Święty, świąty czas kupowania, czy piątek, czy świątek, nie ma zmiłuj się i wydać trzeba, co nasze. Ile - to już obliczą eksperci z agencji rejtanowej pewnie, między jednym pogrążeniem kraju w kryzysie a drugim. Ot, takie ćwiczenie między jednym kęsem kanapki a drugim, co kęs, to kraj upada; wyobrażam sobie, że to pogrążanie gospodarek jednak zabiera dużo cennego czasu, który można by poświęcić rodzinie lub na kupowanie chociażby. Za pensje i premiery. Premie, Ksenia, poprawia Ana. Niewiele to zmienia, i tak to nie ma nawet jak wydać ciężko zarobionych pieniędzy.
Pierwsze obliczenia już są. W gazetach. Prezent na dziś, na Mikołajki, kosztował więc głównie poniżej 50 ojro. ale są i tacy, co wydali ponad 100. Sto w rozpisce. 100 to mój nr bez kropki na końcu koniecznie na dziś zresztą, że też tak daleko zaszłam, ale zdecydowanie nie numer na prezent, bo nic nie dostałam. I dobrze, i tak by to nie było od Mikołaja, tylko od Any Martin, M jak Mikołaj też, ale Ana to inny kaliber zdecydowanie i tylko Iwonka obdarowała. Całusem.
Jakby tak wszyscy dawali tylko buzi, to kto by coś ze świąt miał? Ciężko się więc dziwić, że ci, którzy na takich świętach mogliby zarobić, boją się zawczasu, no i zabezpieczają się przezornie. I ubezpieczają pewnie też, dlatego powstają koszty. Nawet, jeśli są zupełnie niepozorni, jak te chatynki pod Bursą. Idę se tam wczoraj, bo miałam fajrant wieczorem, patrzę, a tu się świeci. Norma, w końcu mamy tu też stolicę w tej Brukseli, co? Musi być widoczna. Patrzę, co to, a to chatynki. Niektóre tylko świecą, inne dodatkowo płoną. Od palenisk. Jarmarkowych. Tu ruszt, tu kocioł, tu patelnia, tu frytura, tu naleśnik. Jak to na Sanżilu, mimo że to Bruksela tysiąc.
Idę i patrzę, a tu znajome Any i Romana też w międzyczasie, choć to głównie Ana włazi ludziom na głowę i zapoznaje, kogo wlezie. Na głowę w przenośni. Nasze Włoszki z busika od piadin. Normalnie sobie stoją i sprzedają te piadiny, jakby nigdy nic, a przecież noc głęboka, przedświąteczna, ale przynajmniej nie cicha. Podchodzę więc, a one już zadowolone krzyczą ciał ciał czał czał! I wciskają do ręki jadło, na migi nieco migając, bo wiedzą, że u nas jest tak, że na targu konserwuje Ana, ewentualnie Iwonek, a ja zgodnie milczę. Ale dobrze na tym wychodzę, bo patrzcie, poznają mnie nawet ci zagraniczni. I chcą rozmawiać.
Nawijają więc te Włoszki w tej swojej konserwacji, ile wlezie, a ja stoję i jem. Trochę kiwam albo kręcę głową dla podtrzymania rozmowy, no i tak mimo woli coś mi wpada. A mianowicie, że ta chatynka, w której teraz się mieszczą, to wynajęta na miesiąc. 12 godzin dziennie za ladą. Nieźle. A wszystko z tych przezornych ubezpieczeń dla niepozornych. Bo też ta chatynka to takie byle co pożal się Boże na święta, naprędce zbite deski, cud jakiś wielkanocny, że wczoraj jej nie porwało, jak wiało na całego w skali Richtera. Mały może jednak więcej, a mianowicie kosztować. Nie przejdzie mi przez gardło, a z gardła do palców, ile, ale dużo! W tysiącach się to już liczy. Tyle to zrozumiem nawet ja, jak na palcach pokażą, po włosku to tak, jak po naszemu. Dobrzze, że palców u rąk nie zabrakło i butów nie trzeba było zdejmować! Tak to się pięknie właściciel zabezpieczył przed stratą, byle wycisnąć ze świąt, co się da. Widać mu ci z agencji, co sami nie wydają, bo czasu nie mają, doradzili. Tak jak rządom, z tym że one to potężne, a on niepozorny. Lecz przezorny.
Więc siedzą ludzie po chatynkach i gotują, by trochę te tysiaki odrobić. Jest klyjent, dobrze idzie chyba. No i wesoło, jak to na wsi, którą Bursa obecnie udaje. Tu ktoś napadnie i wyrwie torebkę, tu ktoś kogoś obrazi, szturchnie - jak to w mieście. Tematów do konserwacji nie zabraknie do Nowego Roku, kiedy to jarmark świąteczny zamieni się w noworoczny.
No comments:
Post a Comment