Ana Martin dziwi się nawet, że dotąd jeszcze nic nie napisałam o bieganiu. Przecież wszyscy wokół gnają. No tak, nowoczesne życie tego od nas wymaga, jak piszą kołcze i terapeuci w twoichstylachpanizwierciadle, wzdychając, choć tak naprawdę nie mają co narzekać, bo dzięki temu pędowi oni mają na chleb. I nie tylko, ho ho, te suwy i inne mercole to niby skąd. Na firmę, powiedzą. No tak, doradczą, jak sobie radzić ze stresem powstałym z pędu.
Ale swoją drogą to faktycznie ciekawe, że wielu znajomych Any, a Romana jeszcze bardziej, wiadomo, wysokie progi komisariatu, zamiast zwolnić, przynajmniej w weekend - wtedy gnają jeszcze bardziej. Dosłownie. Biegają na wyścigi, można by powiedzieć, gdyby to faktycznie były wyścigi, a nie takie dreptanie w miejscu. Dla zdrowia.
No, kołczem nie jestem, ani nawet nie trenerem osobistym, ale według mnie ze zdrowiem to bieganie ma najmniej wspólnego. Tu kolano, tu kostka, tu mięsień, tu łękotka. O ile na tym się kończy. Gorzej na tym wychodzą, niż siedząc w biurze, albo leżąc w łóżku, szczególnie gdy to ten weekend, akurat ten jeden, gdy dzieci śpią. Mówię o innych, bo u nas nie śpią, więc i tak ganiamy, z tym że po pięterkach.
Niektórym nie wystarczają już parki i ulice, za mało, za krótko. Ba - są tacy, co o im za mało triatlonu, co podobno pochodzi od słowa trzy w obcym języku i oznacza trzy sporty na raz: na mokro, na rowerze i w pędzie. Jakieś niesamowite wielokilometrowe dystanse, ale i tak słychać: mało! Za łatwo! cały dzień w sporcie to za mało! chcemy miesiąca! Roman mówił, że modne jest żelastwo, czyli triatlon, sam w sobie potrójny z natury, jeszcze raz przemnożony przez trzy. Czy w Krakowie. Nie moja sprawa, ile to wychodzi i jak to boli, jedno pewne - dużo i bardzo.
Owszem,w tym zakresie charakteryzuję się skromnością i brakiem wyników, podobnie zresztą jak Ana Martin i nieco mniej, ale też bez wielkich dystansowych sukcesów - Roman. Żyjemy sobie nie to, żeby bez pędu, ale za to nie musimy być pierwsi. Ana jeszcze bardziej niż biegom nie ufa kołczom. Sama siebie trenuje, taka zdolniacha.
Ale temat jest i tak gorący, jak ten wrzesień, czego dowodem ostatnio powstałe zapotrzebowanie na określenie kobiety, która biega maratony. Bo jednak w naszym domu nikomu nie przejdzie przez usta, że jest ona maratończykiem. Padła propozycja - maratonka. Ale taka to sobie wszędzie może mieszkać. I wtedy Anę olśniło - maratonga! Bo z Matongi. Matonge po lokalnemu, tzn. po ikselowemu, bo tam leży, nie na terenie sanżilowskim. Matonge czy Matongę oni u siebie mają, a koloru jest ona tego, co chyba największe gwiazdy maratonu. I maratongu.
Teraz powstała z kolei kwestia, jak to wprowadzić w użycie, by te spośród kobiet, które biegają, by być silniejsze po męsku, zechciały stosować tę nazwę. I nie bać się jej i nie gnać od razu na terapię, tym bardziej, że terminy wykupione na rok do przodu.
I tu Ana szybko sprintem zaraz wymyśliła. Na szczęście w komisji będzie zasiadać jedna Polka, co lubi straszne słowo na f. Ana podobno idzie na zebranie z nią, na którym mają dyskutować, jakby tu nie bać się tego słowa, no wiecie którego. By biegać sobie, gdzie kto chce, a nie od razu w rytmie na rekord. Aby Polka była feministką. I maratongą.
No comments:
Post a Comment