Friday, 13 December 2013

(104) placek

Na Sanżilu pogoda prawdziwie alpejska, twierdzi Ana Martin; górska, w słownictwie ogólnoeuropejskim, bo chodzi jej o błękit nieba, lazurowy azur właściwie, słońce, mrozik. Czysta przyjemność! I to wszystko na wysokości stu metrów, bo tyle ma w najwyższym swoim szczycie altityd100, zwana tu są. Nisko, ale zawsze to góra lub górka. Nie leży co prawda już na Sanżilu, tylko w Foreście, ale zakładam, że z wierzchołka widać i nas. A z wieży kościoła, co tam króluje na środku - to już pewniak, że nawet Anderlecht się dojrzy, z fabryką audików na pierwszym planie, ale nie tych prawdziwych, tylko takich małych wymysłów.
Chodzimy więc w tej aurze, jak mawia się u nas wte i wewte w dół i pod górę Alsembergiem, bom nadal wózkowa, a Iwonek - wwózkowy. Wdychamy trochę spalin, a trochę alpejskiego powietrza, co wpadnie akurat do płuc. Trzeba chodzić. Wczoraj się nawet tak rozpędziliśmy, że zeszliśmy pierwszy raz od dawna na parwisa. Z Alberta samego na dół żeśmy normalnie się doturlali. 
Ana nie była by sobą, gdyby nie poczyniła kilku interesujących obserwacji. Tak na boku i niezobowiązujacych zupełnie. Milej się szło, jak tak we dwoje szczebiotali niby do siebie, Iwonek w wózku, ona w kapturze. Najpierw przeszliśmy przez strefę biało-belgijską - to koło baru; potem przez polską - to w połowie, koło Marzeny, Adriana i nowej Agnes, co przejęła lokal po obcych z Portugalii i nic nie zmieniła, nawet w tiwi programu nie przestawiła z meczu ich tam na nasze; Ksenia, nie przestawiła, bo nie ma na co przestawić, Roman ma rację, coś cienko z polską piłką. Potem Brazylia, to już inny kontynent i potęga w piłce notabene mówiąc; wreszcie zaczęło się na dobre robić egzotycznie, ale za to sanżilowsko, chwialami już nawet myślę, że to jest ta moja swojskość teraz: czyli chuściarsko - afrykańsko - dzieciato. 
Na parwisie na małej marży - niespodziana! Nowe wozy. Ani chybi na nowy rok, idzie nowe, nie ma dwóch zdań, będzie zmiana, tylko jaka? W jednym jakiś wenexjanin, przez x, owszem, w drugim wręcz przeciwnie - bretańczyk. Nie ma napisane po polsku, ale Ana tłumaczyła na gorąco, choć zima alpejska. Obaj biali, ale niepodobni. Z innych regionów widać. Jeden z pulpecikami, drugi z naleśnikami. Który z czym - hmm. W każdym razie ze światowej, lecz uprzejmej konserwacji Any w obcych językach wynika, że jeden działa na zasadzie zrób to sam, u drugiego gotuje mama. Mamma, jak mówił, a za nim Iwonek, bardzo lubiący wdzięczne dźwięki. Nie pamiętam, kto u kogo, jedno spamiętałam - że obaj pytali Any o jakiś placek. To było jedyne polskie słowo oprócz ma(m)my.
Ana, to ty na znawczynię tematu wyrosłaś, cha cha, podchwytuje Roman. No, może wyrosłaś to za dużo powiedziane...O jakim placku mowa? Nie o placku, skąd wam się wziął placek jakiś, to nie u mnie w końcu, macie swoje cha cha; Ksenia, to było chyba plaser. Włoch to był, to może i placer mówił. Placeur napisz. O-o, mówią zgodnie Roman z Iwonkiem, bo to nowe słowo w naszym domu, Ana, ma(m)ma, co to? Ha, to nawet słowo tygodnia powoli, placeur, że powtórzę, to bowiem władca targów. I jarmarków świątecznych. 
Placeur od placu, który to plac lokalnie oznacza także miejsce. I to on to miejsca przydziela. Losuje, daje i odbiera. Pan placu. Jakby był kobietą, to bym go sobie nazwała miejscówką po polsku, tak nazwijmy go miejscownikiem. Albo zgrabniej: miejszczuchem. Ana mi wszystko wyjaśniła. 
Każdy plac ma swojego miejszczucha i z miny nowych sprzedawców na parwisie zrozumiałam wnet w lot, że lepiej go znać. Bez niego nic nie idzie, sprzedaż głównie, bo nie można jej prowadzić, chyba że na nielegalu lub ilegalu, ale to podobno już zupełnie oznacza koniec widoków na stałkę. Ana mówi, że jak miejszczuch łaskawy, a wóz karnie podjeżdża co tydzień, po jakimś czasie miejszczuch może się nawet ugiąć i przyznać wozowi i zawartości abonament. Tak jak pjadiny już mają, i taj, i koza afrykańska. Nowi jeszcze nie, dlatego pytali Any, a ona masz babo placek, co tu może? 

No comments:

Post a Comment