Ana Martin twierdzi, że każda lokalna sanżilowska matka, nawet polska albo zagraniczna, co jak co, ale jedno słowo po belgijsku zna na pewno: kresz. Nawet jeśli innych zdań ani w ząb nie pojmie, to to na pewno wryje się w jej pamięć od razu, jak zajdzie w ciążę. Wszyscy wokół tylko o to pytają. Kresz kresz kresz.
Creche się to pisze, dla tych, co jeszcze nie są matkami, albo nigdy nie będą, bo ojcami najwyżej. I akcent wypada dodać, owszem, ale dla wymowy kresz to nic nie zmienia. I znaczenia także, a oznacza ono: żłobek. Temat jeden w świecie niemowlaków i małych dzieci, a raczej - ich zestresowanych rodziców.
Według Any, ledwo komuś się ujawni brzuch, po gratulacjach, po miejscowemu zwanymi felicytacjami, co na moje ucho brzmi jeszcze ładniej, już ze wszystkich kątów i we wszystkich językach dobiegają ciekawskie pytania: czy macie już miejsce w kreszu? Bo wiecie, że trudno? I co zrobicie, jak nie dostaniecie? Ojej. Jakby świat się kończył.
Jak po polsku pada pytanie, nawet sobie trudu nikt nie zada, by tłumaczyć, tylko końcówką załatwiają odmianę i już. Anę to denerwuje, bo jej zdaniem oznacza, że kresz aż za mocno wszedł w życie rodzin. Że zastąpił zdrowy rozsądek. Owszem, że do pracy trzeba chodzić, choć nie wszyscy na komisję, dodaje, ale nie oznacza to chyba, że dzieci trzeba oddać do żłobka już po trzech miesiącach? Że drugie owszem, na Sanżilu i w Belgii ogólnie nie jest to prorodzicowo rozwiązane, jak w krajach w rodzaju Szwecja chyba, nie zapamiętałam, w każdym razie: z południa Europy, gdzie macierzyński rok trwa, no ale że nawet tu, w dość nieprzyjaznym matkowo prawodawstwie, można wyrwać ze świata pracy co najmniej pół roku? Jak nie matka, to ojciec, który też przecież jest rodzicem? Halo?
Tymczasem nie, kresz musi być. Ana twierdzi, że świat chyba nieco stanął na głowie, skoro normą jest kresz, a nie rodzice. I że od kreszu tyle zależy, że w rezultacie wszyscy wokół są zestresowani. Ci, co kresz dostali, i ci, co nie. Jedni: że oddają i że nie wiadomo na dobrą sprawę, co się tam dzieje, szczególnie w przypadku niemowlaków, które raczej nie mówią, więc nie opowiedzą; drudzy: że nie oddali, więc niby się w domu zamykają, siedząc, a życie gdzieś obok. O sobie trzeba myśleć, własnym rozwoju i karierze. Szybciej, dalej. A dzieci gdzieś po drodze. W systemie.
Dobrego wyjścia nie ma. Tak Ana. Twierdzi.
Wyjście jest za to z domu głośne na całego, od kiedy Iwonek na dobre zorientował się, że kresz to jego nowy los. I że rozpaczliwe: do domku do domku do domku na całą ulicę niewiele pomaga. Że skończyły się dobre czasy sam na sam z Ksenią, że trzeba się uczyć. Francuskiego, bo po kreszu będzie maternel. Czyli przedszkole, zwane tu dumnie szkołą, nawet przez naszych własnych Polaków; chyba by podkreślić, jaka to ważna sprawa, by żyć w systemie. I umrzeć w nim. Tak twierdzi Ana, cała w nerwach, co to będzie.
Nic nie będzie, twierdzą wszystkie znajome rodziny. Wszyscy lokalni dzieciaci przez to przeszli. Nawet jeśli w dzieciństwie uniknęli żłobka w Polsce A lub B, wtedy chyba bez podziału jeszcze, bo całość w komunie, to kreszu już nie sposób. Takie czasy, że tylko kreszkreszkresz z każdego kąta dobiega.
No comments:
Post a Comment