nikt u nas nie wie, na parwisie, to od nas ostro w dół, i na albercie, czyli trochę w górę i w bok. Wahania zawsze te same: dokąd pójść? I w rezultacie zawsze zaliczam oba. Na pierwszym jem i przedzieram się z wózkiem przez bruki, na drugim kupuję warzywa i mięcho dla pasażera, by nieco krócej pchać ciężary. I tu, i tam, wszystkich znamy, a raczej nas znają, bo poznają po wózkach. Mądrzy ludzie sami, nie dali się zmylić, jak Iwonek zmienił wózek z pomarańczowego na różowy.
Piątek znów bez targu. Weekend też, ale nie dlatego, że nie ma, tylko dlatego, że Roman udomowiony, to i tyle miejsc, gdzie trzeba pójść, że na targi czasu nie starcza. A można by skoczyć na flagę albo na parwis, zamieniający się w marżę. Cztery targi na tydzień to i tak nieźle. I smacznie. I gadatliwie.

No comments:

Post a Comment