Monday, 29 September 2014

(208) gruszki

Na wierzbie te gruszki tytułowe mogłyby być, czemu nie, przysłowia mądrością narodu, w tym polskiego, gdyby nie szczegół: ich ilość. 120 tysięcy, i to nie kilo, tylko ten tam, no, ton. To dużo więcej, jak twierdzi Ana. I spadły one nam na głowę.
Niedosłownie oczywiście spadły, to czysta przenośnia, tak jak w tym przysłowiu zacytowanym powyżej. I nie spadły, tylko są spadem pozostawionym na Sanżilu przez wielką politykę. Taką, co się rozgrywa na światowych salonach w mocarstwach, czyli prawie u nas, w Brukseli tysiąc, gdzie już polska królewna, a niedługo także polska funkcja prawie króla. Ale o tym w swoim czasie. Na razie te gruszki, bo sprawa jest paląca. Dojrzały w końcu już dobre kilka tygodni temu, już dawno miały być z tym mocarstwie, co to na wschód nawet od Łap, tymczasem klops! Mocarstwo zamknęło swój rynek. Podwoje bym kiedyś napisała, mając na myśli drzwi, ale to chyba za mało, jak na tyle ton. Tylko rynek to udźwignie, a tak w ogóle to jego niewidzialna ręka. Lub choćby przyszło tysiąc atletów ewentualnie.
Klops z klapsami, uśmiecha się Ana. Faktycznie, Belgia ma problem, Polska ma problem, a największy gruszki, bo leżakują i się marnują. Nie marynują, tylko gniją, no chyba że w chłodniach. Nie tylko klapsy, ale i williamsy, paryżanki, mimo że z Sanżila lub spod, triumfy jakiegoś tam packhama, bez błędów - klnę się - zapisałam, komisówki i konferencje. Z wielkiej miało być, ale opuszczam, bom pod wrażeniem tego, co właśnie wyczytałam: te wszystkie grusze i gruszki zapylają siebie nawzajem. To znaczy niektóre lepiej się krzyżują, niektóre gorzej, ale ogólnie sodomiaigomoria i wcale się nie dziwię, że mocarstwo na wschodzie zamknęło swoje podwójne drzwi przed taką zarazą. Sama sprawdzę, czy u nas w ogrodzie się coś nie zalęgło!
Nie ma się czego bać, Ksenia, ale wymyślasz. Pomyśl, jakby to było nieco odstające od normy, gruszek w Polsce nikt by nie uświadczył, tylko spalił w ogniu piekielnym razem z inwitro i tym drugim na a. In vitro się pisze. A tak, to natura, samo życie. W Polsce to dopiero tych niewykorzystanych, niezjedzonych gruszek zostanie zresztą. Klęska narodowa, można powiedzieć. Urodzaju też zarazem, dodam od siebie.
Bo też ile tych ciast o nazwie latart można robić i ile gruszek mogą przerobić żłobkowicze? Z tonę może, ale 120 tysięcy? Nawet jeśli w tym roku, z powodu zamknięcia drzwi, dostają je prawie za darmo, to i zdrowie skorzysta. Pod warunkiem oczywiście, że je zjedzą, ale podobno jedzą, bo od siebie odgapiają, co tylko cieszy tych i te, którym dotąd nie udało się wepchnąć w żłobkowicza żadnego owocu, nawet ukrytego pod nazwą " inny makaron". Są plusy, narysowane chyba niewidzialną ręką rynku zresztą. 
A tak w ogóle, to nic się pewnie nie zmarnuje, mówi Roman, bo te ponad 119 tys. ton, co nie zjedzą ich na wschodzie, zjedzą na wschodzie dalszym, czyli w Chinach. Już sobie ostrzą zęby na nie, i na nasze polskie jabłka zresztą też. Nic w przyrodzie nie ginie, wzrusza ramionami Ana. Gazety miały o czym pisać, a komisja u Romana debatować, ciągnie. W tej całej aferze jedno mi się podoba: belgijskie hasło akcji jedzenia owoców. Uwaga, Ksenia, tu masz i spisuj: ne laissez pas tomber les fruits belges. Fajna gra słów. Nie dajcie zginąć belgijskim owocom. Nie opuszczajcie ich i nie pozwólcie im spaść zarazem.
Co za intelektualna inteligencja, prawda święta. kręcę głową z podziwem. Niektórzy to potrafią! Chyba od tych witamin tacy mądrzy, co się tam w tych gruszkach dawno pokrzyżowały. Aż strach się bać, co wyrośnie z naszych nagruszkowanych na całego żłobkowiczów. Toż to będzie pokolenie nie do ogarnięcia. 

No comments:

Post a Comment