Sunday, 4 September 2011

(11) chłopaki


Mieliśmy tu niezłe urwanie głowy, bo przyjechały chłopaki. Nie chłopaki znaczy się, a żonaci faceci, z dziećmi w szkole, jak się należy, nie to co Ana Martin i Roman, którym nawet jeszcze rok nie stuknął, a potomka to w ogóle nie widać. Chłopaki nie przyjechały bynajmniej z wizytą, tylko do roboty, bo do mieszkania wprowadziliśmy się już jakiś czas temu, a zmian nie było widać. A ile przygotowań było! I nerwów, dodałaby Ana.
Bardzo się cieszyłam na tę wizytę, bo to zawsze odmiana. Roman od miesięcy szukał kafelków, farb, półek, kontaktów, a nie, przepraszam, to wcale się nie nazywa kontakty, tylko puszki, nie pytajcie mnie dlaczego, ale Ana Martin też nie wiedziała, Ela i Ada też nie bardzo, mimo że przeszły przez remonty i łatwo nie było. Ana Martin w ogóle zdaje się mniej tym wszystkim przejmować, niż Roman, ale tacy już oni są: on z rozmysłem i mądrze, po kolei, a ona chaotycznie, szybko i cześć. I jeszcze wzdycha, że za komuny było lepiej, bo człowiek się cieszył, jak cokolwiek upolował, a teraz taki wybór, że nie wiadomo nawet, gdzie patrzeć. Ale tego to ty Ksenia akurat nie pamiętasz, śmieje się Ana, ile to lat miałaś w 1989? Ups, nie lat, tylko miesięcy? Na to Roman mówi: kochanie, proszę, skup się na tym, jaki kolor do kuchni? A Ana Martin słodko, że mu ufa i że na pewno dobrze wybierze.
Ona w ogóle najlepiej by chyba nic nie remontowała i zostawiła wszystko po staremu, bo na dobrą sprawę zgadzam się, to można by tu spokojnie mieszkać, chcoiaż kuchnia jak dla wielkoludów, ale Roman nie chce, chce ładnie odnowić i wtedy zamieszkać jak panisko u siebie. Ana natomiast najchętniej by kupowanie komuś zleciła, to znaczy Romanowi, bo jak raz zleciła doradzanie mnie, to potem Roman pół tygodnia strawił na oddawaniu zakupów. Znam Anę, ona tak tylko udaje, że jej nie zależy, a tak naprawdę, to bardzo o to dba, a Roman ma dobry gust, od razu widać, że się cieszy, jak coś pasuje. Dlatego tyle szukał puszek, klem, i znalazł chyba w miarę wszystko, w każdym razie chłopaki przyjechały i od razu się wzięły do pracy.
Tak w ogóle  trochę mnie skołowali, jak tak stanęli w drzwiach, bo wyglądają swojsko, uśmiechy szczere, no ale auto na żółtych numerach, zupełnie jak w Holandii, albo w tym drugim, mniejszym, no wiem, Lichtensztajnie. Więc łap po telefon i pytam Romana, w jakim języku do nich, bo z zagranicy chyba jednak, ale Roman się śmieje, że Polacy na pewno. A to żeśmy się potem uśmiali!
Chłopaki duże, wesołe, piwo piją, kawały opowiadają, min nie stroją. Bezpośredni, jak od nas z Łap, ale jak przyjdzie co do czego, to pracują całkiem nie po łapsku, normalnie od rana do wieczora. A piwko tylko po wieczornym prysznicu, przed diwikiem, przy którym i tak nie raz posnęli. Myślałam sobie, że jeszcze coś z tego będzie, ale jak się skulili na kanapie, od razu wiedziałam, że żadnej pieczeni tu nie upiekę. I spytałam tylko, czy by czasem Zbynka do timu, jak to się teraz mówi, nie przyjęli, ale powiedzieli, że nie, że to firma rodzinna, i tak ma zostać. Nie szkodzi, popytam u naszych, ze Wschodu. Widać i w Brukseli zachód Polski ze wschodem się nie zejdą. Zupełnie jak polskie pociągi, które jeżdżą wolno właśnie dlatego, że byly zabory. Pięć godzin - tyle jechali Ana z Romanem z Wrocławia do Krakowa, bo Ana jest z Prus, a Roman z Galicji. A ja z Łap, licho wie gdzie...

No comments:

Post a Comment