To ci dopiero była wyprawa! Iwonek po raz pierwszy za granicą, nielegalnie zupełnie, bez paszportu albo jakiegoś innego dowodu osobistego, aż truchlałam na myśl, co będzie, jak nas złapią zomowcy lub inni miejscowi ubecy i wsadzą do ciupy, najlepiej jeszcze do jednej celi z tym strasznym facetem, co miał proces w Arlonie i uciekł milicji z furgonetki! Arlon leży po naszej stronie granicy, ale jednocześnie też chyba w Luksemburgu. Nie wiem, jakim cudem to możliwe? Roman mówi, że tak się nazywa po prostu prowansja, która kiedyś była całością, póki jakiś kodeks albo kadyks, nie dosłyszałam z tylnego siedzenia, ją podzielił. Pogubiłam się całkowicie, bo myślałam, że prowansja leży we Francji, piszą o niej same pozytywnie nastrajające książki i kręcą kolorowe filmy, nie to, co te węgierskie smutasy, które godzinami dosłownie (ostatnio osiem!) ogląda Ana, a tu masz ci los, znów wyszła na jaw moja niewiedza historyczno-geograficzna.
Ana Martin to wszystko wymyśliła, znaczy się podróż, a nie historię. Kiedyś mieszkała za granicą, to znaczy nie za granicą Polski, gdzie nadal mieszka, ale za granicą Belgii, to jest w Luksemburgu. Ojej, wiem, że mam tu problem, ale zakładam, że wy lepiej się znacie i rozumiecie, o jakim miejscu mowa. Długo to trwało, za długo może, bo coś tam się głupiego stało, ale jest jedna korzyść: mimo że ma już swoje lata, nie wypominając, za chwilę aż 36, to wtedy, mając tych lat mniej co prawda, poznała Romana, zakochali się w sobie i ojej, jaka piękna historia z tego wyszła, ślub bez kościoła, to trochę szkoda, nawiasem mówiąc, bez rozłożystej sukni; odmieniło to jednak także mój los, bo mogłam wyjechać za granicę i odnaleźć nowe u siebie na Sanżilu. Niektórzy to mają szczęście! Mówię o Anie oczywiście, która po trzydziestce naprawdę mogła trafić o wiele gorzej, niż na Romana. On mógł za to trafić nieco lepiej, moim zdaniem, ale miłość jest ślepa, trudno, w tych filmach o prowansji też to co rusz widać.
Wracając do podróży, to pomysł, że dziecko będzie jechać bez dokumentu, to też sprawka Any, ona się takimi drobiazgami, jak milicja, ormo czy pogranicznicy nie przejmuje, najwyżej byśmy zawrócili, prycha. A szkoda by było nie dojechać, tylko zawracać koło ikeji stojącej w szczerym polu, jak jakaś stodoła, widzę teraz, po powrocie, jak się nam udało dwa razy przeszmuglować przez granicę Iwonka, nie na mrówkę, tylko na widoku w foteliku, i nawet na pełnym głosie.
Luksemburg po stronie luksemburskiej może faktycznie pusty, pogoda jak na Sanżilu, czyli brak pogody, ale koleżanki za to gitesowe, że hej, wszystkie, Gosia, Ewa, Marysia, ich mężowie, włączając w to zagranicznych (nie-Polaków, znaczy się), też niczego sobie, wszędzie dzieci, których podobno niedawno nie było, jednym słowem - lata lecą nie tylko dla Any, pocieszam ją na głos, są gorsze rzeczy, niż zmarszczki. Lało trzy dni z rzędu, już myślałam, że ludzi na polu (Roman, jak Ksenia przez ciebie mówi, Ksenia, mów na dworze! na jakim polu, kto to zrozumie? i nie na dworzu, to jakaś warszawska gwara, wtrąca się zawsze czujna Ana Martin) brak właśnie dlatego, ale Roman objaśnił, że w Luksemburgu tak zazwyczaj bywa. Lokalni wolą siedzieć po domach. Tak już mają, naród taki, narodek właściwie. Ana, jak wiadomo, lubi tłum, to i wzięli nogi za pas i wybyli na Sanżil. Szkoda tylko tych fajnych babek! Może do nas dojadą kiedyś.
No comments:
Post a Comment