Ani chybi koniec świata, już teraz nie mam wątpliwości. Wiem, że to za kilka dni dopiero, jeszcze jest trochę czasu, by zadośćuczyczynić za wyrządzone krzywdy, albo przynajmniej z nich wyspowiadać, szybciej i higienicznej, raz dwa, szast prast się zmówi zdrowaśki i ojcównaszych i po sprawie, nie trzeba sobie nic przypominać, latać po ludziach z wywieszonym językiem, a nie daj Boże robić listę, którą można zgubić i dopiero jest strach, kto znajdzie; tak więc ja skłaniam się ku tej opcji, a póki co przyglądam się zmianom, jakie widmo końca wywołuje w otoczeniu. Bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że Ana Martin poszła na drugą lekcję gotowania? Tak, niegotująca Ana, a tak. Ale to jeszcze nic! Bo gdzie ona poszła? Na Sanżosa pojechała, serio, przyrzekam jak bum cyk cyk, że się nie bała do Turków i Arabów i nie wiadomo kogo jeszcze, kto tam mieszka albo pomieszkuje. Sama pojechała tramwajem, jakby to była normalna europejska dzielnica, a nie jakieś zatłoczone Marokanami miejsce. I wróciła, tak sobie, jakby nigdy nic, cała i zdrowa.
Ksenia, po raz setny powtarzam, nie odmienia się Marokanie, tylko Marokańczycy! Skąd wzięłaś taką odmianę w ogóle, toż to nawet niełatwo wymyślić? zżyma się Ana. Ana nic nie pamięta widać, przecież nie dalej niż w sobotę obie byłyśmy w jednym luksusowym polskim sklepie, który polską ma tylko sprzedającą, z tej samej Polski A co Ana, a nawet z tego samego miasta, choć Ana mówi, że dzielnica to już zdecydowanie nie A, lecz psia. I ta pani sprzedająca same zagraniczne produkty w wysmakowanych opakowaniach i gustownych cenach, ładniejsze niż to, co znamy z Adriana i Małego Księcia na Ikselu, i z Łap też, i tu i tam jedziemy na jednym, polskim wózku, lub raczej: z jednym polskim wózkiem towarów, a więc ta pani mówiła właśnie o nieznośnych Marokanach, że jeden jej nawet szyby myje i też mówi, że Marokanie tu, a w Maroku, to dwie różne grupy. Pani chodziła do szkoły językowej na Portdenamir, więc po polsku chyba umie, skoro nawet francuskiego liznęła? Ana uśmiechała się jednak jakoś tak krzywo i nic nie mówiła, tylko potem o tej dzielnicy pod psem wspomniała, więc może jednak coś z tą odmianą było nie tak, dobra, będę pisać, jak Ana każe, a pewnie dobrze na tym wyjdę.
Ana była więc na lekcji. Nie na całej, bo Iwonek ma jednak swoje mleczne prawa, ale zdążyła być na najważniejszym, czyli przygotowaniach. Teoretycznie nauczyła się czegoś nowego, a owszem, przypomina sobie, że cebulę można szybciej przygotować, wsadzając ją w worku do mikrofali. Romana to nie przekonuje, ciekawe, co na to ojciec Any, chemik chyba? Wracając do lekcji, to znając Martinów, dla nich ważniejsza byłaby część jedzeniowa, ale według mnie, fanki masterszefa, ważniejsze jest na przykład dokładne pokrojenie warzyw w idealną kosteczkę, bo jak nie, to zgroza, może nie wyjść; Martinom natomiast jest to raczej obojętne, nawet jeśli Roman się kształci w domu na kucharza, jak pisałam.
Danie gotowane na Sanżosie przyrządza się około pięciu godzin, choć to podobno prosta pastylka. Tak Ana mówiła, jak jedzenie w końcu do nas dotarło, koleżanka przywiozła. I wcale to nie była pastylka, tylko zwykły przekładaniec. No dobra, trochę może skomplikowany bardziej. Żałosna nazwa, pastylka, co? Od razu widać, że Marokańczycy nie są całkiem normalni, jak my, Polacy, a nawet Belgowie, bo kto by poświęcał tyle czasu na przygotowanie pastylki, która potem okazuje się przekładańcem? Pastylką w końcu to nawet Araby by się nie najedli. I po co to nazywać po polsku, skoro po arabsku oryginalniej i lepiej pod względem marketingowym? Jak to po polsku? pyta Ana i wychodzi, by nie krytykować chyba, znam ją. Oho, Ksenia, widzę, że nauki nie idą w las, podśmiewa się Roman z dyskrecji o marketingu, ale tak naprawdę to lepiej by mi powiedział, co się dzieje z Aną Martin i czy my będziemy teraz jeść już zupełnie nie po polsku?
No comments:
Post a Comment