Wydawałoby
się, że misie panda, te czarno-białe, nie te brunatne ani polarne,
nie pochodzą z Brukseli ani jej okolic, w rodzaju Lież albo
Luksemburg, a jednak! Niezłe zamieszanie przez nie powstało, i to
wszystko w kraju, gdzie właściwie nie powinny się w ogóle
znaleźć, bo przecież tu nigdzie się nie uświadczy dzikiej
puszczy czy innej dżungli, za las uchodzi park bładekambr, a tak w
ogóle gdzie nie spojrzeć, to wszędzie zabudowa, ani jednej luki,
gdzie by się wcisnęło zwierzę, nawet małe, o wielkim
niedźwiedziu nie wspominając. Ale pandy znalazły inny sposób i
weszły do przestrzeni publicznej, jak to ładnie wyczytałam w
prasie, tylnymi drzwiami.
Po
bajbusie weszły, śmieje się Roman. Po jakim bajbusie? Od bejbi
angielskiego, Iwonka takiego jakby? Bambusie, a nie bajbusie cha cha,
kwiczy mi tu Ana Martin, nie na darmo córka biolożki, choć w domu
żadnego zwierzęcia nie ma, a pluszowe nie wywołują entuzjazmu
nawet u Iwonka; po bambusie Ksenia, bo pandy jedzą bambusy. Jak to,
to co u nas próbuje rosnąć w doniczce? I to im starcza? Takim
wielkim, ciężkim? Chyba że to włos im tyle waży? E nie, tam,
skąd pochodzą, czyli z Chin, nie z żadnej puszczy, bambusy to
drzewa, tłumaczy Roman, który z kolei na roślinach moim zdaniem
naprawdę się nie zna, nawet ich by nie jadł, gdyby nie przymus
Any; choć ciężko mi to sobe wyobrazić bez internetu, w Azji
bambusy są wielgachne jak dęby, to nie rachityczne gałązki
związane sznurowadłem, by się nie złamały w przeciągu, jak u
Martinów, cha cha, mszczę się nieco za te bajbusy, choć
nieładnie, a przy niedzieli podwójnie nieładnie nawet, za to można
szybko i łatwo załatwić sobie odpuszczenie.
Bajbus
czy bambus, afera z pandami polega na tym, że w Belgii, nie w
Brukseli jednak, jak doczytałam, pojawił się prezent w postaci
pand. I zaczęły się kłótnie. Wszyscy je chcieli, bo takie ładne
misie, to zawsze warto mieć: i Belgowie A, i B, i ci, co mówią po
belgijsku, i ci drudzy, w tym nacjonaliści z miasta na A. Problem w
tym, że w tym mieście zoo jest stare, takie jak w Polsce A Any
Martin, czyli jeszcze sprzed 100 albo 200 lat, dawno przed
narodzinami moimi i pand też. Czyli ciasne i niefajne, dla pand
szczególnie, które przecież są przyzwyczajone do tych wielkich
bambusów, a nie ciasnych klatek. Ktoś się ulitował i zabrał
pandy do innego zoo, jakiegoś prywatnego i nowoczesnego, bilety
drogie tam bardzo, mówią, no ale przynajmniej nazwa przypomina
słowo raj, tak więc chyba i zwierzynie tam nieco lepiej. Powtarzam,
nie tak, jak na bambusie wielkim w Japonii, ale lepiej, niż w
mieście na A, zapomniałam nazwy doprawdy. Jednak Ci z miasta nie
chcą o tym słyszeć, by pandy słuchały komend po belgijsku
francusku, woleliby je szkolić w tym innym dialekcie. I powstał
problem, prawie że ponadpaństwowy, podobno piszą o tym nawet w
Azji, w tym dzwinym alfabecie. Co robić? Póki co, pandy chyba nie
rozumieją, że waży się ich los i przynależność państwowa,
spokojnie żują bambusy i gapią się na gości zoo aksamitnymi
oczyma. Obiecałam Iwonkowi, że pojedziemy je pogłaskać, bo w
końcu to takie duże psy bał bał.
No comments:
Post a Comment