A u was też są popularne takie ogromne wesela, zagaduje Malina Anę Martin. Znaczy się tam, skąd jesteś? Bo nie pamiętam za bardzo.
Polska A.
Roman - B. Wtedy.
Aha. Twoje to jakie było, to wesele znaczy się?
Moje? Ale ja nie szłam za Romana w Polsce. W Luksemburgu. Noooo…ciężko to nazwać weselem. Impreza raczej.
Taka z winylami?
Chyba i z winylami, cieszy się Ana. A skąd ci te winyle przyszły na myśl.
Bo raz byłam na takim weselu. Oni się jeszcze ze szkoły znali. I wszyscy się zdziwili, że oni zaprosili tylko 30 osób, no może 40 albo i 50, ale z rodziny to tylko kilka osób, chrzestnych i tyle.
I podobało ci się tak?
Sama się sobie dziwiłam nawet, ale tak.
My też w ogóle nie mieliśmy prawie nikogo z rodziny. A u ciebie jak będzie?
Najpierw u siostry. U mnie za rok dopiero. Po kolei wszystko musi być. Ona starsza, to i ma prawo. Sukienkę już ma nawet. Trzy i pół tysiaka dała. Ale nie euro.
O rany, tyle pieniędzy na jeden raz? To może ty sobie od niej weźmiesz potem?
Nie no jak tak, tak nie można, zaśmiewa się Malina. No co ty Ana. Całe życie czekam na swoją sukienkę. Zresztą to nieszczęście może przynieść. Nie wierze w to, ale na wszelki wypadek…wiem co prawda, że niektóre sprzedają sukienki do komisu albo dla córek. No ja bym tak nie mogła.
No to ile osób będzie u siostry?
160.
Sto sześćdziesiąt? Serio? Jezusie! A ona zna ich przynajmniej?
Niektórych zna, niektórych mąż, niektórych bynajmniej nie znają, ale co robić, tradycja u nas taka i tak musi być.
Dlaczego musi?
Bo jak inaczej? Wszyscy na to czekają.
A ona czeka, siostra?
No właśnie coraz mniej, mówi. Bo roboty dużo. Jeździć, spłacać, organizować. I dla kogo to? Dla kogoś, kto przyjeżdża tylko się najeść?
No comments:
Post a Comment