Działo się, działo! Na dywanie, na poduchach, dzwoniło, grzechotało ile wlezie. Ana Martin, obyta w różnorakich kulturach, śmieje się, że oto na dzielnicy miała miejsce impreza w stylu azjatyckim, albo japońskim, bo w kucki, pokićkało mi się wszystko od tego balowania. Wszystko przez Iwonka, którego rodzice lubią i szanują, tak więc postanowili mu zrobić zabawę, tzw. kinderbale. O trzeciej po południu odbyło się wszystko, a goście zostali przywiezieni wózkami, wypakowani, wniesieni na rękach, no i wreszcie, po rozwinięciu ze śpiworów i wyszarpaniu z kurtek - umiejscowieni na macie koedukacyjnej. Spytałam, czy sprzedawcy mat naprawdę rozróżniają maty dla jednej lub dwóch płci naraz, przecież takim maluchom to chyba obojętne, czy obok wierzga dziewczynka, czy chłopiec, ale nadal nie potrafię wyjaśnić różnicy, bo ojcowie - Stasiek i Heniek - chyba nie zrozumieli, o co mi się rozchodziło w kwestii koedukacji. Albo się zawstydzili, że ja, Ksenia, lat dwadzieścia kilka, pytam o inteligentne sprawy, a oni, starsi o pół mego życia, jeden do tego prawie z zagranicy, a zza granicy na pewno, nie znają odpowiedzi.
Nazwa imprezy - kinderbale - przypomina jajko niespodziankę, co prawda nie ma to na razie przełożenia na rzeczywistość, bo Iwonek żadnego jajka ani niespodzianki nie tyka, łyka tylko to, co zna dobrze, znaczy się prawą i lewą pierś, a czasami i butlę, jak już jest zupełnie nienażarty, a rodzice zmachani. Tak samo goście, Kasia i Piotruś. W ogóle nie zainteresowani sobą nawzajem, tylko rodzicami, którzy w międzyczasie próbowali wstać z poduch, inteligentnie do siebie zagadać, spróbować zjeść ciasto z okazji Dnia Niepodległości, po angielsku Indykpendensdej, ale to nie mogę tak używać, bo o co innego chodzi i kiedy indziej się to obchodzi, zajadając - jak sam nazwa mówi - indora. W lipcu chyba, a tu listopad do szpiku kości.
Kinderbale kulinarnie-gastronomicznie wychodzą tanio, bo dorośli nie mają właściwie jak i kiedy jeść, nawet ci, którzy w międzyczasie potrafią jeść lewą ręką, ewentualnie prawą, jeśli normalnie jedzą lewą. W kryzysie jak znalazł, bardzo ekonomiczne są kinderbale, sama taki urządzę na swoje urodziny. Niektórzy nawet nie zdążyli zjeść kawałka ciasta! O alkoholu w ogóle nie wspominam, chwilowo wyklęty, i to naprawdę są poważne oszczędności, zwłaszcza, jak słyszę, że Roman widział wino za 300 ojro. To chyba niepolskie musiało być?
Przyjęcie było krótkie, ale intensywne, bo już po godzinie pierwsi goście postanowili się znudzić na tyle, że trzeba było ich ponownie wbić w kurtkę, owinąć w pled, uciszyć smokiem albo czymś, co też jest smokiem, ale nazywa się inaczej, po krakowsku, choć Ana Martin twierdzi, że to widysz, nie znam takiego akcentu; Roman zna widocznie, on tego słowa na "cy" używa, jak Ana nie słucha i nie protestuje, że się propaguje wrogie narzecza, widysz znaczy się lub krakowski, ciężko się połapać, przecież Roman też Polak, choć go biorą za południowca jakiegoś.
Najbardziej niepodległy i niezawisły od rocznic i rytmów, które mądre książki każą nadawać niemowlakom, okazał się Iwonek; zazwyczaj nieśpiący, postanowił uczcić ten dzień pięknym wyspaniem się, a tym samym - wypasowym wyspaniem rodziców i moim też, bo czasami, jak krzyknie, to i mnie obudzi. Spał jak susełek i tym samym zrobił najlepszy prezent, jaki można sobie wymarzyć. Bo przecież polski Indykpendensdej to imieniny Martina, jak tu się nazywa Marcina, no i tym samym - święto naszej polskiej Any Martin, która - choć tak z zagraniczna brzmi - jest swojską jedną z nas.
No comments:
Post a Comment