Wednesday, 31 October 2012

(27) opera

Jeszcze w Łapach niejednokrotnie słyszałam, że z dzieckiem się nic nie da przedsięwziąć, że siedzisz w domu, póki ono nie wyjdzie do szkoły. Czyli siedzisz lat 6  - po reformie, a 7 przed, chyba że reforma jednak nigdy nie wejdzie w życie. Mówią to jednak ci, którzy nie znają Any Martin. Nikt, nawet Roman, nie jest w stanie zatrzymać biegu jej myśli i procesu tworzenia licznych, często przeczących sobie planów. Myślę nawet, że Roman nawet się nie stara wejść w jej głowę, tylko po prostu śmieje się z niej. Ana za to, jak mi się wydaje, wcale się z tego nie śmieje, tylko wręcz przeciwnie - męczy to ją, zawraca niepotrzebnie głowę, wraca w najmniej spotykanych momentach. Ja to bym już dawno zwariowała, gdybym tak cały czas chciała czegoś innego, niż mam w danej chwili. Ciesz się z tego Ksenia, wzdycha Ana, ciesz się, że nic nie musisz, bo ja muszę, choć nie mam pojęcia ani dlaczego, ani co z tego będę mieć. Prawdopodobnie nic, ups, ale mi się wymknęło, Ana jednak nawet się nie obrusza, tylko z zafrasowaną miną idzie planować dalej.
W tym miesiącu zaplanowała nam wszystkim wyjście do opery. Gdy już wybiła godzina zero, okazało się, że Ana jest w stanie nawet zamówić odpowiednią pogodę, zagraniczną dziewczynę Stefana wysłać w podróż, by ten był wolny i mógł pomagać Romanowi, sprawić, by Iwonek akurat tego dnia spał jak zabity - a sama pójść do opery. Ja też poszłam, wystrojona, bo jeszcze nigdy nie byłam w operze, chociaż Ana uprzedzała, że po pierwsze bez biletu nie wejdę do budynku, a po drugie - że w dzisiejszych czasach wysoką sztukę można już oglądać w stroju codziennym. Nie wierzę jej ani trochę, w telewizji nie raz i nie dwa widziałam, jak np. w Australii, Wien się to miasto nazywa, w operze tańczyli i śpiewali ubrani na bogato, a publiczność też była pięknie poprzebierana w szaty, ufryzowana i umalowana że aż strach. 
Tym razem Ana musiała się więc zgodzić, że idę w eleganckim żakiecie i bluzce z falbaną, Stefan się roześmiał i powiedział, że to żabo, jaki żabo, skąd żaba nagle i na co on sobie pozwala? Czułam się co prawda trochę nieswojo, bo reszta towarzystwa, jak to oni mają zwyczaj w niedzielę, zupełnie nieodświętni, czyli akurat na odwrót, niż być powinno. Matuś by powiedziała, że to dlatego, że nie chodzą do kościoła, to i tradycji nie szanują. Wstyd przyznać, że przez operę to i ja nie byłam na mszy, po opera zaczęła się w porze obiadu, znaczy się w porze polskiego niedzielnego rosołu z kury, a może to już raczej schabowy wtedy wjeżdża zresztą, bo o trzeciej; na Sanżilu większość narodów je wcześniej, to jest w porze drugiego śniadania, o dwunastej, i coraz częściej nie jest to obiad, lecz lancz.
Zwał jak zwał - my o trzeciej zameldowaliśmy się w centrum. Zestaw doborowy: na przedzie Ana z szaleństwem w oku. Z tyłu Iwonek w wózku oraz Roman ze Stefanem w parze. Na końcu ja, pracowicie cykająca zdjęcia, bo nie wiadomo, czy jeszcze trafię w tak wysokie progi, pod takie progi właściwie. Roman co rusz uspokajał Anę, by szła, oglądała tego swojego ulubionego artystę, a oni się już sobą zajmą; w najgorszym wypadku mają mnie, Ksenię, oho, niedoczekanie ich, bym z Iwonkiem w ramionach krążyła w nieskończoność podczas gdy oni będą brylantować w wielkim świecie, nawet jeśli bez biletu oznacza to tylko picie piwa pod operą. 
Ana poszła, wyszła w przerwie, zadowolona jak nie wiem co, nakarmiła Iwonka, który nawet się nie obudził, tak kocha sztukę widać, wyssał tę miłość z Any. Stefan przypomniał sobie, jak się przewija niemowlę. Roman napił się kolki jednak, a nie napoju alkoholowego, a ja mam swoje zdjęcia; zaraz je wyślę w Polskę, niech wiedzą, gdzie trafiłam ja, Ksenia z Łap.Pod operę!
A Ana już planuje nowe wyjście. Oszalejemy przez nią, a wcześniej posiwiejemy.

No comments:

Post a Comment